Relacje z imprez

Australia cz.2

Miasteczko York, rok założenia 1830. Zaczęliśmy zwiedzanie od stacji benzynowej. Jeszcze nie opanowaliśmy systemu cen paliw w Australii. Nie ma tu tanich stacji pod supermarketami, nie ma tańszych od innych. Jedno co zauważyliśmy to, że na dalszych przedmieściach Perth paliwo jest tańsze o 0.15zł niż w centrum miasta i o 0.30zł niż na dalszej wsi. Straszono nas, że w interiorze trudno kupić benzynę, jak na razie kręcimy się po terenach rolniczych i turystycznych. Niektóre stacje wyglądają jak te w Rosji, 15 lat temu, inne są zbliżone do stylu zachodniej Europy. Ta w York wyglądała na nieczynną. Przez brudne szyby widziałem jakieś szare, odziane w pajęczyny, nędzne pomieszczenie, wyglądające na zapomniany strych. Sądziłem, że pomieszczenie z kasą jest na drugim końcu budynku. Ale pośród gratów zauważyłem niechlujną, grubą babę, stała przy kontuarze z kasą fiskalną i patrzyła wprost na mnie. Taką Australię lubię, gnuśną, zaniedbaną, rozmamłaną, pozbawioną pozorów i ambicji, bezpośrednią, bezwstydną, spontaniczną, nieskomplikowaną, otwartą i zdecydowaną. Sam taki jestem, nie wiem jak to możliwe, że urodziłem się w Polsce.
21 kilometrów dalej znaleźliśmy farmę owiec naszych nowych dobrodziejów. Dziś zaczynamy nowe terminy, jak Bińczycki w roli Znachora, przyjechaliśmy do domu Bowenów, by za wikt, opierunek i dach nad głową, pomagać na gospodarstwie, a wieczorami zabawiać rodzinę rolnika opowiastkami z naszych podróży. Tym się różnimy od Znachora, że my czujemy się lepsi, niż zwykły robotnik najemny, a on nie wiedział kim jest.
Nasz dobrodziej – Guy, czytaj Gi, to skóra zdarta z Richarda Dreyfusa. Znanego, między innymi, z roli w „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Czuję się jak Gajos w „Ucieczka z kina Wolność”, jakbym wszedł do filmu. Guy ma humor, sposób bycia, maniery niezwykle podobne do Dreyfusa. Oczywiście on z tego sobie nie zdaje sprawy. Mieszkają w tej suchej krainie razem z żoną Joanne i synem Deklanem. Trójka pozostałych dzieci rozprzestrzeniła się po całej Australii. Farma to hodowla owiec. Guy pretenduje do fachowca w odchowie owiec na sprzedaż dla innych farmerów, którzy przyjeżdżają tutaj aby kupować dobre geny z rodowodem. Aukcje jego owiec są uznawane w Western Australia za najlepsze. Guy to artysta w każdym australijskim calu. Postrzelony bałaganiarz, bezustannie iskrzący humorem. Sam nie wiem, dlaczego większość pracowników work&away, takich jak my, którzy odwiedzali tą farmę, pochodziła z Niemiec. Musieli się nieźle dziwić, że ten organizm, pomimo kompletnej dezorganizacji, nadal funkcjonuje i przynosi dochód.
Rodzina Bowenów to zupełnie inna kasta niż rodzina Skidmorów, u których mieszkaliśmy w Perth. Skidmorów porównałbym raczej do jednych z wielu, nowojorskich mieszczan, warstwy inteligencji, portretowanych przez Woodiego Allena. Teraz trafiliśmy do nieco pretensjonalnych, bezpośrednich, prostolinijnych, lecz nie głupich farmerów, którym umysły zaprząta znikająca przy pierwszych upałach woda i zagrożenie pożarem bushu, płodność owiec i wpływ Donalda Trumpa na gospodarkę Australii. Bezustannie włączony telewizor pokazuje na przemian wiadomości ze świata, albo australijskie, mydlane opery. Na półce z książkami znalazłem harlekiny sąsiadujące z pseudonaukowymi opracowaniami historycznymi, gdzie tytuł ma przyciągnąć wzrok, w stylu „Gestapo”, albo „Kto pierwszy odkrył Amerykę, Kolumb czy Afrykanie”. Biografie słynnych ludzi, oraz dział kolorowych albumów na kredowym papierze, to obowiązkowe pozycje. Skidmorowie kolekcjonowali aborygeńskie i rosyjskie malarstwo, mieszkali w nowatorsko odpornym na upały domu i jeździli elektrycznym samochodem ekologicznym, a frasowali się przeludnieniem Ziemi, zmianami klimatycznymi i wpływem Donalda Trumpa na globalny pokój oraz zachodnią demokrację. U Bowenów królują potrawki z wołowiny, albo owcy, wymieszane z ryżem, ziemniakami, albo makaronem. Warzywo to twój wróg. Mikrofala to przyjaciel. Typowa, zapychająca, mało finezyjna i niezdrowa dieta proletariacka. Dobrze, że to jednak Australia, piwo nie jest jedynym napojem poprawiającym wieczorną wesołość. Mamy do wyboru różne wina każdego dnia. U Skidmorów obiad był okazją do przestudiowania opasłej książki kucharskiej, koniecznością wcześniejszego wymyślenia i zaplanowania czegoś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Wina były z górnej półki, a gospodarz utrzymywał własną piwniczkę z omszałymi butelkami. U Bowenów panuje rodzinna, ciepła, otwarta, bezpośrednia, swobodna, przyjacielska atmosfera, pełna luzu i niewymuszonych żartów. U Skidmorów prawie każda rozmowa zmierzała bardziej w stronę akademickiej rozprawy, albo wymianie wyważonych opinii, rzadko miała na celu tylko przyjemne zabicie czasu. Uczyliśmy się Australii od równie spostrzegawczych ludzi co my. Ale nie czuliśmy się tak swobodnie jak we własnym domu.
To wspaniałe móc kompletnie zdarma, bez zobowiązań, bez kontraktów, poznawać tak różne społeczności. Czytać o tym w książkach to nie to samo. Pomieszkać z ludźmi żyjącymi zupełnie innymi wartościami, sprawami to jak przeskoczyć w czyjąś skórę. Wczoraj, na ten przykład, wypalaliśmy łąki wokół zabudowań gospodarczych i mieszkalnych. Robiłem za firemana, niemieckiego burning mana, który z miotaczem ognia wypala polskie wioski. Syn naszych dobrodziejów – Declan, robiący za watermana z sikawką w ręku, pozwolił sobie nawet na cytat z jakiegoś hollywoodzkiego gniota – burn it all! Guy musiał wystąpić o specjalne pozwolenie na wypalanie łąk, zawiadomić straż i sąsiadów, a mimo przygotowania i pracy czterech ludzi pożar łatwo mógł przeistoczyć się w niekontrolowany żywioł. Wystarczyło, że wiatr powiał nagle silniej, a liście eukaliptusa dostały temperatury i poszedł taki żar, że nie można było podejść na dziesięć metrów.
Asystował nam pies pasterski Ridge. W ogóle nie bał się ognia. Pierwszego dnia Guy obwiózł nas po gospodarstwie i wyjaśnił zasady jego działania. Przegoniliśmy owce z jednego padoku w drugi, a Ridge robił za poganiacza. Amerykański cowboy na koniu to przeżytek. Pies biega szybciej i dokładnie wykonuje myśli i zamiary właściciela siedzącego w pick-upie. Zupełnie jakby był maszyną zbudowaną w Detroit Electronics, a Guy trzymał w kieszeni pilota do niego. Na prawdę byliśmy zaskoczeni jak sprawnie i z jaką inteligencją Ridge potrafi zajmować się stadem. Jednak Guy nie do końca był z psa zadowolony. Zależy mu na bezstresowym hodowaniu owiec. Nie chce ich straszyć, zbyt mocno naciskać, przyspieszać kroku ciężarnym mamom, kiedy stado wejdzie w wąski przesmyk między płotami. A Ridge jest młody i lubi się spieszyć, być nadgorliwym. Nie można go jednak ganić, trzeba umiejętnie powstrzymać jego instynkty i nagrodzić za wykonaną pracę. Ridge jak sarna przeskakuje płoty, nie do sforsowania dla owiec. Ciekawi mnie czy mu zazdroszczą. Swoim zachowaniem nie skłaniają, aby doszukiwać się jakiejkolwiek inteligencji w tych pustych oczach. To nie stado kóz. Któregoś dnia uczestniczyliśmy w strzyżeniu kilkudziesięciu owiec. Przyjechał ‚strzyga’, przygotował swój sprzęt i wziął się do dzieła. Pracował na boso, aby butami nie przydepnąć ogłupiałej od środków uspokajających owcy. Jak się tak napatrzyłem przez trzy godziny na jego pracę, to już się prawie strzyżenia nauczyłem. Zauważyłem, że trzymanie lewej ręki na oczach zwierzęcia uspokaja je. Należy być stanowczym, ale nie agresywnym. Strzyże się według wzoru, począwszy od brzucha, okolic jąder i odbytu, to idzie na śmieci, zbyt brudna wełna, potem lewa tylna noga, lewy bok i podgardle. Bierzemy głowę owcy między uda i odwracamy ją na lewy bok. Jedziemy okolice głowy, z przelotnym przystrzyżeniem czupryny, potem prawy bok i plecy, na zadzie kończąc.
Tak jak u Skidmorów, wieczorami opowiadamy naszym gospodarzom n a sheep farmie o szerokim świecie jaki widzieliśmy. Jedni i drudzy nieco podróżowali po Europie. Bowenowie znają work&away nie tylko jako gospodarze. Mieszkali i pracowali u rodzin w zachodniej Europie. Głównie po to aby poznać realia tamtego świata. Z perspektywy York w Western Australia, to jest na prawdę ‚tamten’ świat. Nie narzucamy tematu rozmów, sami nas zagadują, a potem puszczamy im nasze filmy. Australijczycy to nie Rosjanie czy Amerykanie. Nie mają poczucia bycia obywatelem imperium, poczucia bycia kimś lepszym, ważniejszym, ale są wielkimi patriotami. Dla mnie to nieodgadnione miejsce w umyśle – patriotyzm. Australusy nie utożsamiają się z koroną angielską, mimo że w referendum w 2000 opowiedzieli się za pozostaniem w koronie. Czują silną tożsamość z tą aborygeńską wyspą. Na co drugiej rzeczy kupionej w supermarkecie, można odnaleźć napis ‚proudly made in Australia’. A jeśli nie, to inny napis ‚proudly imported to Australia’. Może czują się na tym końcu świata nieco wyobcowani, przytłoczeni bezmiarem wielkości wyspy i pustki pustyni, może dlatego potrzebują silniejszych bodźców społecznych, konsolidujących grupę. Co ciekawe, słuchając Australijczyków opowiadających o miejscach, jakie powinniśmy zwiedzić w tym kraju, odnosi się wrażenie, jakby wychodzili z punktu o nazwie ‚nasze lepsze’. Potem pokazujemy im film, z zupełnie innej rzeczywistości niż pustynia, eukaliptusy, kangury, bush i nagle rozbudzamy w nich pożądanie podróży. Guy powiedział, że widział śnieg, ale nigdy w życiu, a ma ponad 60 lat, nie widział opadających płatków śniegu. Ja widziałem kangury u Gucwińskich, ale parę dni temu zobaczyłem przez okno Delikutasa, w zimny poranek, na skraju pola jęczmienia, kangura patrzącego wprost na mnie. Intrygujące… ale bardziej ekscytujące byłoby zobaczyć czek na grubą sumę, z moim nazwiskiem w tytule.
Na weekend pojechaliśmy do Avon Valley National Park. Kiedyś to był teren wojskowy, teraz rozległą górę i dolinę z rzeką Avon do niej przylegającą przeznaczono na teren parku przyrodniczego. Wyznaczono pięć miejsc, gdzie można się zatrzymać na noc pod namiotem, albo dojechać własnym samochodem kempingowym. Nie wyznaczono ścieżek trekingowych. W zamian postawiono znaki ostrzegawcze, informujące o możliwym zagrożeniu niewybuchami, pozostałościami po aktywności australijskiej armii, oraz zakazy przekraczania linii kolejowej, biegnącej wzdłuż rzeki Avon. Taki park jest bardziej australijski niż europejski. Ludzie przyjeżdżają tutaj w zasadzie tylko po to aby posiedzieć przy grilu i spędzić noc w przyrodzie. My na tym nie poprzestaliśmy. Złamaliśmy wszelkie zakazy i zrobiliśmy sobie dwa trekingi, po kilkanaście kilometrów każdy. Na moich mapach zaznaczono stare drogi wojskowe i nimi się poruszaliśmy. Spotykaliśmy ślady braci off-roadowej i endurowców, ale nie widziałem śladów piechurów. Przyroda, ani widoki ze szczytów pagórków nas nie zaskoczyły swoją urodą, ale spędzenie dwóch dni w dzikiej przyrodzie, bez ludzi, przeniosło nas na chwilę do naszego świata samotnych podróży. Przez ten czas poczułem się jak w domu.
Przy okazji przetestowałem nasz samochód pod kątem kontrolowanych poślizgów na australijskich szutrówkach. Twarde, ubite podłoże pokrywa luźny, czerwonawy szuter, zrobiony z mniejszych lub większych kuleczek. Doskonale śliskie podłoże. Kulki toczą się po twardej powierzchni i nie trzeba wiele, aby bawić się poślizgami, nawet mając pod nogą niewielką moc starego diesela z automatem. Udało się też zrobić test węża. Tu nie ma łosi, ale można spotkać długiego węża na środku rzadko uczęszczanej szutrówki. Normalny Australus wali samochodem prosto na zwierze i nie ryzykuje długiego poślizgu, ja odruchowo próbowałem węża ominąć.
Jeśli droga jest stroma, piesze wędrówki są dość utrudnione. Buty zsuwają się, nabierając prędkości, jakbyśmy szli po lodzie. Nie raz przyszła nam do głowy myśl, że przydatne byłyby raki pod sandały. Wędrując zaskoczyliśmy strażnika tego leśnego parku. Nie spodziewał się, że ktoś będzie się mordował w takie słońce pieszymi wędrówkami po górach. Jak powiedział – robi się zbyt gorąco dla większości Australijczyków. Nam też przyszło do głowy, że może lepiej by było „chłodne piwko w cieniu pić” zamiast straszyć kangury w bushu. Ale ambicja, z zawieszką ‚zróbmy coś, wykorzystajmy czas weekendu’, pchała nas wprost w buchający żarem las.
Dwa dni później przyszedł silny wiatr z północy, wprost z pustyni. Temperatura skoczyła do 40st.C, a podmuchy wiatru wydawały się oddechem z otwartego pieca. Nasz gospodarz stał się wyraźnie podekscytowany. Włączył radio, nasłuchiwał wiadomości o pożarach bushu, podawanych co 20 minut. Gdzieś się paliło, spikerka w radiu podawała zalecenia dla ludności. Dla jednych aby wsiadali do wozów i wiali, dla innych aby stawili się do służby w lokalnych OSP (społecznych grupach strażaków), jeszcze dla innych aby zostali w domach, bo ucieczka przez płonący już bush to samobójstwo. Lepiej lać całą, zebraną w zimie, w porze deszczowej wodę na dach domu, albo wyjść na szczyt wzniesienia, gdzie nie ma suchych traw, ani lasu i przygotować się na przetrwanie, dokładnie tak straszyli – be prepared to survive. Kiedy ogląda się w polskiej telewizji wiadomości o pożarach bushu w Australii, czy Ameryce, to wydaje się to tak odległe, nieznaczące, niezrozumiałe, nas nie dotyczące, jak wybuchy plazmy na Słońcu. Kiedy siedzi się w Australii, wiadomości o rekordowych mrozach wydają się niezrozumiałe, trudne do wyobrażenia. Jednak w naszej okolicy, parę lat temu spaliła się cała wioska, a nadciągający zza horyzontu dym widać co drugi dzień. Człowiek zaczyna się zastanawiać, w którą stronę wieje wiatr. Bush w tej części Australii, już na wiosnę, jest jak składowany przez lata w szopie chrust. Nie trzeba się starać, aby go rozpalić. Wystarczy rzucić zapaloną zapałkę, a gorący wiatr zrobi resztę.
Dni mijają jak wagony TGV małą stacyjkę. Już minął pierwszy miesiąc na Antypodach. Minęły też dwa tygodnie od czasu, kiedy syn naszego gospodarza, z zamiłowania metaloplastyk, podjął się zadania skonstruowania dla nas bagażnika dachowego do Mitsubishi. ‚Nie wierz nigdy artyście’, musiałem wkroczyć do akcji z myślą inżynieryjną, bo byśmy mieli bagażnik jak rzeźbę ogrodową, do oglądania, a nie do użytkowania. Przy okazji zwiedziłem resztę zabudowań farmy, na której mieszkamy, oraz warsztat spawacza. – No worries, mate – na dwa dni przed naszym wyjazdem skutkuje tym, że bagażnik ciągle jest w planach. Trzeba było przycisnąć beztroskiego młodzieńca i wziąć nadzór budowlany na swoje barki.
W warsztacie na australijskiej farmie używa się masek przeciwpyłowych, słuchawek chroniących przed nadmiernym hałasem, gogli na oczy podczas strzyżenia trawnika, ale jednocześnie spawa się metr od beczki z benzyną, rzuca się na podłogę warsztatu ścinki metalu i narzędzia, a potem o nie potyka trzymając pracującą fleksę w ręku. Pod płotem urządza się złomowisko starych sprzętów, bramę do padoku z owcami robi się z tego, co jest pod ręką, a starego pick-upa porzuca tam, gdzie wyzionął ducha jego silnik. W zamian, zaraz idzie się do dealera Toyoty i kupuje nowego pick-upa, wartego u nas prawie 150tys.zł, po czym zajeżdża się go nie dbając nawet o przetarcie grubej warstwy kurzu z tapicerki, że o wymianie oleju nie wspomnę.
Australijczyk hołduje innym wartościom. Opowiadamy im, że w Polsce ciągle króluje zasada ‚tak nas piszą, jak nas widzą’. Śmieją się z tego. Nawet nieświadomie, staramy się zaprezentować z jak najlepszej strony. Myślimy o tym podczas budowy domu, kupna samochodu, codziennego ubierania się o poranku. W zachodniej Australii tego prawie nie widać. Beztroska, dystans do spraw doczesnych, brak agresji, tak typowe dla Aborygenów, udzieliły się przez wieki także białasom. Może to ta wyspa… może tu coś jest. Każdy zrozumie, że to środowisko w jakim żyjemy kształtuje w największym stopniu naszą mentalność. Więc jacy są biali z RPA, żyjący za wysokimi murami, w obawie przed napadami czarnych? Jacy są Skandynawowie z północnych rubieży Europy? Jacy są Polacy, budujący nową, kapitalistyczną ojczyznę, wypruwający sobie żyły, aby zdobyć ‚pierwsze pieniądze’? I jacy są Australijczycy żyjący w dobrobycie, z dala od zagrożeń zewnętrznych i konfliktów wewnętrznych, w ciepłym klimacie i w niewielkim zagęszczeniu ludności? A jacy są podróżnicy, nie mający swojego miejsca, za to mający wielki dystans do spraw ważnych dla rzeczywistości, z której wyrośli, odizolowani, niezrozumiani przez innych samotnicy, wiecznie w ruchu, wiecznie ad hoc? Pozostawiam sobie te pytania na długie, zimowe wieczory, których nigdy nie miałem.
Pewnego piątku znowu nastąpiły długie i żarliwe pożegnania. Wyruszaliśmy dalej w podróż. Już prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy podróżnikami, że siedzimy na farmie owiec tylko tymczasowo. Nasz gospodarz też chyba o tym zapomniał, albo nigdy z tego sobie sprawy nie zdawał. Korzystając z okazji opróżnił spiżarnię z warzyw i owoców. Nakupowali zieleniny specjalnie na przyjazd Iwony, wegetarianki. Ale nie wszystko zjadła. Zmarnuje się, a Guy chętnie pozbędzie się marchewki i groszku. Ma do nich wstręt. Wszystko nam dali na podróż.
Ruszyliśmy z powrotem do Perth. Samochód obciążyliśmy dodatkowymi kilogramami nowego bagażnika dachowego, a nowe sprężyny, zamówione przez internet nie przyszły. W tym się łączymy z Australijczykami, że drwiny i niezadowolenie ogólnonarodowe z państwowej poczty są tematem zastępczym, jak rozmowy o pogodzie. Urząd pocztowy w York zasłynął nawet wyprawieniem pewnej kobiety na tamten świat. Poczta na wsi nie rozwozi listów do adresatów, pakuje je w skrzynki i nie informuje odbiorcy o oczekującej przesyłce. Trzeba się samemu pofatygować do gminy i sprawdzić skrzynkę, czy aby coś do nas nie przyszło. Urząd ma telefon, ale nieczynny, więc nie można zadzwonić i zapytać. Trzeba wsiąść w ute, znaczy pick-upa i pojechać te kilkadziesiąt kilometrów na pocztę. Pewna kobieta tego nie zrobiła i wyniki badań onkologicznych wróciły do nadawcy, nieodebrane. Potem było już za późno na leczenie. Nasza przesyłka z Melbourne, ze sprężynami jest gdzieś w drodze, jak informuje nas internetowy śledzik paczki. Guy prześle nam ją na północ, do Broome, tam będziemy odbywali następne praktyki work&away.
Po drodze do Perth wstąpiliśmy do dyrekcji okolicznych parków przyrodniczych, aby zakupić wjazdówkę. Pojedynczy wjazd kosztuje 36zł za samochód, z maksymalnie 8-mioma osobami na pokładzie, a wjazdówka do wszystkich parków w Zachodniej Australii, na miesiąc, kosztuje 132zł. W najbliższych 18-stu dniach, mamy zamiar odwiedzić kilkanaście parków, więc oszczędność jest oczywista. Poza tym oddali na 36zł, jakie zapłaciliśmy za wjazd do parku Avon.
Gdzieś po drodze, w górach, spotkaliśmy pierwszych w naszej australijskiej przygodzie policjantów drogówki. Miejsce spotkania było na tyle felerne, że akurat postawili tam znak ograniczenia prędkości do 80km/h, ze względu na prace drogowe. My jeździmy wolniej niż wszyscy, bo tylko 90km/h, ale akurat w tym miejscu, jechaliśmy 88km/h i akurat wtedy spotkaliśmy policjantów jadących z przeciwka. Takie ograniczenia zdarzają się rzadko, ale koincydencja okoliczności spowodowała, że nas zatrzymano. Pan policjant nie mógł nie wypisać mandatu, bo mój występek został zarejestrowany na kamerze, wypisał najniższy mandat za przekroczenie prędkości, czyli 100AUD. Wręczając mi świstek zapytał z uśmiechem, jak długo zamierzamy zostać jeszcze w Australii, bo mandat jest płatny dopiero za miesiąc i nie musimy go opłacać, a jeśli byśmy chcieli kiedyś wrócić do Australii, to zapłacimy jakieś marne odsetki i problem będzie z głowy. W każdym razie mamy się mandatem nie kłopotać – no worries mate.
W Perth pojechaliśmy najpierw szukać części zapasowych do Mitsubishi. Jest taka dzielnica złomowisk, gdzie można kupić używane części do najróżniejszych wozów. Nam udało się znaleźć co chcieliśmy, a nawet więcej. Ciekawe jest zestawienie cen za tą samą część. Szukaliśmy końcówki stabilizatora. Nowa oryginalna, u dealera kosztuje 420zł, w sklepie internetowym 165zł, na złomowisku, używana, ze zniszczonymi osłonami gumowymi kosztowała nas 120zł + nowe gumki za 25.86zł. A gdyby nas odpowiednio poinformowali koledzy z klubu Mitsubishi Delica z internetu, to moglibyśmy kupić nieoryginalną część za 75zł, zamawiając ją uprzednio przez telefon. To ostatnie odkryliśmy sami.
I tu się zaczyna temat naszego kolegi Tomka. Dziś właśnie przylatuje do Perth i rusza z nami na północ. Prosiłem go, aby przywiózł nam z Polski trochę rzeczy, które tutaj są dość drogie. Niestety części do Mitsubishi nie mógł kupić, bo taki model nigdy nie był sprzedawany w Europie i nikt nie rozprowadza do niego części. Nie jest to do końca prawdą, ale niech będzie. Kupił za to filtr oleju, powietrza, kompresor, łatki do opon, wycieraczki, taśmę diodową, żarówki, bateryjkę do pilota, itp. Wsadził to wszystko do nieprzemakalnego worka, który będzie podróżował na naszym nowym bagażniku, a stewardesy na lotnisku w Pradze wsadziły go, zdziwionego takim obrotem sprawy, do klasy bussines, na pięterko Airbusa, w dłoń zaś wetknęły mu kieliszek pełen szampana, a w drugą menu. Rozsiadł się zadowolony w fotelu skrojonym jak dla Billa Gatesa, przed nim wielki telewizor, obok zaopatrzony barek, miejsca tyle co na trzech siedzeniach w economy class. To się trafiło oszczędnej kurce. Raz zasmakował, już zawsze będzie żałował. A to wszystko z przypadku. Prosto z super wypasu podniebnego Airbusu wyskoczył w ręce australijskiego celnika, któremu wydał się podejrzany na tyle, aby przejrzeć jego nieprzemakalny worek pełen niespodzianek. I tak facet z bussines class wyciągał z wora po kolei kompresor, filtr oleju, łatki do opon, a najbardziej ciekawe były tanie wycieraczki za 12zł. Nie wiadomo czy współczucie, czy brak zrozumienia, a może litość sprawiły, że pan celnik wpuścił naszego kolegę na australijską wyspę, nawet nie rekwirując trzech litrów ruskiej wódki z wolnocłowego. Tego samego wieczora, chłopiec z bussines class wylądował na podperckim, dzikim śmietnisku, gdzie smagany silnym, mroźnym wiatrem z Antarktydy, rozkładał swój namiocik, a potem przy szklanie wódki opowiadał nam o swoich pod- i naziemnych przygodach.
Siedzieliśmy tak w ciemnościach, „jedną twarzą z flaszy łykając, drugą w czarne niebo patrząc” i ani się spodziewając trafiliśmy znowu na szlak ku nowej przygodzie. Dobrze jest ruszyć korzenie, wyjść za próg i podążać znowu przed siebie, nie tak z powodu święta, wakacji, czy innej niecodziennej okazji, ale z powodu powrotu do naszej powszedniości. Dobrze tak znowu być u siebie, być wolnym od zobowiązań domowych, wynoszenia śmieci, spuszczania wody w klozecie, sprzątania po sobie naczyń, otwierania i zamykania drzwi, z całą tą niepewnością jutra i tym nieznanym, które otwiera się przed nami tuż za zakrętem drogi. Po prostu być w drodze do…
W nocy trochę zmarzliśmy, ale jak tylko słońce wyszło, już się rozebraliśmy do rosołu. Zmierzaliśmy do parku przyrody Pinnacles. To kawał pustyni wykrojony na potrzeby zachowania wyjątkowego krajobrazu. Tutaj akurat białych, piaszczystych wydm przenoszonych, gnanych wiatrem, to w jedną to w drugą stronę po czerwonej ziemi. Chodzące wydmy to zakrywają, to odsłaniają ciekawe formacje skalne. W parku Pinnacles sterczą z ziemi takie kolumienki, niektórzy twierdzą, że to resztki skamieniałego lasu pośrodku pustyni. Można to objechać samochodem i obejść na piechotę.
Wcześniej zjechaliśmy na samotną plażę. Zamoczyliśmy stopy w zimnym oceanie Indyjskim, a ponad nami śmigały szybko chmury. Wyżej wiatr rozmazał obłoki, jakby rzucał piaskiem z wydm na nieboskłon. Nigdy takich chmur nie widziałem, rozsypane, rozmazane, zaczepione o jakieś niewidoczne dla nas występy na niebieskim bezkresie. A z drugiej strony inne. Takie maźnięte prawie suchym pędzlem, przed godziną maczanym w białej olejnej. Wyglądały jak zbiegające się linie, nadawały naturalną perspektywę, bo nie ma nic nudniejszego dla fotografa jak niebo bez chmur.
Szukając noclegu wjechaliśmy do parku Leseur. Podobno są tu jakieś jaskinie, ale ich nie znaleźliśmy. Za to trafiliśmy na parking z ławkami i kibelkami, w ładnej okolicy. Na tym konkretnym parkingu ktoś zapomniał postawić znak zakaz kempingowania, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Przez ten i następne dni jakoś trafialiśmy do parków, gdzie zakazane jest kempingowanie. Nie poznaliśmy powodu.
Następnego dnia podróżowaliśmy dalej na północ, wzdłuż brzegu oceanu. Zbliżaliśmy się do niego aby spojrzeć z góry, z wysokich, brunatnych klifów, jak na wybrzeżu Portugalii, a potem oddalaliśmy, aby zawitać do kolejnych parków, albo zatrzymać w miasteczku. Coraz ich mniej. Odwiedziliśmy Port Dickson i Dongara, ale w Geralton chcieliśmy zrobić zakupy. Dziś niedziela, w Perth pewnie tłumy w supermarketach, a w Geralton sklepy zamknięte w niedziele. Każda gmina ma swoje prawa. W Kalbari nie wolno sprzedawać alkoholu przed dziesiątą, na przykład. Ale mieli otwarty sklep spożywczy.
Coś tam źle poszło w moich obliczeniach i trafiliśmy do pięknego parku Kalbari zbyt późno. Jest tu kilka, fajnych tras trekingowych, wzdłuż kanionu prawie wyschniętej rzeki. My zdążyliśmy jedynie zrobić sobie przechadzkę na krawędź rozpadliny i do skalnego mostu. Potem trzeba było wiać, bo w tym parku nie wolno nocować. Wyjechaliśmy na główną w poszukiwaniu noclegu po ciemku. Inny kolega, Przemek, pozostający z nami myślą, ale ciałem w Espanii, bo tam mu lepiej, namówił nas abyśmy zainwestowali w aplikację WikiCamps, a ona, ta aplikacja, skierowała nas do parkingu Galena. Niby nic, kibelki i wielki plac szutrowy, z kilkoma drzewkami. Ale wjeżdżając nań, zobaczyliśmy w świetle reflektorów koczujących turystów australijskich. Przyczepy, Toyoty, Unimogi i inne pick-upy. Właściwie taki nocleg to mogliśmy sobie sami znaleźć, pośród dziczy, ale w ciemności zawsze łatwiej skierować się do celu z GPSa. Te koczujące w bushu samochody przypomniały mi jeden z noclegów jaki znalazłem we Francji, panicznie wpatrując się w niknące na tachografie ostatnie minuty dozwolonego czasu jazdy ciężarówką. Tam, pod Angouleme, w ciemności i błocie po deszczu, na poboczu, tkwiły TIRy.
Następnego dnia doświadczyliśmy australijskiej nudy. Droga rozwijała się przed nami, nie chcąc się skończyć, ani zaskoczyć nas zakrętem, zmianą krajobrazu, albo chociażby skaczącym w poprzek kangurem. Naturalnym stanem umysłu w takich okolicznościach jest senność. Jeśli sam jakimś cudem nie zasypiasz, to wpatruj się w każdy samochód z przeciwka ze śpiącym kierowcą, czy aby nie zjeżdża w twoją stronę. Największy respekt wzbudzają ‚roadtrainy’, TIRy z trzema naczepami, prawie 54 metrów długości. Walą po 100km/h jak lokomotywa nie do zatrzymania. Kangury odbijają wielkimi zderzakami, potem jedynie sprawdzają czy flaki nie zawiesiły się na reflektorze.
Inną, naturalną konsekwencją drogi biegnącej przez bezkres, są ‚roadhousy’. Zwykłe stacje benzynowe, niektóre rozbudowane o kemping, sklep, motel, restaurację, mechanika. Zbudowane są z pasji właścicieli, przynajmniej niektóre. Są jak landmarki, te znane pałace we Francji, albo bazyliki w Polsce. W Australii nie ma co zwiedzać, ale należy koniecznie zatrzymać się w ‚roadhousie’. Są przeżarte rdzą, w stylu lat ’70-tych, zatrzymane w czasie, w nim cofnięte, są drogie i ciekawe tylko dlatego, że inne od znanej nam rzeczywistości z Europy. Ale nie wszystkie są takie, zdarzają się nudne sieciówki, bez atmosfery, po prostu stacje benzynowe.
Na nudnej drodze wszystko może być ciekawe. Stawia się znaki informujące o przekroczeniu 26-tego równoleżnika, albo asfaltuje wjazd na najwyższe wzniesienie, aby tam ustanowić punkt widokowy, z którego roztacza się panorama na… całą tą pustkę. My zjechaliśmy w kierunku oceanu, w poszukiwaniu plaży. I znaleźliśmy. Trzeba tu płacić 16.50zł za osobę, ale my udajemy, że nie musimy, po polsku. Wymyślamy na wyprzódkę ciekawe wymówki, na wypadek jakby jakiś ranger nas nawiedził w ten wietrzny poniedziałek. Znaleźliśmy więc kawałek krzaka, służący za osłonę przed wiatrem i słońcem, a za nim turkus oceanu podchodzący falami do Mitsubishi. Prawda, że brzmi fascynująco, budzi marzenia
Następnego dnia pojechaliśmy do Carnarvon. Niewielkie miasteczko, ale z dużym sklepem. Teraz już tylko takie miasteczka nam zostały. Północno zachodnia Australia nie ma większych skupisk cywilizacji. Trzeba się cieszyć z każdego napotkanego sklepu. Na Syberii nie ma z tym problemu. Są małe wioski, a w nich małe sklepy, ze wszystkim co potrzeba i jest tanio. W Australii tanio jest tylko w dużych sklepach, wprost odwrotnie niż w Rosji. Dziś trafiłem ketchup Heinza na promocji, taniej niż w Polsce. Dostaliśmy też banany z przeceny, od razu lepiej smakują, bo są tanie.
Dalej droga nam się dłużyła, nic się nie działo. Muchy rozbijały się na przedniej szybie, ja prowadziłem na wpół śpiąco, z przeciwka minął nas jeden samochód na ponad godzinę. Zatrzymaliśmy się aby rozprostować tyłki nad różowym jeziorem. Jakieś ciekawe algi zmieniły turkus wody w róż. Idzie się po mokrym solnisku, aż na krawędź jeziora. Można wstąpić na jedną z kęp trawy, aby wyżej było i trzasnąć zdjęcie różowego horyzontu. Taka atrakcja.
Więc zaczęliśmy przeglądać foldery reklamowe, jakie Iwona znajduje w każdym turist information. Wyszło na to, że nie musimy jechać aż na drugą stronę półwyspu Exmouth aby posnorklować na rafie. Wystarczy, że skręcimy dużo wcześniej do lokalnych Międzyzdroi, tylko dużo mniejszych, tutaj nazywają się Coral Bay. Na pięknej plaży, gdzie biel piasku miesza się w tysiącu odcieni z żarówiastym turkusem oceanu, można snorklować z prądem wody. Nic nie trzeba robić, zupełna nuda. Tylko woda unosi człowieka nad monochromatycznymi kalafiorami martwej rafy. Toń nie jest zbyt przejrzysta, ryb nie ma zbyt wiele, ale stateczki ze szklanym dnem, niosą turystów w tę i z powrotem ponad rafą. Tuż obok są dwa kempingi i hotel, dalej sklepy i to całe miasteczko. Najciekawiej jest przejść się bosą stopą po piasku aż do przystani jachtowej, za cypel, brodząc w falach chłodnej wody.
Nie byliśmy skazani na nocowanie na kempingu za 150zł. Dla terenowców i biedaków zarezerwowano możliwość nocowania na dzikiej plaży. Trzeba tylko przejechać kilkanaście kilometrów po szutrówce i potem przeskoczyć piaszczyste wydmy. Ciągnie się tu terenowy szlak dla quadów i lekkich terenówek, wzdłuż oceanu. Na dzikich plażach poczuliśmy się jak w domu. Nie było sąsiadów, w ogóle nikogo nie było prócz nas, cisza i szum wiatru na piasku. No może tylko trochę węży i wielkich mrówek. Zupełnie jak rok temu na plażach Portugalii.
Gorzej było rano. Przyleciały muchy i słońce zaczęło prażyć. A na wydmę wysoko i po piachu. Były plany aby spuścić nieco powietrza z opon, ale okazało się, że Delikutas nie taki zły. Wgryzł się w piach, aż po twarde dno. Załączyłem mu wszelkie blokady i reduktory, automata dałem na dwójkę i… wdrapał się na wydmę. A ja w niego już zwątpiłem.
Puściliśmy się w głąb wyspy, prostopadle do wybrzeża. Temperatura wzrastała z każdym, przejechanym kilometrem, aż na ostatnim ‚roadhousie’ dobiła czterdziestu w cieniu. W restauracji spotkaliśmy policjantów na drugim śniadaniu. Zwykłe glusie w odblaskach, jak robotnicy drogowi, nie żadne tam prawdziwe szeryfy. Tomek wykombinował aby im flamastrem wymalować na radiowozie ‚HWDP’, nie będę tłumaczył skrótu bo to poniżej mojej godności. Ale mimo sprzyjających okoliczności nic nie wymalowaliśmy. Oni by się nie poznali, a my tylko w gębie jesteśmy mocni.
Dalej skręciliśmy na miejscowość górniczą Tom Price. Mimo lichej roślinności, drodze towarzyszyły z obu stron, nieustająco płoty. Już od kilku dni tak jedziemy, jak w korytarzu pomiędzy płotami wielkich ‚cattle station’ farm hodowli bydła, które mają nierzadko prawie milion hektarów wielkości. Jak na niemieckiej autostradzie… w korytarzu. Gdyby chcieć skręcić na dziki nocleg, to nie ma gdzie. Mimo płotów, kozy i krowy migrowały niezakłócenie przez drogę. Ale krajobraz zaczął się zmieniać. Wreszcie było na co rzucić okiem i kierowca nie zasypiał. Odkąd wyjechaliśmy z Perth, codziennie, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że Australia rzeczywiście jest nudna jak flak. Zaczęliśmy sobie żartować z samozachwytu Australusów. Te ich – absolutly gorgeous – wymieniliśmy na ‚absolutnego grześka’. To popołudnie i dwa nadchodzące dni zmieniły nasze zdanie.
Przede wszystkim niekończące się równiny wreszcie lekko pofalowały, a żółcie i pastelowe czerwienie poplamiły ostre burgundy skał. Z ociąganiem wyciągnęliśmy kamery i poczęliśmy rejestrować to piękno przyrody, bo jak nie jest pięknie to nie ma przyczyny do rejestrowania, a potem jest dziura we wspomnieniach i w filmie z podróży. Ludzie oglądają, pytają i się im pokazuje, opowiada o tych ładnych kawałkach i o przygodach, pomijając dni i tygodnie nudy. Widz i słuchacz buduje sobie wyobrażenie o naszych wojażach, że jakoby nudy i zwątpienia to akurat nigdy nie doświadczamy. Nie mogą nam niezazdrościć.
Dziś wieczorem gryzły komary i obsiadła nas taka duchota, że pot lał się nawet kiedy leżeliśmy plackiem w łóżku. Ale na duchu podnosiła nas świadomość, że 40 milionów Polaków, tych w Polsce i Londynie, a nawet w Chicago, a na koniec emigracja pracująca z Perth, co to nie ma tyle czasu aby pojechać na zwiedzanie kraju do którego emigrowali, wszyscy oni nam zazdraszczają.
Godzinę wcześniej wpadliśmy do górniczego miasteczka Tom Price. Już dwieście kilometrów przed miastem region zdradził swoje przeznaczenie. Mijały nas tabuny ciężarówek i pick-upów z kopalni, a także autobusy dowożące pracowników raz na 12-ście godzin. Takie mają tutaj wachty. Ktoś z krawatem pod tłustym podbródkiem, obliczył że zakwaterowanie, dowóz, żywność, kolejna wachta pracowników, wszystko to kosztuje więcej niż spadek jakości pracy zmęczonego 12-stogodzinną szychtą górnika, wypadki przy pracy, itp.
Miasteczko wyglądało na bogate. Tak jak górnicze miasteczka na Syberii. Mimo, że kopalnie w Australii przeżywają poważny kryzys. Zajechaliśmy do sklepu i znaleźliśmy darmowe WiFi. Kręcą się tu także Aborygeni. Dla białych przyjezdnych, albo dla mniej spostrzegawczych tubylców, wyglądają na kloszardów, spowolnionych przez alkohol, roztytych przez chujowe żarcie, wyzutych ze społecznych zasad dobrego wychowania, z tępym spojrzeniem, rozczochranymi kłakami na niekształtnym łbie, sizalowymi, sztucznymi, śmierdzącymi potem, pstrokatymi ciuchami i ogólnym tumiwisizmem. Więc kim mają się wydawać dla rzeczywiście tępych jobosów? Jeśli jeszcze dodamy, zawiść za dotacje i projekty mające podnieść z upadku rdzennych mieszkańców Australii, jakie rząd tego kraju bezustannie, w poczuciu wyrzutów sumienia, wymyśla. A jobosom to nikt nieba nie przychyli, za darmo grosza do kiesy nie nasypie. Jak są postrzegani Aborygusy przez turystów, nie mających głębszego pojęcia o kulturze, korzeniach i naturze Aborygenów? Jako kolejne landmarki nudnej Australii? A może łatwo przejmują obiegowe opinie o Aborygenach, sprzedawane im przez usłużnych Australobiałasów? To jednak dużo głębszy temat, wymagający czasu i chęci jego poznania. Ja dostrzegam coś więcej w Aborygenach niźli tylko pozory, proste porównanie do kultury białych. Jest tam coś więcej. To jak z polem pszenicy pod Wylatowem. Turysta widzi atrakcję w wygniecionych przez UFO kręgach i pstryka bez opamiętania. Lokalny chłop dostrzega tylko szkodę w polu, ewentualnie sposób na obłupienie turysty z grosza, za udostępnienie planu zdjęciowego. Wnikliwy badacz znajdzie asumpt do budowy kolejnych tajemniczych teorii. A artysta natchnienie. Natomiast prawda ciągle pozostaje przed naszymi oczami ukryta.
Któregoś tam dnia, na pustej drodze zatrzymał nas Aborygen. Obok pod drzewem siedziało ich kilkoro, a wokół puszki po piwie. Po drugiej stronie drogi stał samochód z podniesioną maską i rozpieprzonym dobytkiem dookoła, jakby bomba w nim wybuchła. Coś tam mamrotał o jakimś kablu, ale w końcu uzgodniliśmy, że go podwieziemy do homestadu, chaty na pustyni, równie interesująco wyglądającej jak ten samochód na poboczu. Wieźliśmy prawie pół godziny kiwającego się na fotelu młodzieńca. Nagle się obudził i kazał skręcać w pierwszą lepszą szutrówkę. W moich oczach przywykłych do oceny według białych norm, to obraz nędzy i rozpaczy. Niezrozumiały marazm i brak naturalnych dla białego odruchów samoratowania się z sytuacji bycia na dnie, czy chociażby autorefleksji. Od razu kojarzy się to z meliną alkoholików. Ale moim zdaniem to jest jednak inna sytuacja. Wyczuwam coś, czego jeszcze nie widzę.
Następnego ranka, wczesnego ranka, ruszyliśmy wprost przeciwnie do wycieczek górników jadących do pracy. Aż cisnęły się na myśl słowa Smolenia „ludzie! coście tacy smutni!? przecież jedziecie do pracy (…) za oknami świta, widać że rozkwita…”. Zrobiło się lekko chłodniej, ale nadal coś koło czterdziestu. Spotkany turysta lokalny, powiedział że to już jest bardzo gorąco. To pocieszające, że zmniejsza się prawdopodobieństwo większej duchoty. W Uzbekistanie, na pustyni Kara Kum, parę miesięcy temu, mieliśmy 44st.C i musieliśmy jechać całe dnie bez klimy.
Wspinaliśmy się pod górę, wprost w serce parku Karijini. Skończył się asfalt i zaczęła się szutrówka z tarką tak wysoką, że nawet ciężarówką nie szło by jechać. Brnęliśmy więc powolutku, po drodze szerokiej na kilkanaście metrów, aż dotarliśmy do pierwszej atrakcji. I niestety zrobiło się ‚absolutly gorgeous’. Megalityczne kaniony łączyły się w jedno łożysko, a wszystko to pod nami, widoczne jak z lotu ptaka. Na środku, na samym dole, turkus wody rzeki. Pejzaż załamywał się w te wąwozy, jakby ziemia się rozstąpiła i pokazała swe krwawe wnętrzności, połamane skały, a w dole turkusowe, spokojne trzewia.
Na kolejnym miejscu można było zejść po płaskich jak schody, taflach zastygłej lawy, aż na sam dół kanionu. Tam wykąpać się w odświeżającej wodzie. Możecie sobie tylko wyobrazić jaka to przyjemność zanurzyć się w to piękno natury i wykąpać na deser w chłodnej wodzie. Kiedy dookoła panuje czterdziestostopniowy skwar, a ciało spocone i umęczone wędrówką. Wewnątrz kanionu panuje spokój i cisza. Tylko ludzie ją zakłócają swoimi wzdychaniami, nad pięknem i orzeźwieniem natury.
Czasami, w ciszy, usłyszeć można ciekawe trele ptaków. Inne od tych znanych mi z dżungli i tajgi azjatyckiej. Ciche i melodyjne, a doskonałe echo skalnych murów podwaja, potraja te dźwięki i napiera na uszy z każdej strony, jak souround, dźwięk dookolny. Rano, tuż przed wschodem słońca, kiedy obudziłem się z powodu uczucia lekkiego chłodu, usłyszałem jeszcze delikatniejsze kwilenie. Potem, w ciągu dnia zauważyłem ptaka, który te dźwięki z siebie wydaje. Nijak nie pasował do mojego, jego wyobrażenia. Przypominał polską srokę. Ale wtedy, przed wschodem, kiedy chłód poranka koił i zachęcał do planowania kolejnych wędrówek po parku Karijini, te jego śpiewy przywodziły na myśl szept rusałki, kąpiącej się w porannej rosie. Takie nieskalane piękno, które zatrzymuje nas swoją czystością, zmusza do powrotu do pierwotnej w nas natury.
Nocowaliśmy poza strefą dozwolonego nocowania, ale nie byliśmy odosobnieni w tym oszczędzaniu. Przyjechało dwóch Toulousemen, z Francji. Też oszczędzali. W parku jest strefa turysty, ale kto by tam płacił 22.50zł za nocleg. To dwa litry wina.
W te dwa dni w parku Karijini odwiedziliśmy jeszcze kilka kanionów. Jeden zaczynał się skalistym wodospadem, a potem srożył się groźnie wielkimi, czarnymi głazami nad naszymi głowami. Kończył zaś wąską na metr szczeliną wykrojoną w warstwowej skale, jak w suwalskim sękaczu. Dalej było jeziorko, ciemne i zimne, nigdy tu słońce nie zagląda, a jeszcze dalej, patrząc przez szczelinę między skałami, widać było rozświetloną, turkusową rzekę. Potem następny kanion, zielony od liści i biały od miękkiej jak aksamit kory eukaliptusów. Jest ich tu kilkanaście odmian. Zaciekawiał każdym zakrętem, wciągał w sitowie pełne węży. Zmuszał do skakania po kamieniach nad rozlewiskami, a skończył się uchem w wielkiej, czerwonej skale. W tym kanionie kąpaliśmy się w sadzawce o dnie śliskim jak lodowisko. Następny był zupełnie inny. Zeszliśmy metalowymi schodami na jego dno, wprost w kotlinę otoczoną potężnymi skałami, a na jej dnie niebieska woda i kaskada piany ze schodów, jak w Varanasi. Te płaskie tafle skał schodziły aż na samo dno kotła, do wody. Można było po nich skakać jak po schodach. Dalej był inny wodospad, schodzący do ciemnego stawu, wprost ze skały. Można tam było pływać do woli. Ale najlepiej rano, bo już po południu pojawiali się ludzie, dzieciaki, hałas, śmieci i robiło się nieciekawie.
W końcu wróciliśmy do rzeczywistości. Okazało się, że w wyniku moich, ponownie błędnych obliczeń, zabrakło nam paliwa. Spotkaliśmy w bushu pewnego Australijczyka. Zjadaliśmy obiad pod cieniem toalet, a obok obozował z synem pewien przesympatyczny Australus. W końcu wysłaliśmy Iwonę na zebry, aby wyzebrała nieco paliwa. Australijczyk na wieść, że brak nam paliwa na 74 kilometry do stacji, chciał nam dać cały kanister. Miał dwa i dwie butle z gazem, i solary na ponad 500W, wszystkiego miał dwa, a najlepiej trzy razy niż potrzeba. Jakie to australijskie. Koczował w tym skwarze z synem kilka dni. To też jest australijskie.
Pojechaliśmy dalej, jakieś 74 kilometry dalej. Zatrzymaliśmy się na stacji paliw, wyjętej jako żywo z ruskiej, syberyjskiej bajki. Brudne ściany, brudna podłoga, smród starego oleju z frytownicy, wizerunek ciągle przedłużającego się upadku. Nasz sanepid zamknął by ich tylko za ubłocone buty kelnerki, że o centymetrowym brudzie wokół chłodziarek z pepsi nie wspomnę. Zatrzymują się tutaj głównie ‚road trainy’ na 84-rech kołach. Wiozą urobek z kopalni, albo trzy cysterny paliwa. Te z trzema naczepami nazywamy trojaki. Ciągniki to głównie stare Amerykany. Z Europy importują tylko Volvo i Scanie, z silnikami 700 koni. Ale nikt tu nie goni za nowością. Ciężarówki służą wiele lat.
Zatankowaliśmy pitną wodę i paliwo. Weszło 74.13 litra diesela na 75 litrów pojemności zbiornika. To jest rajd o kropelce. Będziemy o tym opowiadać Australusom, ale oni śmiać się nie będą. Pokiwają tylko ze smutkiem głowami. W sumie gdybym przejechał samochodem po moście kolejowym w Polsce, aby sobie skrócić drogę przez rzekę, to też bym wzbudził politowanie, a nawet złość wśród Polaków. Natomiast za taki sam czyn na Syberii dostałbym pochwałę.
To jakiś australijski amok obawy przed wszelkim zagrożeniem i chęć zabezpieczenia się w podwójny, potrójny sposób przed wszelką ewentualnością bycia skazanym na niepowodzenie w bushu czy w pustyni. W Azji nikt z tego nie robi problemu, każdy radzi sobie jak umie, jedzie pół tysiąca kilometrów przez interior bez zapasówki i łopaty, a mostów nimo, napędu na cztery koła też nimo. A w Australii ciągle nas pytają dlaczego nie mamy dwóch kanistrów i dwóch kół zapasowych. Za dziesięć lat ‚boja’ będzie obowiązkiem. ‚Boja’ to system namierzania pojazdu w potrzebie. Zwykle stosuje się do wypożyczonych samochodów dla zastraszonych turystów. Jak złapiesz gumę, to wciskasz przycisk i przylatuje helikopter na pomoc.
Mam znajomych co tankują jak tylko wskazówka pokazuje połowę zbiornika. Znam też takiego co na Syberii wpadał w nerwową delirkę kiedy wykorzystał dodatkowy zbiornik na 200 litrów i został mu tylko oryginalny na 95 litrów. Ja jestem poza zakresem poznawczym oszczędnych ryzykantów. Od Poznaniaków nauczyłem się, że wydawanie szmalu na stacji paliw jest bolesne i staram się to robić jak najrzadziej. Wpadliśmy na pomysł aby wykorzystać to potrójne zabezpieczanie się przesympatycznych Australijczyków. A gdyby tak objechać tą wyspę bazując jedynie na wyzebranym paliwie? Potem napisać książkę „Australia na krzywy ryj”.
Pojechaliśmy dalej, w końcu szutrówką, ale całkiem znośną, a wokół potężne jak samochód termitiery. Wyglądały jak kupy dinozaurów żujących tą czerwoną ziemię. Dojechaliśmy do Marble Bar. Kolejnego miasteczka górniczego. Dwie stacje paliw, bar, kilka domów, kemping… o dziwo z dwoma turystami, i na obrzeżach stara kopalnia złota. Kiedyś, przed wojną była tu tajna baza lotnictwa wojskowego. Podobno to najgorętsze miejsce w Australii. Tak jak góry Izerskie w Polsce. Mieszkańcy pracują w kopalni i na ‚roadtrainach’. My zanocowaliśmy w polu.
W Australii nie ma dróg bocznych, jak w Azji, kierujących na jakieś wzgórze, albo gdziekolwiek, gdzie dyma się lokalne panienki. Trzeba zjechać w interior, w dzicz, aby znaleźć dziki nocleg. Tak nocujemy. ‚Road trainy’ świecą w oddali na głównej, jak statki w kanale Sueskim, błyska w chmurach ponad nami, ale deszczu nie będzie, jak zwykle. Trzeba iść spać, bo komary gryzą. Muchy już odpuściły.
cdn…

Więcej na www.kilometr.com