Relacje z imprez

Australia cz.5

Pod koniec tej malowniczej trasy zobaczyliśmy znak kierujący na wodospad Robina. Skręciliśmy w błotnistą ścieżynę, a ostatni kilometr musieliśmy przejść na pieszo, skacząc po kamieniach w korycie pięknej rzeki pośród zalesionych gór. Na końcu rzeczywiście znaleźliśmy wodospad i wykąpaliśmy się pod nim tak jak nas Kosmos stworzył. Tylko my i wodospad ogłuszający hukiem spadającej wody. Nie można było wytrzymać jej naporu stojąc bezpośrednio pod nim. Przed wodospadem widzieliśmy dwa samochody zaparkowane w strefie zalewowej rzeki. Woda powodziowa dopiero zeszła, wszystko wokół było mokre i zamulone, a w niebie grzmiało od nadchodzącej burzy. Australusy jednak nic sobie z tego nie robiły, więc i my rozbiliśmy nasz obóz nad wodą, pośród drzew nieznanej nam nazwy. Ale jakie znaczenie ma nazwa? Z liściastych gałęzi spadały pod nogi czerwone owoce wielkości piłki do tenisa i pomarszczone jak dynia. W środku był biały miąższ i wielka, brązowa, twarda pestka. Ale zjedliśmy normalną kolację.
Następnego dnia mieliśmy wodospadów i kąpieli w bród. Wjechaliśmy do parku Litchfield. Parki przyrody w Northern Territory są bezpłatne, z dwoma wyjątkami: Kakadu i Uluuru. Do nich wykupuje się dość drogie wjazdówki obowiązujące kilka dni. Litchfield zaczęliśmy zwiedzać bardzo wcześnie, tuż po wschodzie słońca. Wiele atrakcji było pozamykane z powodu ostatnich opadów deszczu, w końcu to sezon deszczy. Na początek zatrzymaliśmy się przy polu magnetycznych termitier. Na tych terenach wyróżnia się dwa typy termitier: magnetyczne i katedralne. Te pierwsze wyglądają jak wielkie, płaskie, szare, lekko omszałe zielenią blaty stołów bez nóg, wsadzone pionowo w grunt. Zorientowane są w linii północ-południe, dlatego nazwano je magnetycznymi. Pierwsze deszcze zazieleniły mokre łąki i właśnie z takiej soczystej trawy, naprzeciw nas, sterczało kilkadziesiąt termitier. Nieco dalej wystawały spośród drzew termitiery katedralne. Zwaliste, postrzępione, wysokie na kilka metrów. Podobno mają po 50 lat.
Dalej pojechaliśmy do wodospadów Rock Hole i Florence. Wszyscy je odwiedzają na początku, są pierwsze w kolejności kiedy wjeżdża się do parku od wschodu, asfaltową drogą. Można się w nich kąpać i podziwiać z wysokiego klifu. Florence opada, do jeziora otoczonego skałami, podwójnym strumieniem na kilkadziesiąt metrów wysokim. W tym miejscu zaczyna się długi kanion wypełniony tropikalną zielenią. Tu także zaczyna się długi szlak trekingowy. My jednak z niego nie skorzystaliśmy. Dziś zaczynają się święta, jesteśmy umówieni na kolację u znajomych Iwony w Darwin na wieczór. Wskoczyliśmy tylko na golasa pod wodospad, aby nieco się ochłodzić. Jednak powrót na szczyt klifu w tropikalnej saunie parowej ponownie nas zagotował.
Dalej odwiedziliśmy jeszcze dwa piękne wodospady: Tolmer i Wangi. Takie bajkowe jak w południowym Laosie. Wyrastają spośród tropikalnych lasów, spomiędzy zwalistych, czerwonych skał. Potem próbowaliśmy przedostać się na północ szutrową drogą, ale zatrzymała nas rzeka Finniss. W sezonie mokrym zwykle jest nieprzejezdna. Zastanawiające jest, że północni Australijczycy nie używają amfibii. Mogliby przecież skonstruować, ewentualnie przerobić Land Cruisera na małą, zwinną amfibię, zdolną do terenowej jazdy i przekraczania terenów zalewowych. Ale oni tutaj nie lubią nowatorskich pomysłów.
Zatrzymaliśmy się na trzy dni w Darwin. Mieście doświadczonym przez cyklony, ale mimo to z pięknie zagospodarowanym wybrzeżem. Darwin jest zielone od drzew i parków, jak Szczecin dawniej. Przeciwnie do tego czego się spodziewałem, nie ma tu tłumów, wałęsających się black fellows. Miasto ma grubo ponad 130 tysięcy mieszkańców, ale rozlane jest na olbrzymim terenie półwyspu opływanym przez ciepłe jak rosół, brunatne od błota spływającego z dżungli wraz z deszczem, pełne śmiertelnie groźnych meduz i wielkich na siedem metrów krokodyli słonowodnych, wody oceanu Indyjskiego. Poszczególne dzielnice miasta są od siebie dość oddalone, wygląda to jak połączone jedną administracją wioski.
Krokodyle to temat istniejący w każdym domu tego miasta. Każdy ma tutaj swoją opinię i swoją historię na temat krokodyli. Coś jak u nas polityka. Niedawno głośno mówiło się o dość prozaicznym wypadku, kiedy to krokodyl porwał dziecko z namiotu koczujących na plaży oceanu turystów. O ile przypadek nie wyróżnia się niczym szczególnym, o tyle reakcja babci dziecka zasłużyła na miano odważnej. Kobiecina pobiegła za krokodylem uciekającym w fale oceanu, siadła na nim okrakiem i jęła go dziabać nożem kuchennym po łbie. Na krokodylu, mającym już kolację w pysku, wrażenia to szczególnego nie zrobiło, ale krzyki babci obudziły ojca dziecka, który przybiegł z flintą i zastrzelił nic nie rozumiejącego z tego całego zajścia krokodyla. Znajomi, u których nocowaliśmy uraczyli nas całym plikiem podobnych opowieści o krokodylach. Czasami gad zdejmie jakiegoś off-roadowca z quada babrającego się w przybrzeżnym błocie, czasami wciągnie pod wodę turystę, za nic mającego ostrzeżenia, innym razem napędzi niezłego stracha kierowcy samochodu, który przekraczając rzekę w bród zdusił silnik i czekał w wozie aż przyjdzie mu ktoś na pomoc. Również Aborygeni czujący przyrodę przez skórę, padają ofiarą krokodyli. Często koczują w bezpośrednim sąsiedztwie miejsc pełnych krokodyli, czasami odwiedzają małe jeziorka, aby zaczerpnąć wody, czy się wykąpać i nie sprawdzają czy jakiś krokodyl nie przypłynął, do bezpiecznego zawsze miejsca, wraz z powodzią.
U Kasi i Andrzeja, u których się zatrzymaliśmy, poznaliśmy też Johna Dymocka, który wędrując sobie z plecakiem po świecie przybył do Australii z Anglii w latach ’60-tych. Australia jest takim końcowym przystankiem, dalej już tylko statkiem, lub samolotem do Ameryki południowej. John przez długie lata zajmował się polowaniem na krokodyle, dla ich skóry. Mówi, że nigdy nie jadł ich mięsa, bo często są zarażone jakimiś pasożytami. To właśnie były te lepsze czasy. Po wojnie wielu poszukiwaczy przygód skryło się w Australii, wielu żołnierzy nie umiejących się odnaleźć w rzeczywistości powojennej. John poznawał takich prawdziwków, żyjących jak on z czego się dało. Kilku z nich zasłynęło w nowoczesnych czasach, jako pionierzy, traperzy żyjący w bushu, z Aborygenami. John potem zajął się pracą z Aborygenami, mediowaniem między wielkimi koncernami chcącymi budować kopalnie, a Aborygenami, właścicielami ziemi. Międzyczasie krokodyle zaczęto hodować na farmach, a ich odstrzału zabroniło prawo. John pracuje nad swoją biografią. Oby zdążył, bo ma o czym opowiadać. Takich przygód i zwrotów w życiu już nikt z nas nie doświadczy w tym zglobalizowanym świecie. John poznawał południową Azję i Australię w czasach kiedy państwowość wielu z tych krajów dopiero się tworzyła, ramy przepisów i prawa były dość luźne, a społeczeństwa jeszcze naiwne, nie skażone cywilizacją zachodnią, żyjące w dawnej tradycji z XIX wieku. Podróżował na sposoby, jakie dziś z powodu restrykcyjnych przepisów w każdej dziedzinie, już są niedostępne. To może być bardzo ciekawa książka.
Następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie rozległego parku Kakadu. Oczywiście z powodu pory deszczowej nie zobaczyliśmy najważniejszych atrakcji regionu, nie stać nas także na loty helikopterem ponad zalanymi drogami. Jednak zobaczyliśmy mimo to kilka atrakcji. Wspięliśmy się na parę punktów widokowych na skałach, skąd roztacza się piękny widok na morze zieleni, drzew stojących w wodzie, a z tej zieleni wyrastają postrzępione, brunatne skały, jak statki. Właśnie na tych skałach dawni Aborygeni uwieczniali malunkami sceny i ważne elementy swojego życia. Najstarsze znajdywane w tych okolicach ślady bytności człowieka, mają 20 tysięcy lat. Najstarsze malunki parę tysięcy, a najnowsze setki lat. Te właśnie uwieczniają pierwsze statki z Europy, jakie Aborygeni zobaczyli na oceanie. Przedziwna perspektywa, ciekawa kolorystyka, czasami zaskakujący styl malowania, jakby uwieczniali zdjęcia rentgenowskie ryb, z układem kostnym jako ozdobnikiem.
Niby zwykłe bazgroły, trochę inne od tego co znamy z Europy czy Azji, ale nowoczesne graffiti też jest zupełnie inne od tego co znamy. Pamiętam scenę z pierwszej części filmu „Indiana Jones”, kiedy to francuski archeolog wygłasza zaskakującą prawdę o starożytnych artefaktach – Mój zegarek jest wart parę dolarów, ale gdyby go zakopać na pustyni na tysiąc lat, stałby się bezcenny. To prawda, biały człowiek ponad wszystko ceni rzeczy stare. Doszukuje się w nich zaklętych, dawnych prawd, odczytuje z nich opowieści o tym co było i o tych którzy byli. Czym różni się dzisiejsze graffiti od starożytnego? Czym różni się dzisiejszy zegarek od tego, który zostanie znaleziony za tysiąc lat? Ano jedynie funkcją czasu. Tak jakby rzeczy były nośnikiem czasu. Nie umiemy uwieczniać czasu, ani jego upływu, więc tylko ‚stare’ przedmioty mogą dać nam możliwość obcowania z dawnym czasem. Tak na prawdę kolekcjonujemy w muzeach czas, a pojemnikami do jego przechowywania są stare przedmioty. Można też powiedzieć, że hołubimy te starożytne artefakty ponieważ są nośnikiem wiedzy o tym co było, a uświadomienie historii może uczyć nas przyszłości. Ale sądzę, że tak na prawdę fascynuje nas upływający czas, przyglądanie się mu, wydarzeniem jakie przemijają. Nabywamy w ten sposób iluzorycznej władzy nad czasem. Możemy przesunąć się wstecz o dowolną jednostkę czasu, czytając odnalezioną, zebraną i opracowaną przez specjalistów historię ludzkości.
W Azji ludzie nie przywiązują tak wielkiej wagi do historii jak biały człowiek. Nie szanują aż tak bardzo starych rzeczy, jest wiele przykładów na to, że raczej nie cenią starych rzeczy, nawet jeśli mają uosabiać w sobie wartość zabytkową, na przykład pałac cesarza w Japonii. Jeśli już azjatycki człowiek zagłębia się w historię, to po to aby odnaleźć wartość idei, lub bohatera, poznać ją, zrozumieć i docenić. My skupiamy się bardziej na analizowaniu zależności między historycznymi faktami, oraz kolekcjonowaniu rzeczy, którym nadajemy wartość w odniesieniu do ich wieku i rzadkości występowania. Dla Aborygenów zaś czas przeszły może mieszać się z teraźniejszością pod postacią duchów zmarłych i zdarzeń, które już przeminęły. Im historia służy do patrzenia na czas jako wielotorową, równoległą funkcję, gdzie jak we śnie, to co było miesza się z tym co jest i dopiero będzie. Doszukują się w tym wskazówek, podpowiedzi ułatwiających podejmowanie decyzji. Łatwiej to zrozumieć, kiedy przypomnimy sobie własną babcię lub ciocię, która z sennikiem w ręku analizowała sny, aby odnaleźć w tym przepowiednię na przyszłość.
Aborygeni inaczej także odmierzają czas. My już bardzo dawno temu oddzieliliśmy się od przyrody, przestaliśmy żyć zgodnie z jej rytmem. Mierzymy czas według zegarów taktowanych fazami słońca, systemem kosmicznym. Aborygeni dzielą rok na sześć pór roku, a ich początek i koniec wyznaczają według wskazań przyrody. Zwykle w każdym roku zima przychodzi innego dnia i kończy się innego. My mówimy wiosna się opóźnia w tym roku, a Aborygeni tego nie zauważają, bo nie odmierzają godzin i dni według zegara i kalendarza niezależnego od kaprysów natury. Wiosna dla nich przychodzi wtedy kiedy powinna, tak jak dla nas maj zaczyna się wtedy kiedy musi.
Oczywiście mam tu na myśli Aborygenów ze skansenu, takich wzorcowych. Biały na pewno już opisał, sklasyfikował i przyszpilił pinezką na tablicy za szkłem pancernym, takiego wzorcowego Aborygusa. Mamy taki zły zwyczaj szufladkować zdobytą wiedzę. Chyba z lęku, że nam ucieknie, zniknie. A czy Aborygen prawdziwy mógłby w ogóle istnieć, gdyby biały go nie ustawił w gablocie, w Sevres? Z pewnością kończą się już ścieżki ustnego przekazu wiedzy, tradycji aborygeńskiej. Czarni Australii przechodzą do nowego etapu rozwoju, w oczach białych włączyli wsteczny bieg, ale oni nie płaczą po tym co stracili, chyba że nie mogą sobie przypomnieć dlaczego ten, czy inny teren miał być dla nich święty. Starzy wiedzieli, dlatego ziemia została im darowana przez rząd Australii, ale kto by tam pamiętał z jakiego powodu. Sęk w tym, że jak sobie nie przypomną to mogą nie dostać kasy z kopalni, za dzierżawę gruntu.
Oczywiście wszystko upraszczam, ale sens nadal istnieje. W anglosaskiej mentalności, grunt prywatny zawsze miał swoje zrozumienie w świadomości społecznej. Dla ludzi ze świata komunizmu, jak ja, trudno jest zrozumiały fakt przynależności olbrzymich połaci kraju, do prywatnych właścicieli. Niewielu w byłym Układzie Warszawskim może sobie wyobrazić, że las, czy łąki na przestrzeni setek kilometrów są prywatne i ogrodzone, a wstęp jest zabroniony. Dla Australijczyków jazda drogą opłotowaną z obu stron, przez sto czy nawet pięćset kilometrów, to normalna rzeczywistość. I nie chodzi tu o płoty mające ograniczyć wstęp różnego zwierza na drogę, ale płoty odcinające własność prywatną, od drogi publicznej. Ja czuję się jak na spacerniaku w więzieniu. Już parę razy szukaliśmy dzikiego noclegu i nie mogliśmy zjechać z drogi, bo wszędzie płoty. Jeśli żyjesz w takiej rzeczywistości, łatwiej jest ci zrozumieć, dlaczego rząd zdecydował się oddać ziemię Aborygenów. Ja nie do końca ten temat rozumiem. Może kierowano się ideą, aby Aborygeni zarabiali na dzierżawie gruntów prywatnym firmom, a nie stali po zasiłek w urzędzie gminy. Może?
Ale wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Ziemię pod Bełchatowem polski rząd przekazuje w użytkowanie lokalnym rolnikom, bo okazało się, że to potomkowie dawno wymarłej linii jakichś tam starożytnych plemion. Stają się jej bezwzględnymi właścicielami. Kopalnia węgla brunatnego pod Bełchatowem płaci za dzierżawę i zniszczenie gruntu. Każdego, pierwszego dnia miesiąca, pieniądze przywozi gość pod krawatem na rynek we wsi. Lud się kłębi, bo każdy chce wziąć najwięcej dla siebie. Jeśli ktoś jest łebski, ma silniejsze bary, to dostanie więcej. Potem przyjeżdża do wsi przedsiębiorca z miasta, co handluje używanymi samochodami i nowoczesnym sprzętem AGD i RTV. Wciska ciemnym kmiotkom ze wsi gówniany sprzęt za wygórowane ceny. Resztę szmalu mężczyźni przepijają u Żyda w karczmie. A że zarabiać na życie nie muszą, bo szmal dostają za kolor skóry, to nie pracują, pola leżą odłogiem, dawna tradycja ojców zanika, mężczyźni coraz więcej piją, nie z powodu braku pracy i perspektyw, ale z powodu nudy, braku wyzwań i docenienia przez resztę rodziny. Mężczyzna jest od przynoszenia dochodu, a jeśli dochód przywozi gość z kopalni to mężczyzna jest nikomu nie potrzebny. W nowoczesnym świecie białych to nic takiego, ale członka plemiennej, niecywilizowanej społeczności to boli. Jak się połączy alkohol z niskim ucywilizowaniem i brakiem kultury osobistej, to wynik będzie jednoznaczny – mnożące się przestępstwa, przemoc w rodzinie, itp. Rząd polski wysyła specjalistów, którzy mają zapisywać odchodzącą w niebyt tradycję kmiotów spod Bełchatowa. Mają zająć się szkoleniem, cywilizowaniem, zaprowadzaniem porządku. A wszystko to za pieniądze państwowe. Scenariusz mało prawdopodobny… idiotyczny? A jednak… bardzo podobnie wygląda to we wioskach aborygeńskich.
Dla mnie wniosek jest oczywisty. To nie ludzie ale zarząd gmin powinien otrzymywać szmal z kopalni. Powinien go inwestować i dawać zatrudnienie lokalnym ludziom, aby pracowali, rozwijali, cywilizowali swoją rzeczywistość i czuli się potrzebni. Jednak przypadek aborygeński różni się od przypadku gminy Bełchatów. Nie wiem jeszcze dokładnie czym, ale różni się. W Australii nie wszystko jest takie oczywiste. Chociażby jest jeszcze rzesza ludzi pracująca na styku rząd i jego projekty, a kwestia Aborygeni. Oni sami tworzą projekty, wdrażają je, opiniują i zarabiają na tym. To szeroki temat.
Zanocowaliśmy w lesie, nad małym oczkiem wodnym i wodospadem spadającym do niego. Postanowiliśmy się wykąpać. Przezroczysta woda i skały dookoła to nie jest ulubione środowisko dla aligatorów, więc zaryzykowaliśmy i nic nam nóg nie odgryzło. To piękne miejsce polecił nam pewien mieszkaniec Darwin, nie jest oznaczone na mapach parku Kakadu, nie ma nawet tablicy kierującej doń turystów z głównej. Ale kiedyś musiało to być popularne miejsce, bo pozostały stare barierki i tabliczki informacyjne, tuż przy wodospadzie.
Rano pojechaliśmy do wodospadów Edith, niedaleko Katherine. Tutaj także się wykąpaliśmy, ale w zupełnie innych okolicznościach. Monumentalny wodospad spadał z kilkudziesięciu metrów, z brunatnej skały, zagłuszając swym hukiem wszystkie inne dźwięki. Woda zbudowała sobie małą przystań żłobiąc skały wokół i kilkadziesiąt metrów dalej wskakiwała w kolejny majestatyczny wodospad. W tym oczku zalegliśmy na płytkim dnie, na skałach. Chłodząc ciała, patrzeliśmy wprost w dudniący wodospad. Coś wspaniałego taka przerwa w trekingu po rozgrzanych skałach. Słońce nie za bardzo chce wyjść zza chmur, ale jest duszno i gorąco jak w szklarni ogrodów botanicznych.
Siedziałem w wodzie aż wzięły mnie dreszcze z zimna. Wyskoczyłem pełen energii i chętny do dalszej wędrówki. Z przyjemnością skakałem po skałach i wspinałem się w górę. Do czasu… aż znowu poczułem skutki siedzenia w szklarni. Mój organizm nie ma dobrej wydolności w tropikalnym klimacie, serce nie daje rady. Pół godziny wcześniej widziałem młodzieńca biegnącego po ścieżce, do parkingu. Rodzinka zapomniała zabrać wałówki na drogę, więc się wrócił biegiem. A ja musiałem użyć sporego wysiłku woli aby wstać z ławki i ruszyć na treking. Braki energii organizmu zmieniają nie tylko nasze życie w stagnację, ale zmieniają także nasze myślenie w gnuśny oportunizm. Gdyby tak zachować pełnię młodzieńczej energii przez całe życie. Ale tyle przyjemności trzeba by się wyrzec…
Zanocowaliśmy w lesie. Przez to opłotowanie wszelkich dróg, trudno znaleźć dobre miejsce na nocleg. Są parkingi, nawet z wiatami. Ale tuż przy drodze, ruch niewielki, ale hałas jednak jest. Poza tym ciągle nas straszą aborygeńskim łobuzami. Wjechaliśmy więc w las z trudem znalezioną ścieżyną. Prowadziła do złomowiska samochodów, ale dalej był płot cattle station i brama zamknięta na kłódkę. Przed bramą sporo miejsca na nocleg.
Następnego dnia postanowiliśmy przejechać na wschód, w stronę Queensland, drogą na skróty, ale asfaltową. Oczywiście wszyscy nas przestrzegali, że asfalt jest szeroki na jeden samochód i jeśli pojedzie z przeciwka TIR, to nas zepchnie z drogi, poza tym na pewno drogę zalało. No i zalało, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero na stacji paliw, 271 kilometrów od zjechania z głównej. Zostało nam jeszcze 370 kilometrów. Iwona wypytała pana na stacji o stan drogi. Okazało się, że rano ktoś próbował przejechać z przeciwka i zobaczył głęboką wodę. Powiadomił zarząd dróg, a oni zadzwonili do pana z naszej stacji. Ten zaś postawił na środku drogi znak ‚road closed’ i to pięć minut przed naszym przyjazdem. Podobno dalej są trzy rzeki, metr i więcej wody jest pewny. Ponadto wystraszył nas swoją opinią, jakoby woda która stoi dalej na drodze, za chwilę przepłynie rzeką October i odetnie nam drogę powrotu do głównej. Więc nie warto czekać do jutra, bo i tak zapowiadają dalsze deszcze na siedem dni. Wystraszył nas skutecznie, Iwona panikara zniwelowała resztki mojego zapału aby jednak spróbować przejechać i… zawróciliśmy do głównej. W ten sposób straciliśmy około 255zł na paliwo. Ale zyskaliśmy dobre buty. Zauważyłem, że ktoś zgubił but, pewnie wypadł z paki pick-upa. Za kilometr leżał drugi. Więc zabraliśmy oba. Mają odpowiedni dla mnie rozmiar. W sklepie takie buty dla pracownika na farmie kosztują grubo ponad 300zł, a te są prawie nowe, tylko ubłocone.
Powrót do głównej to prawie cztery godziny nudnej jazdy na wprost. Więc trzeba coś robić, najlepiej rozmyślać. Zacząłem analizować mapy i zapis naszego śladu na GPSie. Wyszło na to, że aby woda która zalała drogę przed nami mogła zalać drogę za nami, musiała by się wspiąć pod górę jakieś 120 metrów. Facet ze stacji Cape Crawford, gówno się zna na geografii rejonu, w którym pewnie strawił całe życie, a swoje lata ma. Co nie znaczy, żebyśmy przejechali, nawet jeślibyśmy poczekali do jutra.
Ale to już nie pierwszy raz, kiedy rozmawiam z Australijczykiem, mowa jest o kondycji drogi, albo o technice samochodowej, a potem czuję się jakbym gadał z nic nie rozumiejącą w temacie kobietą, mającą silną pewność siebie i wyssane z palca argumenty. No ale ja jestem tylko przyjezdny, a opowieści jakoby to na Syberii takie rzeczy to dzieciaki na rowerze marki Ukraina robią, to mogę sobie w kieszeń wsadzić.
Jadąc te 271 kilometrów z głównej do Cape Crawford i z powrotem, deszcz nie padał ciągle, czasami wyszło nawet słońce i trzeba było włączyć klimę. Co za wspaniały wynalazek, a ja tyle lat się przed tym broniłem. W każdym razie dziś mój karman został obciążony wieloma istnieniami jaszczurek, które przejechałem. Trudno je wszystkie ominąć. Wychodzą na rozgrzany asfalt, bo on oddaje ciepło wolniej niż ziemia i grzeją swe ciałka do ostatniej chwili. Czasami nie zdążą uciec w bok, ale prosto do jaszczurzego raju. Pamiętam jak prawie dwa miesiące temu oglądaliśmy skomplikowane pułapki, jakie Aborygeni budowali by złapać jaszczurkę na obiad. A wystarczyło wylać kilometr asfaltu i jeździć Toyotą z oponami 12.5 cala szerokimi, a jaszczurka, i to niejedna, byłaby codzień z grila.
Wróciliśmy do Tennant Creek, miasta z ulicą Kaczyńskiego, ale takiego górnika z czasów gorączki złota. Zrobiliśmy zakupy i uzupełniliśmy paliwo. Chcieliśmy znaleźć gdzieś internet aby sprawdzić czy jutro gdziekolwiek zatankujemy paliwo na Barkly Highway, bo dziś sylwester, ale internet dziś też już zamknięty. Jak spod ziemi znalazła się jakaś pani, która pracuje w Tennant Creek jako pielęgniarka, ale mieszka w Brisbane. Sprawdziła w internecie, na swoim telefonie i zadzwoniła do roadhousa w Camooweal, i już wiedzieliśmy, że jutro wszystkie stacje paliw są czynne od rana. Pani zaprosiła nas do swojego domu w Brisbane i kilka razy upewniła się czy na pewno ją odwiedzimy. Taka Australia. Wypytaliśmy ją też o poradę na dość rozległy wrzód na mojej nodze. Parę dni temu zahaczyłem o jakąś gałązkę krzewu w parku Kakadu i z małego zadrapania wyrósł spory wrzód. Pani radziła udać się do szpitala, ale profilaktycznie lepiej wykąpać się w miejskim basenie, bo tam w wodzie chlor i zdezynfekuje, albo przyłożyć garść soli na ranę. Taka z niej pielęgniarka australijska.
Z Tennant Creek udaliśmy się na wschód, do innego stanu – Queensland. Dziś do niego nie dojechaliśmy, znaleźliśmy nocleg pod wieżą nadawczą, po środku płaskiego jak stół stepu. Wieża stała na niewielkim wzniesieniu, więc mieliśmy piękny widok, chociaż słońce zaraz zaszło i zrobiło się ciemno. Zamiast sztucznych ogni, na sylwestrową noc mieliśmy błyskawice na burzowym niebie. Błyskało się dość daleko od nas, huk nie dochodził, mimo że cisza była totalna. Siedzieliśmy sobie na krzesełkach popijając wino i słuchając recitalu Młynarskiego, a zamiast telewizora mieliśmy festiwal ziemskich odświętności, tylko włączyć odpowiednią płytę Vangelisa. Gdzieś koło północy postanowiłem pójść w krzaki, do toalety, a skoro już gdzieś wyruszyłem to poszedłem dalej, ścieżką do głównej drogi asfaltowej. Wino zmiękczyło mi nogi, więc się położyłem na asfalcie i wypatrywałem w dziurze w niebie gwiazd, a dookoła kotłowały się błyskawice. Od paru godzin nikt nie przejechał drogą i tak niezwykle rzadko uczęszczaną. Wcześniej w Barkly roadhousie zdziwiło nas, że kierowcy TIRów nie zwracają uwagi na dzisiejsze święto, ale i w Tennant Creek jakoś nie zauważyliśmy aby ktokolwiek zachowywał się inaczej niż w zwykłą sobotę, miasteczko też nie wyglądało na przygotowane do świętowania.
A więc dumałem sobie i patrzyłem w gwiazdy i jakoś mi się zasnęło. Obudziło mnie jakieś dudnienie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem białą jasność, i skąpane w niej krzaki pustyni, takie prześwietlone, z innego świata. Pierwsze co mi przyszło do głowy to, że spadł śnieg. Ale przecież jest coś pod 30-ci stopni! Odwróciłem głowę i zobaczyłem wytrzeszczone na mnie diodowe halogeny roadtraina. Zerwałem się z asfaltu i wskoczyłem w krzaki, a za moimi plecami przeleciał TIR. Skurczybyk pracuje w sylwestrową północ. Jakie to australijskie. Dzięki odruchowi ciała nie minie mnie cała ta dalsza egzystencja. Z radości chyba się jeszcze raz upiję aby zapomnieć. Wróciłem niespiesznie do naszego masztu komórkowego, a Iwona mnie pyta – czy nie wystraszyłeś się ciężarówki? – Nie pamiętam, ale zrobiło mi się wstyd, bo niechciałbym być na miejscu kierowcy tego TIRa, który rozjedzie polskiego idiotę śpiącego na międzystanowej. Jakie to by były nagłówki dla gazet! Ale w sumie to nie taka zła śmierć, każdy chyba woli umrzeć we śnie.
Następnego dnia nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Dopiero słońce wypchnęło nas z łóżka i zmusiło do ruszenia w drogę. Do granicy Queenslandu mieliśmy niecałe 120 kilometrów, kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy do pierwszej wioski – Camooweal. Chcieliśmy stamtąd wyruszyć skrótem do Gregory Downs, ale ustawiono na nim bariery i napisy ‚road closed’. Te czarne napisy na żółtym tle będą mi się śniły jeszcze długo po wyjeździe z Australii, chociaż powodzi jeszcze nie widzieliśmy. Wyjazd już zaraz, bo za 18-ście dni. Kupiłem najtańszy jaki był, bilet powrotny z Brisbane, potem może być drożej. Nadzieje na znalezienie nowego miejsca do życia w Australii uleciały gdzieś po drodze przez pustynię, pewnie Iwona niedomknęła tylnych drzwi, albo ja za często na nie spozierałem i wyciągałem z kieszeni, w końcu gdzieś mi z niej wypadły. Trzeba szykować się na bardzo twarde lądowanie w Polsce. Dawno już nie miałem syndromu popowrotowego, ale tym razem chyba bez niego się nie obejdzie.
Skoro skrót szutrówką nam zamknęli, to pojechaliśmy dalej międzystanową na Mount Isa. Ale po około 70-ciu kilometrach zauważyliśmy brązowy znak kierujący na Gregory Downs. Brązowy w Australii oznacza turystyczny. Asfaltowa droga nie miała oznaczeń ‚road closed’. Po 56-ciu kilometrach miała połączyć się z naszą szutrówką, więc nie zastanawialiśmy się długo, chociaż paliwa na nietrafione decyzje mieliśmy niewiele. W Camooweal diesel był drogi, zatankowaliśmy tylko 25 litrów. Ale dziś nie mieliśmy szczęścia do otwartych dróg. Po 56-ciu kilometrach zobaczyliśmy szuter i znak ‚road closed’. Nawet bym pojechał dalej mimo znaku, były jakieś dzisiejsze ślady, a to tylko 137km dziurawej drogi. Tylko jeśli po 30-stu kilometrach, rzeczywiście drogę zalało, to paliwa na powrót nie starczy, trzeba będzie z bańką dygać do Gregory Downs na piechotę po wodzie i omijać krokodylusy, a one wiedzą, że muskularna nóżka Polaka lepsza od spasionej na amerykańskich sterydach nóżki Australusa. Nie było kogo zapytać, od ponad godziny nie widzieliśmy człowieka, więc zawróciliśmy do głównej, a potem kierunek Mount Isa. I tak zwolniłem do 90km/h, bo wyliczyłem, że paliwa wystarczy na styk.
Mount Isa to od zawsze miasteczko górnicze. Wydobywają tu srebro, uran, miedź, cynk, ołów. W XIX wieku wyciągano tutaj z Ziemi najwięcej miedzi w całym imperium brytyjskim. W niedzielę sklepy w tym dystrykcie nie pracują. Australia pustkowi ma o wiele więcej wspólnego z USA niż by chcieli Australijczycy miastowi. Ora et labora – to zasady pierwszych osadników, którym dyscyplina religijna zawsze bardzo pomagała utrzymać kurs mimo wszelkich przeciwności i strzał w plecach. Nic dziwnego, że i dziś dzień święty należy święcić w takim Mount Isa.
Kilka pierwszych wsi i miasteczek Queenslandu nie różniło się znacząco od tego co widzieliśmy w Northern Territory, no może nagle na mapie zaczęło brakować czerwonych obwódek oznaczających tereny oddane Aborygenom, a ich samych przestałem zauważać w ogóle. Chociaż pierwszy był mój nos, nie rejestrował już przepoconych, sizalowych podkoszulek. Te mieściny miały swój niepowtarzalny charakter, naprawdę różniły się od siebie i nie sposób było ich porównać do wcześniej widzianych. Zbiór cech podobnych był na pewno mniejszy od zbioru cech różnych. Inaczej to się ma z wioskami polskimi, zwłaszcza w czasie mody na przebudowę wiejskich rynków w stylu śródziemnomorskim, z kamieniem i fontanną, bez drzew i funkcji staropolskiego rynku.
Najbardziej w pamięci utkwił mi Normanton, znad wybrzeża zatoki Carpentaria. Teraz jest poza sezonem, ale Ustka poza sezonem to co innego. Trafiliśmy do Normanton w ulewę i pomimo wody walącej rynsztokami i strugami z nieba, przechadzaliśmy się po szerokich chodnikach jak na starszych państwa przystało, po sezonie w jakimś …-Zdroju. Zatankowaliśmy paliwo, pogadaliśmy z jedną panią sklepową, potem z drugą, a następnie z nietrzeźwym panem z baru Fioletowy. To słynny bar, pielgrzymują do niego ludzie nawet z Polski, nie tylko my. Australijczycy z tych pustkowi doprowadzili do perfekcji umiejętność robienia czegoś z niczegoś. Prześcignęli nawet takich Finów, którzy z komarów i meszek, tajgi i świeżego powietrza, zbudowali sztuczny mit św. Mikołaja i jego reniferów. Więc Fioletowy bar w Normanton jest czymś na miarę pustkowi Queenslandu, choćby z punktu widzenia sceptyka, cynika i aroganta, był niczym patyk wetknięty w gówno.
Normanton ma jeszcze inną atrakcję dla turystów, głównie wędkarzy którzy ściągają tu w sezonie zimowym (naszym letnim). W 1957, kiedy jeszcze w Australii było więcej krokodylusów niż Australusów i wolno było polować dla zysku na gady, pani Krystyna Pawłowska wyrąbała ze swojego sztucera w głowę pewnego krokodylusa. Ale to była nie byle jaka głowa, wieńczyła cielsko na prawie dziewięć metrów długie. Nigdy wcześniej, ani później takiej sztuki nie ustrzelono. Krysia nie przebierała w środkach, miała bryczesy i lunetę, więc aligator był bez szans. Mąż strzelił jej fotkę, jak siedzi z flintą w ręku na kroksie. Kto wie, może w następnym wcieleniu ten krokodylus będzie jej mężem, będzie pił i bił. W przyrodzie musi być harmonia, jak w naczyniach połączonych.
Następnego dnia po fajnym noclegu w górach, udało się nam znaleźć jakiś mizerny skrót szutrówkami w kierunku półwyspu York. Ominęliśmy w ten sposób kilka atrakcji turystycznych na jakie nas stać, bo są za darmo i na jakie nas nie stać, bo są płatne. Tym turysta różni się od podróżnika, że turysta zalicza wszelkie atrakcje, bo może już tu nigdy nie przyjedzie, a podróżnik wie, że nie przyjedzie, ale nie zalicza, bo oszczędza na paliwo. Dlatego największym wrogiem podróżnika są TIRy, palące duże ilości diesela i wykańczające pokłady ropy, oraz nieudani ekonomiści pracujący w rządach i podnoszący podatki od luksusu, czyli od paliwa.
Ale ja nie o tym chciałem pisać, a emocje znowu zwiodły mnie na dygresje. „Stało się to co stać się miało”, wróciliśmy do australijskiej cywilizacji. Jeszcze dwa miesiące temu, nastraszeni przez miastowych, z duszą na ramieniu, wyruszaliśmy z rejonów Perth i opuszczaliśmy powolutku cywilizację, aby się w niej zatopić, jak zalękniony pan młody tracący iluzję wolności topi się w objęciach słodkiej żony tuż po ślubie. Teraz z takim samym, a może i większym lękiem wracamy do cywilizacji. Ja nigdy tego nie chciałem, ale uległem namowom Iwony i przymusowi losu. Wjechaliśmy boczną drogą, jak włącza się zaprzęg konny z sianem na furmance, w główny nurt cywilizacji i turystyki wschodniej Australii. O ile całus od dopiero poślubionej kobiety jest słodki, soczysty i pełen obietnic, przynajmniej tak mi się zdaje, bo nie próbowałem, to powrót do cywilizacji z zachodniej i środkowej Australii jest dla mnie akurat bolesny. Przypomina mi utracone złudzenia, jak Santa Klaus poprawiający sztuczną brodę, albo spojrzenie żony po 20-stu latach małżeństwa. Nagle zrobiło się wokół nas rojno, ciasno od domów, chociaż jak na europejskie warunki to nadal 90% mniej.
Są też plusy. W sklepie znowu dostępne jest wino w niskiej cenie i bez ograniczeń, wiadomo dlaczego, czarnych felków tutaj jak na lekarstwo, a jeśli są to nie umiem jeszcze poznać, czy to import z wysp Polinezji, czy zupełnie inne, ładniejsze plemiona Aborygenów wschodnich landów. Biali podbili te rejony dużo wcześniej niż zachodnie i środkowe pustkowia. Wytłukli czarnych, albo ich przesunęli na wschód. Więc teraz jest czysto w każdym tego słowa znaczeniu. Jest jeszcze jeden plus. W Queenslandzie kierowcy nie pozdrawiają się podniesioną ręką czy palcem znad kierownicy. Co za ulga, nie trzeba już machać dłonią do wszystkich z przeciwka. Mam dość tych proto stadnych manier, jak obwąchiwanie dupy w stadzie wilków.
Zieleń, normalność jak z Europy, tylko nieliczne akcenty tropików, jak duchota, palmy i krzykliwe papugi, po prostu normalność. A jednak trudno mi ją znieść. Gdybym miał za co, to odwrócił bym Delikutasa, tak jak to robią amerykańscy policjanci na filmach, z dymem i piskiem opon, i pognał z powrotem w objęcia pustyni. Ale ani Delikutas by tego nie zniósł, kółka by mu odpadły, ani mój cienki jak carpaccio portfel. Więc achuj przygodo, jedziemy na półwysep York.
No i pojechaliśmy, przynajmniej te dwieście kilometrów, do Laura Caves, dzisiaj znanego jako Split Rock. To dość znane stanowisko naskalnego malarstwa aborygeńskiego. Dziś dla zwiedzających udostępniono jedynie czwartą część tego miejsca, ale kto by tam powstrzymał polskich ignorantów w zwiedzeniu całości terenu. Ścieżka mająca prawie sześć kilometrów, okrążająca całe, płaskie wzgórze i wspinająca się na nie, już od dawna nie była użytkowana i zarosła. Na szczęście niedawny pożar ściółki oczyścił nam pole walki z owadów i większości czepialskich, kłujących krzaków. Pierwsze czterysta metrów ścieżki obchodzi podnóże żółtych skał, bogato wymalowanych w różnych stylach przez Aborygenów mieszkających w tych terenach 32 tysiące lat temu. Malunki musiały być odnowione jakąś techniką, bo są dobrze widoczne. Te nieudostępnione dla turystów są gorzej zachowane. Dalej ścieżka prowadzi stromo na wierzchołek wzniesienia, ponad pieczarę z dwoma wejściami naprzeciw siebie. Tak że wysunięta na klifie skała jest dachem dla jaskini. Lało się z nas strumieniami, mimo że słońce nie aż tak bardzo nas prażyło. Wjechaliśmy na powrót w tropikalną duchotę. Czy się idzie, czy stoi, pot trzeba wycierać z czoła, inaczej zalewa oczy słoną kaskadą. Ubranie się klei do ciała jak polane wodą. Usta łapią powietrze, ale tu chyba jest więcej wody w powietrzu niż tlenu. Dobrze, że dziś nie ma much i komarów. Trzeba się przyzwyczaić.
Kiedy obeszliśmy cały płaskowyż, weszliśmy do ocienionej dolinki, w którą siły godne Tytanów, nawrzucały zwalistych głazów wielkości domu naszego prezydenta. Drzewa i skały dawały cień i miłą atmosferę schronienia, bezpiecznie odciętą od otoczenia. Tutaj znaleźliśmy sporo ciekawych rysunków naskalnych. Nie wiemy dlaczego zostały odseparowane od szlaku turystycznego. Kiedyś zbudowano tutaj dużym nakładem sił ciekawą ścieżkę. Może później przedstawiciele komun aborygeńskich wywalczyły, aby odcięto ten teren od dostępu publicznego. Iwona przypomniała sobie, że Aborygeni mieli takie miejsca, gdzie wyjątkowo dobrze odczuwali bliskość przodków. Przychodzili tam aby począć potomka. Może to jest jedno z tych lokalizacji.
Później pojechaliśmy do miejscowości Laura, na jedynym szlaku wiodącym przez całą długość półwyspu York. Na jego cywilizowanym końcu jest miasteczko Weipa z kopalniami, dalej wiedzie szlak 4×4, aż na sam koniec. Zawsze myślałem o półwyspie York, jak o dżungli z dużą ilością żółtego błota i tropikalnego lasu tonącego w strugach deszczu monsunowego. Ale to jest pagórkowaty teren, dość suchy, za to usiany strumieniami okresowymi i lasem, który z wysokości punktów widokowych, na szczytach wzniesień, wygląda jak zalesiona sawanna, z wałęsającymi się krowami. Mariusze mają to do siebie, że zwykle zawodzą się na swoich wyobrażeniach.
Laura to wioska w większości aborygeńska. Zwiedziliśmy ją całą w poszukiwaniu informacji o stanie dróg. Jedyny sklep prowadzi starszy pan o twarzy zdjętej z obrazu świętej pamięci Franciszka Józefa I, ongiś miłościwie nam panującego cysorza Austro-Węgier. Pan… dajmy na to Franciszek, jest też lotnikiem i wozi turystów na pokuszenie, pokazując im piękno yorkijskiej przyrody z perspektywy boskiej. Tutejsi Aborygeni nie wyglądają na aż tak cofniętych w cywilizowaniu jak ci z Northern Territory. Może przewaga siły białych zmusiła ich do większej uległości, a może tutaj stosuje się inne programy naprawcze ‚dzikiego człowieka’. Niestety nie mamy już czasu na zgłębianie tego tematu. Zawróciliśmy do Parku Daintree i znaleźliśmy nocleg w prawdziwym, tropikalnym lesie deszczowym, jaki znam z wypraw po południowej Azji. Kiedy czas był ku temu, znalazła się dziura w lesie, może ongiś służąca za składowisko sprzętu do budowy drogi.
Każdy las deszczowy inaczej pachnie i inaczej brzmi o poranku. Tutaj, w Australii, rankiem obudziły nas skrzekliwe papugi ale wcześniej jakieś nieznane nam ptaki dały piękny koncert do woni gnijącego drewna i powszechnej wilgoci. To był zupełnie inny koncert niż nad jeziorem pod Halls Creek, ale równie ciekawy.
Już pół godziny później zjeżdżaliśmy serpentynami nad ocean, do miasteczka Mossman. Tutaj zaczyna się wesołe, wakacyjne miasteczko dla australijskich turystów. Taki kombajn długi na kilkadziesiąt kilometrów i szeroki na kilkanaście, obejmujący park Daintree. Ta maszyna do przerobu turystycznych marzeń o wspaniałych wakacjach, wciąga jak wir morski dawne statki odkrywców nowych lądów. Wciąga całe rodziny wakacjuszy, całe autokary Niemców, którzy przyjechali tutaj zobaczyć Australię. Wciąga i mieli doskonale zorganizowanymi wycieczkami tematycznymi, kruzami łodziami na rafę, po rzece oglądać krokodyle, helikopterem oglądać z góry las deszczowy, rowerem elektrycznym po ścieżce rowerowej, pieszo z przewodnikiem po dżungli, wspinaczka po linach do miasteczka zawieszonego na potężnych drzewach lasu deszczowego. Wieczorem kuchnie serwują dania z całego świata, basen czystą wodą omiecie twe zmęczone członki, chłodne piwo ukoi wrażenia całego dnia, a wygodne łóżko w hotelu da wypocząć ciału, by rano ruszyć ponownie w wir kombajnu wciągającego turystów, obłupiających ich z mamony i wypuszczający do domu po tygodniu czy dwóch, szczęśliwych, wypoczętych, nasyconych, gotowych by marzyć o kolejnych wakacjach… na Tasmanii, czy Nowej Zelandii.
Ale co ja tu robię? Przewodnik Lonely Planet tak mocno przekręcił ster, że teraz adresuje swe książki do bogatych turystów, no bo dawni podróżnicy już osiadli, a nowi organizują się przez Trip Advisor, czy inne portale dla cwanych, oszczędnych i pożądających prawdziwych przygód dyziów. A my ciągle ten przewodnik czytamy…
Ale mimo wszystko wjechaliśmy do parku Daintree. Zapłaciliśmy za prom 78zł i przejechaliśmy całą tą galerię, wystawkę pokazującą możliwości kombajnu, kosmiczne ceny, nawet ładne hotele, ciekawe rękodzieło i z pewnością smaczną kuchnię. Przejechaliśmy to wszystko w tłumie samochodów, które jak na umówiony znak zjeżdżały do każdej atrakcji z listy, trzaskały drzwi, ciżba wylewała się by pstryknąć zdjęcie, grube babska smarowały swe grube cielska kremem na słońce i po chwili ponownie trzaskały drzwi i samochody jechały do następnej atrakcji. Dla niepłacących zorganizowano trzy miejsca, gdzie można zupełnie za darmo, chyba przez przeoczenie obsługi parku, pójść na wędrówkę po dżungli, albo lesie namorzynowym, czy plaży. Poznać życie lasu deszczowego od podszewki. To akurat jest warte grzechu i opłaty za prom.
O pięknie dżungli pisałem już podczas wyprawy przez Sri Lankę. Tamten las deszczowy był piękniejszy, ale to przecież kwestia gustu, albo poczucia wolności. Tam czułem się bardziej swobodnie, bez barier cenowych, bez znaków ostrzegawczych i zakazu, bez wszechobecnego lęku o bezpieczeństwo na styku człowiek vs. przyroda. Australia wschodnia nie podobała mi się jeszcze zanim tu trafiłem, wyobrażałem sobie to zagęszczenie ludzi i samochodów, i tą całą czapę komercji. Tam, na zachodzie atmosfera bardziej mi odpowiadała. Prawie wszyscy mieszkają w małych miasteczkach i na wsi. Tacy ludzie przywiązują o wiele mniejszą wagę do nowoczesnego blichtru, tego jak ich widzą, świadomego kreowania swojego wizerunku przez kupowanie modnych rzeczy, podążania za modą światowców. Po prostu są wsiowi. Samochód, oczywiście pick-up, służy do przemieszczania siebie i towarów, a nie do prezentacji zasobności portfela, czy statusu społecznego. To samo ubranie nosi się podczas pracy przy krowach i na wyjazd do miasta na zakupy. Wszystko ma swoje miejsce w racjonalnym, praktycznym świecie, nic co nie jest podyktowane pożyteczną pobudką nie znajdzie tu miejsca. To się tyczy także sposobu bycia, mentalności, światopoglądu. Luz, prostota i radość życia zachodniej Australii jest czymś zupełnie innym niż na Wschodzie. Chociaż może jestem ślepy, uprzedziłem się, albo co…
Teraz jednak jestem tu, nawet czasami mi się podoba. Ale łapię się na tym, że porównuję do zachodniej i centralnej Australii i myślę – o tu jest fajnie, tak jak było na Zachodzie. I okazuje się, że dzieje się tak tylko wtedy, gdy wyjedziemy za daleko, kiedy droga asfaltowa się skończy, kiedy puścimy się za zakaz… no może bardziej ostrzeżenie, zaczynające całą litanię niebezpieczeństw od słów ‚for your safety…’. Jakie to australijskie, zaimportowane z USA. W społeczeństwie dbającym już tylko o coroczny przyrost konsumpcji, bezpieczeństwo jest najważniejsze, dbając o bezpieczeństwo zapewniamy sobie ciągłość trwania w nirwanie komfortu. Radość i szczęście przyjdzie samo, nie trzeba o nie dbać. Bo przecież najważniejsze rzeczy w życiu są za darmo.
Ten przejazd przez farmy trzciny cukrowej i winnice, i sady owoców tropikalnych, przez te wystrzyżone trawniki, całe pagórki, przez te rezydencje… Gdybym zobaczył fioletową krowę, to nawet palmy by mi nie przeszkadzały w tym, aby poczuć się jak w centralnej Europie. Potem zatrzymujemy się na parkingu, pod jakąś atrakcją turystyczną, gdzie całe rodziny wytaczają się z wielkich samochodów, jak tłuste, amerykańskie wieprze, bezwstydnie obnażają swe deformacje ciała spowodowane wpieprzaniem zchemizowanego mięcha na amerykańskich sterydach. Świętej pamięci Denis Roussos mógłby w tym tłumie tłustokrowia pomyśleć, że ma piękną figurę. Iwona mówi, że 16-ście lat temu nie widziała tutaj tyle amerykańskich tuczników. Australia się silnie amerykanizuje. Typowo australijski luz i lekceważenie własnego wizerunku, oraz brak wzorców społecznych, powoduje że młodzież łatwo wpada w tuczenie się na wieprza plastykowym żarciem. Trzeba by wytworzyć odwrotną modę, na chudość i elegancję, ośmieszyć grubasów, podać gotowe sposoby na zdrowe żywienie, ludzie to łykną jak łyknęli rowery na grubych oponach. Wystarczy stworzyć nowy trend, ale komu to się opłaca. U nas taki grubas spotykał by się z pewnym milczącym oporem społecznym, a tutaj bezwstydnie paraduje, wręcz jest dumny z zapasów jakie zgromadził. Większość tuczników to kobiety i to dość młode. Jakiś kult matki i kobiety budowczyni rodziny się tu wytworzył, jak u Indian w Amazonii. Pod sklepem najpierw wytacza się taki baleron z wielkiej Toyoty, potem chudy jak szczapa mąż, następnie dziatwa już aspirująca wyglądem do wyglądu małych wieprzków. Są oczywiście także normalni, jak w Hollywoodzie, ale trudno im utrzymać dzieci z dala od fast foodu i cukru. Faktem jest, że podobnie jak we Francji, tak i w Australii, panuje moda na wielodzietność. Może to pokłosie jeszcze dawnego kultu wielkiej rodziny, klanu, budowania tradycji wielopokoleniowej. W każdym razie ludzie młodzi, wykształceni i majętni mają po dwójkę, trójkę i więcej dzieci. Takie coś widzi się tylko w społeczeństwach jeszcze nie w pełni ucywilizowanych… za wyjątkiem Francji.
A Iwona czyta książkę o pierwszych zdobywcach dzikiej Australii, o umiłowaniu porządku i pracy, o poświęceniu prywaty dobru publicznemu, o misji, o budowie zrębów pierwszej cywilizacji, o oddaniu i o przegranych w tej walce, i o tym jak następne pokolenia Australijczyków dryfowały w zupełnie innym kierunku. Autor Don Watson dziwi się, ale to przecież takie ludzkie, takie naturalne.
Dziś 15% Australusów mieszka na wsi. Ale to nie wieś, to przedmieścia i miasteczka wokół dużych miast, wzdłuż wybrzeża oceanu. Watson porównuje, za słynnym australijskim poetą, strukturę zaludnienia Australii do przekroju pnia gumtree, to odmiana eukaliptusa o białej jak papier korze. Takie drzewa w środku są spróchniałe i nieżywe, cała witalność skupia się pod cienką korą. Nowocześni Australijczycy mieszkają w zasadzie wszyscy blisko plaży, najbardziej aktywną warstwą społeczną są imigranci, ale wszyscy hołdują kultowi pioniera. Jest w narodzie ten mit pierwszego osadnika, człowieka z pasją wycinającego dżunglę pod uprawy i walczącego z suszą, hodującego bydło. Tak jak Polacy mają głęboko zagnieżdżony etos bohatera, wilkenrodyzm, tak Australijczycy, mimo że dawno już odeszli od prostego, czystego w formie, zaangażowanego życia, nadal obudowują swoją społeczną mentalność wokół mitu pioniera. Ledwie jakiś promil społeczeństwa mieszka i żyje według starych zasad dawnych, australijskich pionierów, wewnątrz kontynentu, w izolacji od nowoczesnej Australii. Młodzi stamtąd uciekają na którekolwiek wybrzeże, nie chcą pozostać kmiotkami.
Kultu pioniera aż tak bardzo nie widać na wschodnim wybrzeżu, ale wiara w wielodzietne rodziny jest częścią tego etosu. Zakładanie stalowych zderzaków nawet do osobowych, miejskich Mercedesów i podmiejskich autobusów, czy spędzanie wakacji w drodze, nocując w plenerze, z przyczepą pełną dobytku, jak pierwsi osadnicy, zdolność społeczna do organizowania się ad hoc w chwilach zagrożenia, by razem stawić czoło niebezpieczeństwu, przywiązywanie wielkiej wagi do braterstwa broni we wspólnocie commonwealth, wspominanie poświęcenia australijskiego pod Gallipoli i wiele innych cech australijskich, pochodzi właśnie od etosu pioniera. Pierwsze dwa pokolenia osadników stworzyły tą australijską mentalność, odrębną od europejskiej, czy amerykańskiej. Dziś Australia jest małoznaczącym krajem, choć dobrze im się wiedzie, żadna z wielkich sił tego świata na Australię nie zwraca uwagi. Czują się zepchnięci na margines, zbyt daleko od głównego nurtu spraw światowych. Tym bardziej podkreślają swoją odrębność, konsolidują się w patriotyzmie. Starsi silnie są związani tradycją wspólnoty, pracy na rzecz dobra społecznego. Wolontariat na emeryturze jest tutaj rzeczą naturalną. Bez trudu można znaleźć starsze panie lub panów pracujących w bibliotekach, w informacji turystycznej, czy sklepach czerwonego krzyża, hobbystycznie można rzec. Często ludzie oddają część swojego gruntu na potrzeby społeczne, aby zbudować tam przystanek z wiatą i informacją dla turystów, albo jakąś instytucję publiczną. W Queenslandzie zauważyliśmy, że na parkingach przy głównej drodze jest rozdawana kawa dla kierowców za darmo, przez pracujących na wolontariacie emerytów z poczuciem misji, czynienia czegoś dla dobra ogółu, by kierowcy nie zasypiali i nie powodowali wypadków. Skonsolidowanie wewnętrzne Australijczyków jest bardzo silne i motywujące do działania, poprawy osobistego bytu by lepiej służyć innym. Można powiedzieć, że to jedna z cech pozytywnych wypływających z dawnej tradycji pionierskiej wspólnoty, ale koliduje ona silnie z nowoczesnym wyemancypowaniem indywidualizmu, tak promowanym dziś wśród młodzieży. I znowu można tą sytuację porównać do Polski. Jest niewielka grupa młodych silnie istniejąca w dawnej tradycji, jak u nas aktywiści z Oazy, ale większość dryfuje w kierunku globalizacji zwyczajów, by być bardziej nowocześni.
Przy okazji dróg w Queenslandzie. Stawia się tu niezwykle dużo znaków pionowych przy jezdni, mających zapobiec zasypianiu kierowców, chociaż drogi tu są kręte jak we Francji. Wymyśla się rożne hasła aktywizujące umysł zasypiającego, albo quizy pomagające całej, podróżującej na wakacje rodzinie, by włączyć się do działania na rzecz obudzenia taty za kierownicą. Oczywiście nagromadzenie powoduje znieczulenie. Za dużo tego i szybko człowiek przestaje reagować.
Niewprawny czytelnik mógłby pomyśleć, że mi się Australia niepodoba, że ją krytykuję, a gdyby znał/miał jakiegoś turystę w rodzinie, któren to wrócił uchachany od ucha do ucha z wycieczki po Australii, to mógłby pomyśleć, że piszę głupoty. Kto wie, przy kim stoi palma prawdy.
Niecałe 100% Queenslandu jakie do tej pory widziałem, niepodoba mi się. Jakieś 20% jest całkiem OK. Na przykład rzeczone spacery po dżungli. Co prawda infrastruktura darmowa, stworzona dla turysty w Northern Territory, czy Western Australia stoi na o wiele wyższym poziomie, ale i tak jest OK. Tutaj turyści walą drzwiami i oknami nawet poza sezonem, więc po co się starać aby ich przyciągać takimi prostackimi udogodnieniami jak wiata na parkingu, albo parking z możliwością nocowania, czy WiFi na tym parkingu. To ostatnie musi wzbudzać pusty śmiech jeno, w centrum zarządu turystyki w Queenslandzie. A w Western Australia, traktują takie rzeczy bardzo poważnie.
Skorzystaliśmy z naszej wiary w Delikutasa i jego możliwości terenowe, i puściliśmy się trasą ‚4WD only’ poza zakres możliwości zwykłego turysty. Tutaj samochód terenowy nie jest tak powszechnym środkiem lokomocji jak to jest dalej na zachód. Co prawda możliwości Delikutasa nie były potrzebne, ale znaleźliśmy się w ‚naszym świecie’, daleko od ludzi, na bezludnej plaży bez zakazów, ale i bez wiaty, a deszcz wali nieustająco. Przy okazji. Treking przez las deszczowy w strugach deszczu jest czymś na miarę przejażdżki quarterem, na siodle typu teksańskiego, w jeansach i butach typu cowboyki. Czyli jak ryba w wodzie.
Zajechaliśmy nawet do wioski aborygeńskiej, ale także obklejonej przez rezydencje białych chcących żyć daleko od zgiełku cywilizacji i w lesie deszczowym. Mianowicie do wioski Wujal Wujal. Wujo zaserwował nam nawet podjazd pod przepiękny wodospad Bloomfield, chyba jeden z piękniejszych w tej podróży. My wujowi zaserwowaliśmy naszą naklejkę, ślad ślimaka polskiego, wykwit autoprezentacji wielkiego ego.
Następnego dnia zerwaliśmy się pół godziny przed świtem. Czekała nas wędrówka po górach, na szczyt Sorrow, czyli żałość, nazwany tak przez Jamesa Cooka, któren u tych wybrzeży rozbił swój statek. Aborygeni mają swoją opowieść o tym pagórku, jak zwykle związaną z niespełnioną miłością, o dwóch mężczyznach i jednej kobiecie. Typowe powiastki kobiet, o uczuciach, zdradzie, zazdrości, pożądaniu, trudnych wyborach, planowaniu przyszłości, zakładaniu i utrzymaniu rodziny. Mężczyźni mają inne historyjki do rozpowszechniania. Takie ugruntowujące siłę, odwagę, wiarę w nienaruszalny porządek, podtrzymanie tradycji ojców i w zwycięstwo mimo porażki, coś jak nasza powiastka o Hubalu. Ci Aborygeni niewiele się różnią od najbardziej przywiązanego do tradycji plemiennej narodu w Europie.
Dla nas Mount Sorrow był jedynie pagórkiem do zdobycia. Trzeba na niego wejść prawie 700 metrów w pionie, co nie jest żadnym wyczynem w Polsce, ale w północno-australijskiej saunie staje się dość trudnym wyzwaniem, zwłaszcza dla kogoś z kiepskim układem krążenia. Widok roztaczający się ze szczytu nie jest wart tej wspinaczki, ale przebywanie pięć, czy nawet siedem godzin w dżungli, może niezbyt urodziwej, ale jednak dżungli tropikalnej, jest dla przyjezdnego z Europy czymś ciekawym. Od dawna mam ochotę na tygodniowy treking w dżungli Sumatry, z wejściem na jakiś wulkan. A tu niespodziewanie nadarzyła się okazja pospacerować po lesie deszczowym w Australii.
Ścieżka nie jest dobrze utrzymana, ani oznakowana. Ale ani jedno, ani drugie nie jest potrzebne aby przeżyć fajną przygodę. Szlak jest miejscami dość trudny, jeśli idzie się podczas deszczu, może być nawet niezwykle trudny. Wtedy przydadzą się polskie raki zakładane na buty. Oprócz stromizn i śliskiej gliny, należy się spodziewać zarastającej ścieżkę dżungli. Czyli właśnie tego po co tu przyszliśmy. Liany pętają się wokół stóp, liście zasłaniają oczy, pędy z haczykowatymi igłami czepiają się i rozrywają odzienie albo nagą skórę, a najgorsze są pająki. Nie wiem czy rozmiar stanowi o ich jadowitości, ale są wielkości dłoni. Kiedy idzie się wcześnie rano, po to aby wejść jak najwyżej zanim słońce zacznie palić i duchota osiągnie stopień trudno wytrzymalny, pajęczyny uplecione przez pracowite owady zaciągają ścieżkę sieciami co kilkanaście metrów. Iwona dzielnie z tym wyzwaniem dziś walczyła. Z wrodzoną sobie łagodnością odsuwała kijkiem całe konstelacje pajęczyn, wraz z pająkami, na krzaki i liście palm obok, przemawiając przy tem do pająków łagodnym głosem. Praca żmudna, ale potrzebna. Bez tego pająki mogłyby nabyć złego mniemania o ludziach, a i trudno wejść na szczyt. Chociaż można wyruszyć w południe, kiedy szlak już jest oczyszczony, tak jak robi to znakomita większość piechurów, wtedy idzie się w duchocie i zwiększa się maksymalnie szansę schodzenia w deszczu, co kończy się zwykle zjazdem na dupie i podartymi spodniami. Szkoda mi było dup niektórych turystek idących późno na szlak.
Tak jak pisałem, nie warto włazić do tej dżungli, aby wejść na Mount Sorrow, warto włazić dla samego włażenia. Przedzieranie się przez dżunglę ma w sobie jakąś pierwotną magię walki z przeciwnościami, jak się dobrze postarać to i walki o przetrwanie. Wspinaczka po śliskiej glinie, chwytanie się za liany, ale najpierw trzeba sprawdzić, czy nie spaceruje po niej jakiś duży owad, wypatrywanie jednocześnie pajęczyn i wielkich mrówek czekających tylko aby dokonać abordażu na sandał, to wszystko ma jakieś piękno w sobie. Piękno zmagania się z przeciwnościami. Od razu przypomniały mi się te wszystkie moje trekingi na przełaj przez polskie góry, aby było trudniej, aby zwycięstwo miało większy wymiar, aby piechur był bardziej wart siebie. A te wyprawy off-roadowe, czy enduro po lesie, po błocie, nie wiadomo po co, ale cieszą, dają radość istnienia, powód by czekać na weekend. Wędrówka po dżungli daje jeszcze sposobność odkrywania ciekawych jej zakątków, niezwykłych drzew uplecionych lianami, duszonymi przez figowce. Może turysta z Sumatry zachwycałby się polskim borem sosnowym, czy świerkowym, jego zapachem, miąższem igliwia, zwierzyną leśną, skrzącą się rosą o poranku na trawie, chłodem cienia lasu. Ale dla nas dżungla tropikalna jest inna od znanego i dlatego zachwyca. Tu nie ma gombrowiczowskiego dylematu ‚czemu zachwyca’, chociaż kiedy pot zalewa oczy, tchu w piersiach brak, nogi się ślizgają, pijawki przyklejają i co chwilę trzeba je odrywać, człek się zastanawia – po co to wszystko? Wtedy trzeba jak Aborygen szkolony na historyjkach o bohaterach, bezmyślnie jak polski żołnierz za wolność waszą i naszą, wyciągać nogi w przód pomimo przeciwności. Potem się zobaczy, co z tego wyjdzie, a nóż dadzą medal.
Po trekingu w saunie pojechaliśmy nad rzekę wykąpać się, ale rzekę oblegli turyści z hałaśliwym, dudniącym jak dzwon Zygmunta, opowiadającym ‚jangle stories’, przewodnikiem w krótkich spodenkach, koszuli, kapeluszu i butach wielkich jak jego głowa. Wzięliśmy więc standardowy prysznic z butelki w krzakach i pojechaliśmy stawić czoła wschodnio-australijskiej cywilizacji. Po drodze musiałem się jednak zatrzymać w ‚spragnionym wielbudzie’, aby zaczerpnąć wina w kartonie, bo trudno mi będzie znieść tą dewolucję z dziczy do cywilizacji. Zanocowaliśmy na plaży. O dziwo na parkingu z wiatami, tuż przy hałaśliwej głównej, ale ciągle to jest tylko 10% hałasu głównej europejskiej, nie było znaków ‚no camping’. Skorzystało już z tej okazji paru koczowników, w tym jeden prawdziwek australijski w starym Subaru i ładna cycatka, którą obstawił już jakiś brodacz. Jednak duch w narodzie podróżniczym, kloszardzkim nie upada. Za drzewami, dziesięć metrów od samochodu mieliśmy piaszczystą plażę. W chwili pisania tych słów, ani rekinusa, ani krokodylusa w spokojnej wodzie do dostrzegliśmy. Trzeba iść się wykąpać.
Kolejnego dnia w większości tylko pędziliśmy na południe w naszej klimatyzowanej bańce. Mijaliśmy kolejne miasteczka, jakich tu jest sporo, a każde różni się od pozostałych. Niektóre, bez żadnego makijażu, mogłyby się znaleźć na Florydzie. Inne były wyjęte z tropików malezyjskich, dusznych, kolorowych, z szerokimi ulicami, kamiennymi, bielonymi kościołami, targami owoców morza i innych egzotycznych owoców, sporą ilością skośnookich na ulicach. Jeszcze inne miały swój osobisty charakter, kolonialny, ale australijski. Miasteczka tutaj są bogate, inwestują w swój wygląd, większość domostw też jest zadbana, z wygolonym trawnikiem, ładnym domem koniecznie na niskich palach i z wielkimi zadaszeniami nad oknami i wejściem. Deszcze tutaj to norma. W Polsce deszcz potrafi w lecie popsuć humor, tutaj jest odświeżeniem, przerwą w silnym nasłonecznieniu, okazją aby zmoknąć, by się ochłodzić. Taplanie się w klapkach, w deszczu, idąc po chodniku jest normą. Nikt nie poda ci ręcznika w domu, kiedy zmokniesz, mówiąc – wytrzyj się bo dostaniesz kataru. Po prostu inny świat, z kolorowymi miasteczkami, jak guzikami pikującymi zieloną od trzciny cukrowej pufę na fotelu. Inny świat, woda inaczej z wanny wycieka, mają klamki kręcące się w inną stronę, nawet na promie nie pozwalają wysiąść z samochodu, a w Europie nakazują wysiąść z samochodu.
Jest coś w całej Australii, czego jeszcze nie zanotowałem. Ich reklamy są wsiowe, takie właśnie jak u nas na wsi. Tylko w dużych miastach można zauważyć reklamy znanych koncernów, czy telefonii komórkowej, albo ogólnoaustralijskich faworytów sprzedaży jak proszek do prania, czy margaryna. Reszta kraju, czyli jakieś 99.9% opanowana jest przez reklamy osobiste. To znaczy takie tworzone przez samych zainteresowanych i na ich poziomie gustu. Na przykład reklama jakiegoś kempingu nad rzeką ma koniecznie zdjęcie zadowolonych klientów, albo właściciela z wędką, wielką rybą i rumieńcem od nadmiaru piwa na policzkach. Zdjęcie zrobione jest przez kolegę równie zaprawionego piwem i to widać. To na pewno dodaje wiarygodności i jest typowo australijskie. Albo reklama lokalnego mechanika, gdzie wycięta chyba z Playboya dziewczyna zachwala maniery fachowca od silników. Reklama lokalnej palestry adwokackiej nie jest lepsza, wielki paragraf i ponure pismo oznaczające chyba pajęczynę prawniczą, w którą strach wpaść. Chyba nie ma na wsi firm specjalizujących się w reklamie, więc tworzy się ją odręcznie przez samych zainteresowanych. To jest właśnie piękne, australijskie, prawdziwe, nie ma w tym typowo europejskiej finezji oszustwa.
Ale weźmy temat śmieci w Australii. U nas trzeba ludzi namawiać do wrzucania śmieci do koszy, albo straszyć ich karą. Chociaż w Singapurze karze się surowo za plucie na chodnik. W Australii jest teraz trend usuwania koszy z chodników i parkingów przydrożnych. Nie ze względu na oczekiwaną wizytę prezydenta Trampa, ale z powodu programu uczącego społeczeństwo samodyscypliny i odpowiedzialności za własny kraj. Najpierw uczono ich używać koszy, teraz kosze się usuwa, bo są nieekologiczne. Buduje się zbiorcze, wielkie tipy, znaczy kosze, gdzie można wyrzucać zebrane przez siebie śmieci. Oczywiście program nie obowiązuje Aborygenów z centrum i zachodu kraju, ci ze wschodu już się prawie ucywilizowali. Brak koszy w miejscach publicznych najbardziej dezorientuje turystów zagranicznych, przyzwyczajonych już przez kampanie ekologiczne do dyscypliny wyrzucania śmieci do koszy na śmieci, a tutaj ich brak. Niektórzy organizują sobie jakąś torebkę i chowają śmieci do niej, bo zaimplementowane poczucie wstydu zabrania im wyrzucania śmieci na ziemię. Ale są też inni, narody śródziemnomorskie, dawny blok wschodni, Amerykanie południowi, którzy w nerwach, że australijski departament śmieci zrobił ich w konia i usunął kosze, na dodatek tym się chwali specjalnie wydrukowanymi banerami, rzucają ostentacyjnie odpadki na trawnik… w miejscu gdzie kiedyś stał kosz.
Nie tylko jazdą dziś się zajmowaliśmy. Zajechaliśmy do Babinda Gorge. Aborygeńska historyjka kobiet mówi o tym miejscu tak: kiedyś pewien chłopiec porwał piękną dziewczynę i połączyła ich miłość, jak w bajce, uciekli ale mężczyźni z wioski dogonili ich nad strumieniem, strażnicy porządku społecznego i trwania tradycji, dziewczyna nie mogła znieść rozłąki z ukochanym i rzuciła się w wodę, została poświęcona w walce ze sztywnym porządkiem rzeczy, a wtedy trysnęła woda i ziemia, i powstał mały kanion z rzeką przeciskającą się między potężnymi głazami. No i rzeczywiście tak jest, a biały zrobił do tego parking z wiatami i WuCetami, oraz ścieżkę przez piękną dżunglę nad rzekę, w której można się kąpać. Aligatory tu nie docierają, a woda jest zimna, więc warto do niej wskoczyć, aby się ochłodzić. Miejsce jest dość popularne, zarówno pośród ludności tubylczej, jak i wielu turystów zdążających, w ten czas kanikuły na północ, zajeżdża tutaj by zażyć ochłody. Takich miejsc w górach biegnących wzdłuż wybrzeża jest dość sporo. Każde dokładnie opisane w folderach reklamowych, dostępnych za free w biurach informacji turystycznej.
Wróciła także na nasz szlak, stara, dobra zasada z okolic Perth. Gdzie małe miasteczka oprócz kempingu, mają także miejsce z cieniem drzew, wiatą, kibelkiem i zapraszają przyjezdnych aby zanocowali sobie pod tą gruszą. Chwała tym miasteczkom za gościnność. My jednak na noc wjechaliśmy 200 metrów w górę, ponad ten zielony kobierzec trzciny cukrowej. Jest tutaj kilka wiat i miejsce na noc. Nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś może na takiej łysej górze zanocować, więc nie postawili zakazu. Roztacza się stąd piękny widok, młodzi przyjeżdżają się rżnąć po krzakach, a my dziś zamkniemy się w Delikutasie, bo wieje zimny wiatr. W zasadzie nie wiadomo skąd wieje, bo hula tutaj jak na Kasprowym, ale jest wreszcie chłodniej i nie tak duszno jak na północy.
W dwa dni dojechaliśmy pod aglomerację stolicy Queenslandu – Brisbane, tuż przy jego południowej granicy. Powoli zatapialiśmy się w nagromadzeniu cywilizacji, główna droga stała się zatłoczona jak nasze główne w Europie. Zapragnęliśmy z niej uciec, mieliśmy już szczerze dość nagromadzenia ludzi, ja mocno żałowałem, że dałem się namówić na przyjazd na wschodnie wybrzeże. Trzeba było znaleźć jakąś alternatywną drogę przez góry. W ten sposób wjechaliśmy w krajobraz jak z francuskiej Auvergne. Zielone, soczyste pagórki, a na nich pasące się krowy. Droga wije się leniwie, wąską tasiemką asfaltu pośród drucianych płotów i cukierkowych domów, otoczonych wystrzyżonymi trawnikami. Domy w amerykańskim stylu, drewniane, otulone dawnym sidingiem, czyli deskami przybijanymi poziomo, na zakładkę. Wszystko w pastelowych kolorach, pięknie, miło, właśnie tak banalnie i sterylnie jak w przykładowej Szwajcarii. Gdyby postawić tu kamienne chateau i puścić rolników w słomkowych kapeluszach w drogę do boulangerie, po poranną bagietkę, to bylibyśmy we Francji. No może niektóre drzewa są inne, zdarzają się palmy i araukarie, a także inne, nieznane nam piękne okazy australijskiej flory.
Im bliżej Brisbane, tym mniej rolniczy ten krajobraz się stawał, a bardziej przypominał bogatą dzielnicę willową, na zielonych pagórkach ponad miastem. Brisbane ma 2.2 miliona mieszkańców, Perth miało 1.8, a Darwin 0.13. Wjechaliśmy w australijski raj. Nie ma tu black fellows, nie ma tu chamstwa, ani złodziejstwa, jest uśmiech i przyjaźni ludzie. Wszyscy są bogaci, zadowoleni, piękni. Przed swoimi rezydencjami wystawiają płody ze swoich ogródków, jak w Perth w dzielnicy Wemblay Downs. Czasami wypiszą karteczkę z ceną i postawią dziecięcą świnkę skarbonkę. Zapłać i weź co chcesz. Ktoś by powiedział – taki raj bo są bogaci. Ale nasi nuworysze nawet w trzecim pokoleniu do tego nie dorosną. Miejsce siedzenia determinuje sposób myślenia. Dlatego wolałbym mieszkać w Australii, niż w Polsce. Tutaj wykonując tą samą pracę co w Polsce, można mieć pięciokrotnie większą konsumpcję, a ludzie, których talenty w Polsce można praktykować jedynie hobbystycznie, jak artyści, lekarze medycyny niekonwencjonalnej, różnego rodzaju twórcy – rzemieślnicy, itp., tutaj normalnie zarabiają na życie swoją pracą i pasją. Ale po co komu większa konsumpcja? Ano po to aby nie szarpać się za kieszeń kiedy stara pralka ci padnie, albo nie oszczędzać pięć lat aby zabrać całą rodzinę na Bali, albo nie tłumaczyć się przed znajomymi, że nie mogę jechać w podróż na Syberię, bo nie mam czasu/pieniędzy. Tutaj możesz mniej pracować aby mieć więcej czasu, a za te mniejsze pieniądze i tak stać cię na pięć razy więcej niż w Polsce. Daje to większą radość z życia, mniej stresu, większe możliwości rozwoju samego siebie, to musi zmienić sposób myślenia.
Cudem udało się nam znaleźć dziki nocleg w lesie parku przyrody. Wyrzucają tu śmieci, więc chyba nam, śmieciom dryfującym z dala od rodzimego społeczeństwa i jego tradycji, pozwolą tu przenocować.
To nagromadzenie cywilizacji, przypomina mi sytuację nad morzem w Chorwacji. Kiedyś lubiłem tam jeździć aby snorklować z rurką w zębach. Zwykle siedziałem dwie godziny w wodzie i kiedy wynurzałem głowę z wody, do uszu docierał wrzask wakacyjnej plaży, a w oczy bił harmider, ruch cywilizacji. Ten przeskok z oglądania głębin, spokojnych, czystych w formie, łagodnych, uspokajających, a potem wynurzenie głowy tuż przed plażą, przypomina mi właśnie nasz wjazd do południowego Queenslandu.
Jak to Papa Chmiel pisał w swoich komiksach – 300km dziurawych, australijskich asfaltów dalej, znaleźliśmy się na granicy Queenslandu i New South Wales. Ominęliśmy Brisbane od zachodnich, dalszych przedmieść, rozłożonych na pięknych, zielonych pagórkach.
Po 11-stu tysiącach kilometrów, pękła nam używana, zmęczona opona, którą kupiliśmy jeszcze w Broome. W Ipswich udało się nam znaleźć złomowisko i sprzedaż używanych opon. Znaleźliśmy całkiem fajną oponę AT za 165zł. Dalej przebijaliśmy się przez lasy zwykłą drogą szutrową i tak zawitaliśmy na prywatne pole biwakowe nad górskim strumieniem, w którym pluskały się tłuste, australijskie prosiaczki. Nadzwyczaj ruchliwe jak na swoje zapasowe kilogramy. Na pobliskim wzgórzu, pod jakimś rozłożystym egzotycznym drzewem, na trawie, przy zachodzącym słońcu i lekkim zefirku, było pięknie i cicho. Ale trzeba było jechać dalej, bo pole biwakowe płatne 24zł/osoba. Nie ujechaliśmy zbyt daleko i zanocowaliśmy przy drodze, obok wiaty, w lesie deszczowym.
Zaczyna się tutaj Border Ranges National Park, który zwiedziliśmy następnego dnia. Jest niezwykle odświeżający i w swym zamkniętym świecie tropikalnych drzew, potrafi wyciszyć do zaśnięcia. Zwyczajem australijskim, przez park zrobiono ładną trasę dla samochodów. Szutrowa droga przecinała go na wskroś i można było zatrzymywać się na noc, albo na popas, w miejscach z wiatami, pośród dzikiej, skrzeczącej od papug, wdzierającej się lianami, ogromnymi liśćmi paproci i wszędobylską wilgocią, zieleni. Jest tutaj kilka tras trekingowych, niezbyt długich, ale wartych przejścia. Są dwa zaskakująco urocze punkty widokowe. Jeden z nich umieszczony na wysokim klifie wysuniętym jak dziób statku w przestrzeń urywającą się setkami metrów w dół do doliny z wioskami pośród zielonych łąk. Na końcu tego dzioba, umiejscowiono platformę widokową. Naprawdę można się czuć jak na końcu drewnianej tyki, bukszprytu, wystającego daleko w przód kadłuba statku Jamesa Cooka. On, swoim melancholijnym zwyczajem, nazwał ten wystający klif Point Danger.
Kiedy wychodzi się z lasu deszczowego w przestrzeń ogarniętą słońcem, wilgotna duszność opada, ale czuje się palące gorąco na czubku głowy i szuka się od razu cienia. Dzisiaj od rana grzało słońce, a my jechaliśmy do znajomych Iwony, koło Dorrigo. Mieszkają w zielonych górach, w małej komunie ludzi wspólnie dzielących pobliskie stoki wzniesień. Pośród lasu rozsianych jest kilka budynków jak z bajki, mają tu swoje zasady i mieszkają na końcu długiej, krętej drogi. Zostaliśmy tutaj na ostatnie, nasze dni w Australii. Ale szybko poczułem się jak bym rzeczywiście stacjonował na końcu, zarośniętej, nieoznakowanej, mało wyjeżdżonej dróżki górskiej. Dalej nie da się nigdzie iść, jest skała i rzeka, można się tylko wycofać i zacząć od nowa, w jakimś miejscu, gdzie czułem się jeszcze pewnie. Albo zgnuśnieć w bezczynności i komforcie. Jakie to symboliczne, że właśnie tutaj trafiliśmy na koniec naszej podróży. Jeszcze wczoraj trwaliśmy w naszej normalnej rzeczywistości. Rano wstawaliśmy, jechaliśmy, szukaliśmy interesujących miejsc, potem miejsca na noc i układaliśmy się do snu w bezpiecznych wnętrznościach Delikutasa. Nagle, po trzech miesiącach przyszedł niespodziewanie ten dzień, kiedy jak nożem uciął stare i znane, skończyło się. Trzeba wypakować swoje wszystkie rzeczy, drobne szpargały, zmieścić to w plecaku, bo samochód idzie na sprzedaż, a my do samolotu. Przegalopowaliśmy razem w tym samochodzie prawie 19 tysięcy kilometrów australijskich, dziurawych dróg. Właśnie… ku mojemu zaskoczeniu mają tu wszędzie dziurawe drogi, nawet główne. Wystawiliśmy Mitsubishi na sprzedaż internetową i czekamy co się wydarzy. Właściwie już okrzepłem w myśli, że w Australii nie udało mi się zahaczyć na dłużej, zbudować tutaj przystani do której mógłbym wracać z podróży. Poszło dość łatwo, po prostu moim zwyczajem, zacząłem już podróżować w myślach dalej, w następną wyprawę. Ucieczka do przodu, w przyszłość, w złudzenie nowego, w nowe możliwości, marzenia. To łatwiejsze niż zmaganie się z rzeczywistością ‚tu i teraz’. Za pięć miesięcy rozpoczynam nową podróż, posiedzę cztery miesiące w samochodzie, w Azji, a jak mi będzie źle to ucieknę myślą w przód, ku kolejnej podróży. Jeśli coś uwiera, można zmienić siebie i lepiej się przystosować, albo próbować zmienić rzeczywistość… albo wbrew naukom buddystów, uciec w przyszłość lub przeszłość, do stworzonej przez umysł iluzji. Jest idealna, bo skrojona wedle potrzeb, tam nic nie uwiera… przynajmniej dopóki przyszłość nie stanie się teraźniejszością. Dlatego bezpieczniej jest żyć przeszłością, ale trzeba mieć jakieś wspomnienia, które wyjątkowo dobrze pasują do potrzeb. Może lepiej czytać książki o idealnych bohaterach.
Jeszcze dwa dni temu kupowaliśmy ostatni raz paliwo do Mitsubishi, a dziś go opróżniamy z rzeczy. Poznaliśmy lokalne prawo transportowe. W New South Wales rejestruje się pojazdy inaczej niż w Western Australia. Każdy samochód, czy motocykl ma dowód rejestracyjny w postaci zwykłej kartki papieru, na której odwrocie jest umowa kupna sprzedaży. Samochody co roku podlegają drobnemu przeglądowi technicznemu. Więc wielu rejestruje swoje wozy w Queenslandzie, tam jest wolna amerykanka jak w Western Australia. Te dwa stany różnią się także polityką podatkową. W Queenslandzie benzyna jest sporo tańsza od diesela, a w New South Wales na odwrót. Pierwsze miasteczka w New South Wales zaskoczyły nas europejską normalnością, znaczy murowanymi budynkami. W Australii jaką widzieliśmy do tej pory, to rzecz niespotykana. Nawet tak ważne budynki jak sąd miejski, czy ratusz, zwykle budowano z drewna. A tutaj całe centra większych wiosek i miasteczek są murowane. Obrzeża po nowoczesnemu buduje się z dykty amerykańskiej. Sztuka walki bez walki, znaczy jak przyjdzie jakiś tajfun, to niech się nie mocuje, tylko od razu wszystko zabiera pierwszym podmuchem. Zbudujemy sobie nowe, bo to tanie jest. Mają tu także dziwny sposób na parkingi w mieście. Trzeba parkować skośnie do chodnika, ale tyłem. To wielkie utrudnienie dla większości.
Przez całą, naszą podróż po Australii, ciągle coś znajdywałem. Iwona tłumaczyła to rozrzutnością i nadkonsumpcjonizmem Australusów, jak coś zgubią to nie szukają, tylko kupują nowe. Znalezione buty to nie wszystko. Była także pożądana latarka diodowa, jedna z najlepszych na rynku mat do namiotu, pod śpiwór i wiele użytecznych szpargałów. Takie koczownicze zbieractwo z tej podróży wyszło. Od naszych dobrodziejów dostaliśmy także sporo potrzebnych rzeczy, niektóre zabierzemy do Europy. Czasami zaistnieją takie nieoczekiwane okoliczności, na pewno coś to oznacza, ale jak się tego dowiedzieć?
No cóż to już chyba koniec. Siedzimy pod wiatą, tutaj to jest shed, i pijemy ostatnie, prawdziwe, australijskie wino, w Polsce mają rozwodnione. Shed to w Australii instytucja, jak u nas spiżarnia, kopiec z ziemniakami. We wsiowej Australii każdy ma shade i tam najpotrzebniejsze do życia urządzenia. Tam się idzie na piwo z kumplem, który przyjechał w odwiedziny, tam się konstruuje jakieś sprzęty dla domu, czy remontuje pojazdy, tam jest męski świat, stary telewizor, gitara, jakieś głośniki wyrwane ze starego Land Cruisera i podłączony do nich wzmacniacz z czasów jak się jeszcze grało na studniówce. W rzeczywistości Australii ściany nie zawsze są potrzebne, dach to co innego. Więc shed często jest tylko wiatą, pod którą teraz siedzimy i patrzymy w parującą od deszczu dżunglę na pagórkach parku Nymboi-Binderay. Jutro mamy samolot wstecz.

Więcej na www.kilometr.com