Relacje z imprez

SIBERIA to the end – 2017 – cz.2

Zajechałem do Ałdanu. Chciałem zatankować niewielką ilość paliwa, aby mi starczyło do Jakucka. To jeszcze jakieś 520 kilometrów. Zaszedłem także do supermarketu. W Skoworodino i Tyndzie nie było takich porządnych sklepów, a w Ałdanie są. Miasto jakieś takie porządniejsze, może dlatego, że niedzielne. Ale czystsze i widać, że obywatele bogatsi, więc i sklepy lepsze. Pewnie to wszystko z kopalni złota i miki. Prawie połowa przechodniów to ludzie rasy żółtej. Jakuci mają ładniejsze twarze niż Ewenkowie, czy Buriaci. Przypominają Chińczyków. Ałdan ma 21 tysięcy mieszkańców. Ale sklep z alkoholem był tylko jeden, za to bardzo bogato wyposażony. Nie sądziłem, że w Rosji produkuje się tyle marek alkoholi. Niestety lokalne prawo nakłada niezwykłe podatki na alkohol. Jest ponad dwa razy droższy niż na przykład w Ulan Ude. Kupiłem małą flaszkę najtańszej wódki, bo znów muszę pokleić dodatkowy zbiornik paliwa. Ostatnie klejenie trzyma, ale jednak delikatnie jest wilgotne. Czymś muszę odtłuścić miejsce przyłożenia poxipolu. Przy okazji starczy na jednego drinka, do odkażenia żołądka. Ostatnio dwa razy kupiłem sobie chleb do śledzia. Złamałem wszelkie zasady mojej diety.
Noclegu zacząłem szukać tuż za Niżnym Kuranhem. Najpierw zjechałem do olbrzymiego, nieczynnego kamieniołomu, ale dziś taki skwar, że na środku tej pustki trudno by mi było wytrzymać do wieczora. Pojechałem dalej i znalazłem miejsce odosobnienia na nieczynnej drodze, spory kawałek od głównej. Tutaj jest cień, ale dookoła sucha tajga. Komarów w bród. Przynajmniej zasięg internetu jest. Sprawdziłem jaka mnie czeka pogoda, chcę tu bowiem koczować dwie nocki. Dziś żara, ale od jutra deszcze i temperatura nie skoczy powyżej 17-stu stopni. I stanąłem w kropce. Rozkładać mój namiot przeciw komarom, czy nie rozkładać? W sumie trochę gimnastyki mi się przyda. Więc rozłożyłem markizę i przypiąłem do niej pokoik, który Iwona uszyła z moskitiery. Wlazłem doń i mogłem spokojnie siedzieć na krzesełku, w krótkich spodenkach. Tyle, że świat widziałem przez zieloną moskitierę, a duszno i tak było, bo tajga wygaszała najlżejsze podmuchy wiatru.
Otworzyłem papierową mapę i przypomniałem sobie nazwy tych wszystkich miejscowości. Przejechałem może ze dwie, bo resztę widziałem tylko z drogowskazu, lub z daleka, z przełęczy. Droga bowiem wije się cały czas pośród gór Stanowych, a szczyty sięgają ponad 1600m n.p.m. Zdobyłem dziś dwie przełęcze, jedna coś koła 1350m n.p.m., obok szczytu 1601m n.p.m. o nazwie Ewota, druga około 1050m n.p.m. Na pierwszej przełęczy zobaczyłem białe łachy śniegu. Z pewnością z ostatniej zimy, ale dlaczego takie czyste i jaśniejące na słońcu, które dziś przygrzewa grubo ponad 20-ścia stopni, poza tym śnieg leżał na południowych stokach. Po stronie północnej już go nie było.
Za Njerjungri zrobiło się ładniej. Z wysokości pięknie się prezentowała tajga i moczary pomiędzy szczytami. Jak tylko zarobię trochę grosza to kupię sobie drona do oglądania świata, który przemierzam, z góry. Czasami coś co jest tak nudne, że aż się zastanawiam po co ja tu przyjechałem, z góry może być niezwykle piękne. Chciałbym zobaczyć świat z góry, tam mnie jeszcze nie było.
Tuż przed końcem asfaltu jaki ciągnął się nieprzerwanie z Tyndy, zauważyłem drogowskaz na wioskę Mogot. Jak ta postać grana przez Savalasa w „Parszywej dwunastce”, tam zdaje się nazywał się Magott. Ale i sławna farma Magota z powieści Tolkiena.
Pierwszą wioską w Republice Saha, znaczy Jakucji, był Nagornyj. Tą wioskę przejechałem na wskroś. Wyglądała jakby przedefilowała tędy wataha wojowników mongolskich. Na jedynym, jako tako wyglądającym budynku, widniał napis ‚magazin’, ale pod spodem ktoś nabazgrał białą farbą – zamknięte, do wynajęcia lub na sprzedaż. Po drugiej stronie drogi było zabiedzone gospodarstwo ze sforą psów na podwórku. Tutaj kręci się pełno psów, nawet na budowach rurociągów. Jakaś moda na psy pasterskie w tej Jakucji, czy co? Na budynku gospodarstwa, inny ktoś nabazgrał, tym razem czerwoną farbą – niet magazina. Pewnie nie miał już sił odpowiadać kierowcom TIRów. Za malowniczą rzeczką, zdaje się Timpton, w lesie, stał ładny dworek, wyrwany z czasów carskich przystanków pocztowych. Drewniane okna z fantazyjnymi, zaokrągleniami, bielone ściany, czerwony dach, schludne obejście. Nie tylko funkcja, ale i elementu formy. Tylko stajni i powozu zaprzężonego w zajechane na śmierć konie brakowało, a można by się przenieść do powieści Akunina. Kiedyś stał przy starej drodze i moście. Ale most pewnie zniosła wiosenna odwilż, nowy postawiono nieco dalej.
Dalej była Ijengra, nad rzeczką o tej samej nazwie. Ale widziałem z niej tylko drogowskaz. Potem prężny Bjerkakit, przedmieścia Njerjungri. Dopiero za Czulmanem zrobiło się spokojniej na drodze. Przez te kilkadziesiąt kilometrów poczułem się jakbym z powrotem wpadł na główną Moskwa – Kazań. Potem był Kankuńskij, 44 kilometry na wschód, szutrówką, aż wreszcie wjechałem bezpośrednio do wioski Bolszij Nimnyr, nad rzeką oczywiście tej samej nazwy. Remontowano most i czekałem samotnie chwilkę na światłach ruchu wahadłowego. Przez wioskę biegł stary asfalt, aby ciężarówki nie kurzyły mieszkańcom. Z pozoru wioska wyglądała znowu jakby wszyscy tu walczyli z nieznaną zarazą przyniesioną przez niedźwiedzie z przepastnych czeluści tajgi. Drewniane domy wręcz spływały z wysokiego brzegu, wraz z błotem do rzeki. Zjadała je pleśń i wilgoć. Ale już od dawna nikt w nich nie mieszka. Dopiero po chwili zauważyłem standardowe, niskie blokhauzy, jakie zwykle stawiano w sowieckiej Rosji na potrzeby kołchozów na odległych rubieżach cywilizacji. Potem widywałem opuszczone takie blokowiska. Kiedy ludzi podtrzymujących ich byt zabrakło, po prostu w trybie przyspieszonym wracały w proch, z którego powstały. Drzwi i okna mogli wyrwać odchodzący mieszkańcy, a dach spalić na etapy kierowcy przejeżdżających tędy ciężarówek, by się rozgrzać. Ale dlaczego beton się utleniał? Musiał być zbudowany z niechęci społecznej do pracy i do tego systemu, który zmuszał ludzi do bytu tam gdzie nie chcieli. Zanikał jak ksary, twierdze, zrobione z niewypalanej gliny na marokańskiej pustyni. Deszcz w 50 lat potrafił je rozpuścić jak zamki na piasku, na bałtyckiej plaży. W Bolszim Nimnyrze, przy blokhauzach kręcili się ludzie. Ktoś naprawiał UAZa buchankę, jakieś dziecko jeździło na trójkołowym rowerku, jakie w tych czasach, w Rosji często widuje się na dachach samochodów zdążających na wakacyjny oddych. Blokowisko żyło. Na przekór moim, turystycznym oczekiwaniom.
Dalej już był Ałdan i jego zaludnione kopalniami i ludzkimi robotami przedmieścia. W powieściach science fiction takie miejsca są obsługiwane przez niewielką kadrę inżynierów i zarządców z ramienia niewyobrażalnie gigantycznego koncernu, który może w swych odhumanizowanych głębiach biurokracji, dyktować losy całych planet. Reszta zwykle jest zautomatyzowana. Tak sobie ludzie z Zachodu wyobrażają przyszłość miejsc podobnych do Ałdanu nad wielką, ale tu jeszcze małą rzeką Ałdan. Robią podstawowy błąd, bo jak większość humanistów, nie lubią statystyki, jednej z królujących nauk. Biali są tutaj tylko dlatego, bo tu jest dobrze płatna praca. Pisarz s/f zastąpiłby ich robotami, bo nie jest przyzwoitym, aby ludzie wykonywali taką pracę, w takich warunkach. Tyle, że nieopłacalnym dziś jest konstruowanie androidów aby wykonywały trudną pracę w imieniu ludzi. Ludzi na Ziemi jest dziś prawie osiem miliardów. Nawet automat do robienia kawy jest droższy niż człowiek. Taniej by było postawić człowieka by robił kawę, ale przepisy związkowe i socjalistycznie nastawieni politycy piętrzą koszty, humanitarni idealiści podnoszą wartość człowieka ponad sens jego istnienia, więc robi się automaty. Natomiast tu w Ałdanie milion razy taniej jest wynająć człowieka… białego człowieka, aby robił to co może robić robot. Podobnie w australijskich kopalniach. Taniej jest wysyłać ludzi do kopalni na szychty dwunastogodzinne, nawet kosztem BHP i odszkodowań za wypadki. Jedyne co zautomatyzowano, to ciężarówki do przewozu urobku. Tak więc pisarz s/f posłałby do kopalni androidy. Ale my jesteśmy w niektórych dziedzinach zaawansowani jak diabli, a w innych nie doganiamy fantastów nawet z początków XX wieku. Proletariat zaczytujący się w tych tańszych, w sensie gorszych, powieściach z działu science fiction, powinien widzieć w ich pisarzach, swoich wrogów. Przepowiadają oni bowiem przyszłość bez proletariatu. Stanie się on niepotrzebny, androidy będą lepsze. Pisarze oczywiście wielkodusznie awansują proletariuszy do klasy średniej, ale chyba będzie do tego awansu społecznego potrzebny szkic średniowieczny, pokazujący jak to nalewa się oleju do otwartego łba głupka.
Pora zwinąć namiot przeciwkomarowy i wykąpać umęczone syberyjskim żarem ciało. Nigdy nie cenię teraźniejszości, zawsze szukam gratyfikacji mordowania się z nią, w przyszłości. Dziś widzę mój ulubiony film Woodiego Allena „Deconstructing Harry”, jaki zapodam sobie na oczy z mojego, małego telewięzorka. Jakie życie w luksusie może być piękne! Sam nie wiem, dlaczego miałbym pchać się motocyklem na Syberię i walczyć co wieczór o przetrwanie pod namiotem, skoro mogę sobie żyć w Toyocie, mieć luksusy jak w normalnym domu, w normalnym świecie. Nie potrafię jednak podziwiać motocyklistów jadących do Magadanu. Po prostu nie wiem za co ich podziwiać. Zwykle podziw wzbudzają w nas czyny, na które sami nie mamy odwagi, ale chcielibyśmy ją mieć.
Gdyby tu była Iwona, powiedziała by teraz – no dobra, dowaliłeś już wszystkim?… to złóż miecz, zamknij klawiaturę i poskładaj moskitierę, bo burza się zbliża. Tak… To już na koniec, tuż przed wyłączeniem komputera, taka mała dygresja. Podobno kobiety kochają pomimo, a mężczyźni tylko w zamian za spełnienie swych oczekiwań. Gdzie jest więc umiejscowiona miłość. Poszukiwań od wieków zwykle dokonują mężczyźni, więc szukają tam gdzie mężczyzna by szukał. Ale może należy porzucić ideały i patrzeć tam gdzie zwykle miłości mężczyzna znaleźć się nie spodziewa, w instynktownym pragmatyzmie. To wszystko musi jakoś działać, mimo wad uczestników. Ktoś musi być konstruktorem, a inny, wtedy, może latać bezmyślnie z kwiatka na kwiatek i nurzać czułkę w nektarze życia.
W drodze z Ałdanu do Jakucka zatrzymałem się jeszcze na dwie noce w kolejnym kamieniołomie, około 200km przed celem podróży. Kamieniołom miał wielkie jezioro o turkusowej, krystalicznej wodzie. Piaszczyste ściany zapadliska spływały z każdą ulewą do głębokiego jeziorka z ciepłą wodą. Wieczorami nurkowały nad nim cztery jaskółki. Zbierały znad wody niczego nie przeczuwające owady. Wzbijały się i opadały, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Przebierały szybko sierpowatymi skrzydełkami zmieniając tor lotu jak najlepsze asy luftwaffe. Owadów nie było widać z okna mojego domku, więc ich nie żałowałem. Przypomniałem sobie za to pewien działający na wyobraźnię opis metody poznawczej współczesnej kosmologii – „poznawanie innych obiektów w kosmosie jest jak oglądanie meczu piłki nożnej, kiedy widzimy jedynie piłkę, a piłkarze, boisko i bramki są dla nas niewidoczni, na podstawie ruchów piłki musimy odgadnąć zasady gry”. Ja dzięki wstępnemu nastawieniu do życia jaskółek, spodziewałem się, że nurkują tuż nad powierzchnią wody, aby mordować owady.
Jest jednak taki pogląd, że nie należy nastawiać się, posiadać wstępny obraz sytuacji, człowieka, miejsca, wreszcie mieć gotowy pogląd na to, czego dopiero spodziewamy się doświadczyć. Bo jeśli taki pogląd, obraz, nastawienie mamy, to nie będziemy mogli w pełni doświadczyć, pojąć, poczuć, sytuacji jaka nas spotka. Sądzę, że jest to kolejny ideał, który zwiedzie nas na manowce. Ani kompletne wyobrażenie i zamknięcie się na doświadczanie nie jest dobre, ani podejście z umysłem dziecka, pustym, nieuwarunkowanym, też moim zdaniem nie jest odpowiednie. Człowiek postrzega przez pryzmat wcześniejszych doświadczeń. Bez tych doświadczeń i okularów, filtrów postrzegania, trudno mu będzie cokolwiek zrozumieć, będzie jedynie doświadczał, jak motyl doświadcza zmian pogody, nie rozumiejąc zmian pór roku, ani ruchu Ziemi wokół Słońca, te pory wymuszający. Na pewno jest gdzieś złoty środek, znaczy centrum, harmonia, w której można zachować maksimum wrażliwości percepcji, przy jednoczesnym uwarunkowaniu dotychczasową wiedzą i doświadczeniem.
Ja wjechałem dziś do Jakucka na pewno z silnym nastawieniem zobaczenia obrazu miasta z moich wyobrażeń. Trudno jest dążyć do celu, uprzednio go sobie nie wyobrażając. Czym byłby cel, bez naszych o nim wyobrażeń, jak byśmy go określali, o nim myśleli, do niego dążyli? W moim dotychczasowym, podróżniczym życiu doświadczałem wieledziesiąt podobnych zderzeń rzeczywistości z osobistą złudą na temat celu podróży. Kilka z nich utkwiło w mej pamięci na zawsze. Pamiętam Grozny, pierwszy widok na Bajkał, australijską pustkę, wydmy Sahary, Varanasi, Lazurowe Wybrzeże, a przede wszystkim małą wioskę Dobieszczyn, do której dojechałem rowerem penetrując najdalsze zakątki terenów dzieciństwa.
Jakuck od zawsze jawił mi się jako zapyziałe miasteczko, na rubieżach rosyjskiej cywilizacji. W zasadzie nigdy nie stworzyłem sobie jego wyraźnego obrazu w wyobraźni, nigdy tego tak bardzo nie potrzebowałem. Mimo wszystko rzeczywisty Jakuck, przez który dziś niespiesznie przejechałem, był inny od tego czego się spodziewałem. Wszystko w tej Jakucji jest inne od spodziewanego. Począwszy od asfaltu na głównej M56 Skoworodino-Jakuck, po kolej doprowadzoną do Niżnego Bjestjaha (prawobrzeże Leny, na przeciw Jakucka). Miało być niemożliwe kładzenie torów na wiecznej zmarzlinie, a jakoś położyli. Może po rusku. Póki zmarzlina nie rozmarznie to pociągi jeździć będą, a potem sie zobaczy.
Jakuck im bliżej centrum, tym bardziej upodabniał się do byle jakiego, komunistycznego miasteczka syberyjskiego. Na zewnątrz stały stare domy drewniane, takie jamniki jednopiętrowe, kryte eternitem. Niektóre obłażące z niebieskiej farby, inne ocieplone i otynkowane, jeszcze inne przykuwające wzrok surowym drewnem, niczym nie zabezpieczonym. Bliżej centrum stawiano nieco bardziej nowoczesne blokhauzy wielopiętrowe, już ogacone styropianem i otynkowane. A w centrum stały siermiężne do bólu zębów, sześciany z wielkiej płyty. Wiele z nich miało puste, bez życia, oczodoły okien, ale partery zajęte przez handel. Handel jak to bywa w tych dzikich rejonach Syberii, ukryty, zamaskowany, chociaż pięknie reklamowany plakatami z wydrukowanymi na ploterach, soczystymi zdjęciami owoców, jarzyn, uśmiechniętych, półnagich kobiet cieszących się jak głupi z sera, tylko dlatego że otwierały plastykowe okna, lub drzwi, albo uruchamiały mechaniczną piłę do rżnięcia drewna, myjące samochody, naprawiające samochody, trzymające części zamienne do samochodów, opony, bagażniki dachowe, okna, felgi aluminiowe, spreje z lakierami. Ale kiedy tylko człowiek się zatrzymał, wnikliwie spojrzał, albo nawet zaszedł w poszukiwaniu tego lub owego, okazywało się, że malunek na posterze ma się tak do rzeczywistości, jak to co mówi prezes Jarosław, do tego co myśli.
To czy dany sklep ma wielki napis „my odkrylis” (właśnie otwarty), czy najbardziej seksistowską reklamę swych produktów/usług w mieście, nie znaczy, że jest w ogóle jeszcze działający, że ma na składzie to czym raczy się szczycić w reklamie. Ja szukałem automatu „prijem platieży”. To takie, najczęściej zielone automaty do przyjmowania opłat za różne, rosyjskie udogodnienia. Od internetu i telefonu, po wodę, gaz i inne sprywatyzowane dobrodziejstwa. Mnie chodziło o internet, który przestawił się na działanie w roamingu i co chwilę kończył mi się limit przesyłu danych. Każde kolejne województwo rosyjskie, to jak inne państwo w Europie.
Zwiedzanie Jakucka zostawiłem sobie na później, kiedy przyleci Iwona i będziemy mogli razem, spokojnie zobaczyć to co chcemy. Ale zanim jeszcze wjechałem do stolicy Jakucji, dzisiejszy dzień zaczął się od spotkania z jagerem. Tak siebie nazwał starszy pan z psem na smyczy, jaki zawitał do mojej Toyoty w kamieniołomie. Przejeżdżał właśnie UAZem w niewiadomym kierunku i spostrzegł mój samochód. Przyszedł z ciekawości, pogadaliśmy i poszedł. Sam nie wiem jak się domyśliłem, że jest gajowym, czy leśniczym. Może mi to objaśnił, a może ten ‚jager’ skojarzył mi się z rogami jelenia z jagermaister.
Potem pojechałem prawie 200 kilometrów po nowym asfalcie do Niżnego Bjestajaha, gdzie pośród licznych stacji benzynowych, sklepów, restauracji, jakby to był najważniejszy węzeł komunikacyjny Jakucji, było niepozorne, nieoznakowane skrzyżowanie. Na nim należało skręcić w lewo, w dół, do rzeki Lena. Ja je przejechałem, w ogóle nie zauważywszy nawoływań GPSa abym skręcił, ani nawet samego skrzyżowania nie zauważyłem. Zawróciłem i puściłem się w dół, rychło zaczęła się szutrówka i skręty nad brzeg rzeki, do stanowisk licznych, prywatnych promów. Na końcu drogi dojechałem do przystani promów pasażerskich.
Przystań w rosyjskim stylu to piaszczysta, zaśmiecona, obstawiona budkami z gównianym żarciem plaża, po której, w kurzu, po dziurach jak leje po hitlerowskich bombach, kręcą się japońskie osobówki. Przepychają się jak klienci sklepu, którego kierownikiem był Gajos, w filmie Barei. Nie obowiązują tu żadne zasady dobrego wychowania, bo w Rosji radzieckiej, a tym bardziej postradzieckiej, nikt dobrego wychowania w domu, czy szkole nie otrzymał. Obowiązuje zasada jak z indyjskich pociągów drugiej klasy – ‚kto pierwszy ten lepszy, a kto ostatni ten głupi’. Jak ktoś jest frajerem, to na pewno na głupka nie chce wyjść, bo to byłby już ostatni gwóźdź do trumny jego męstwa. Więc gdy tylko zoczyłem co się święci, dałem w gaz Toyocie, bo nic mnie tak nie nakręca jak ludzka bezczelność. Wepchnąłem się pierwszy na prom.
Upakowali nas jak sardynki w puszce z dobrej firmy, takiej co jeszcze nie oszukuje na jakości swych produktów jak Mercedes. Prom to stara barka, masowiec, do przewozu urobku z kopalni po Lenie. Ucięli jej pokład, dospawali poszerzenia, aby więcej samochodów weszło, dorobili wjazd opuszczany na linie z elektrycznego silnika i takiż sam zjazd, oba po przeciwnych burtach. Stateczek był szmelcem już jak się urodził, a po kilkudziesięciu latach służby był wrakiem poobijanym jak stary Mercedes w Libanie. Silnik miał taką kulturę pracy, jaką wrażliwość na sztukę miał radziecki kierowca ZILa. A dziś ten silnik jest tylko ogryzkiem tego czym był za młodu. Temu podobne promy jeno śmigają po Lenie, w te i we fte. Ale są też inne, tradycyjne, z czasów przemian. Pordzewiała barka i uczepiony do niej za dziób, stalową liną, steczek dawniej służący milicji jako ścigant na rzece. Ciekawostką jest dystans do przepłynięcia i cena za fracht. Lena tutaj ma na oko ponad trzy kilometry szerokości, podobnie jak Mekong w Kambodży, który przepływaliśmy czółnem, wraz z wypożyczonym przez nas skuterem marki Honda. Lecz tam płynęło się na skuśkę, tutaj rejs jest długi, ma kilkanaście kilometrów. Płyniemy po wielkim skosie, między wysepkami. Z prądem jakoś idzie, ale jak będzie z powrotem? Chociaż wracać mi się nie chce. Koszt frachtu to prawie 50zł. Co by powiedzieli mieszkańcy Świnoujścia gdyby kazano im płacić za prom do domu tyle pieniędzy?
Jakuck już na wstępie dał mi powód do wzburzenia. Najpierw szukanie odpowiedniego promu, potem wjazd na prom, przeciskanie się samochodem przez tłum innych, jakbyśmy wszyscy chcieli wejść do jednego kina, na pierwszy seans następnego odcinka Gwiezdnych Wojen. Następnie wysiadam z gabloty na promie i spotykam się z tymi kierowcami, co przed chwilą chcieli mnie staranować aby wjechać na barkę. Nieodgadnione, zimne, pozbawione zrozumiałych dla białego emocji, podobne do chińskich, trójkątne, płaskie twarze Jakutów i te zwierzęce mordy noworuskich. Występuję jak na scenę, każdy wlepia w turystę gały, ale z dystansem, nie garnie się jak Azjata z południa, jest sceptyczny, bardziej z poczucia wyższości, jakby mówił sobie – co mi tam kolejny turysta z Jewropy, ja tu jestem panem na swoim. Podejrzliwy, ale tak na prawdę spala się z ciekawości, chce podejść i zapytać, zapoznać się, uścisnąć rękę, pokazać innym, że to ja pierwszy podszedłem i z obcym się dogadałem, a wy wystraszone kmioty nie. Obsługa promu traktuje klientów jak zło konieczne, dyryguje kierowcami jakby byli tu z nadania samego Putina, a przewozili przez rzekę z nudów i chęci zrobienia mieszkańcom lewobrzeża łaski.
Łaska kosztuje i to niemało. Ale na drogach Rosji panuje kult męskości, macho, prężenia muskułów, ten lepszy, kto bardziej arogancki. Nie ważne czy to prom, parking, autostrada, szutrówka, dukt w tajdze. Rosja to świat zwierzęcych instynktów. Mężczyźni mają być męscy, a kobiety do przesady kobiece. Dzięki temu można spostrzec i podziwiać tutaj archetypy tych przeciwstawnych płci. U nas ewolucja kultury osobistej, stosunków społecznych, wpływu elit na plebs, zasad współżycia, wyzuła z tak silnych emocji ten świat codziennej walki o byt w świecie wymagającym wysiłku aby przetrwać, aby utrzymać się na powierzchni. W Europie nie trzeba się starać. Od urodzenia masz swoją pozycję społeczną zapewnioną na minimalnym poziomie. Jeśli chcesz się przeciskać łokciami jak Ruski pod promem, to system szybko ci te łokcie spiłuje, system boi się takich przebojowych gości, a prężących muskuły, czy wypinających tyłki panienki, zakwalifikuje do szuflady z napisem ‚margines’.
Jeśli staniesz w kolejce do kasy w supermarkecie cichutko, spokojnie, uprzejmie przepuścisz starszą panią, dziecko, pana z pojedynczym towarem do zakupu (flaszka), to reszta zrozumie, żeś kiep i cię ominą, a ty będziesz się kłaniał w pas, uśmiechał i był dżentelmenem jak pan Ilo, w nieskończoność, aż sklep zamkną, a pani sklepowa powie ci z poczuciem wyższości godnym Mussoliniego – zakryto – każe ci odstawić koszyk i wyjść z pustymi rękami. To samo się stanie, kiedy będziesz stosował europejską kulturę przy wjeździe na prom, stojąc na światłach ruchu wahadłowego przy remoncie mostu, albo w drzwiach autobusu, wreszcie w rosyjskiej kolejce do okienka z napisem ‚szczęście i powodzenie’. Tak się wymądrzam, a na końcu tej podróży, sam staranowałem Rosjanina na moście z ruchem wahadłowym.
Jednakowoż ci sami ludzie mogą okazać się do przesady gościnni, wręcz namolni, pomocni, oddadzą ci to co mają dla siebie, nie pomyślą, że można zamiast suto zastawionego stołu postawić krakersy i wodę w szklance, wreszcie będą się bawić z tobą i wódką do białego rana, jakby następny dzień nigdy już nie miał przyjść, będą pewnie też kochać na zabój i wierzyć, być wiernymi, lojalnym, zaangażowanymi jak matka Teresa. Przecież to wszystko ma wspólne źródło. My w Europie założyliśmy maski, ukryliśmy swoje prawdziwe JA, za fasadą pozorów, uwarunkowań, po to tylko aby lepiej się przystosować, wygrać konkurencję. A Rosjanie im bardziej w dzicz, tym są prawdziwsi. Jak chcą wjechać na prom, to nie myślą o zasadach dobrego wychowania, ale o celu, jak chcą wyeksponować swoje najlepsze cechy, bo są w odpowiednim wieku do zamążpójścia, to nie będą zgrywać niedostępnej, ubranej w rozciągnięty sweter, albo inne uniseksy dziewoi, tylko wypną tyłek, wystawią cyc ile się da i pocałują pierwszego, który da im to na czym im zależy, bo w odróżnieniu od niezdecydowanych dziewczyn z UE, Rosjanki wiedzą czego chcą. Jak się bawić to trzeba kupić dwa litry wódki, jak gościć to należy zarżnąć barana i sprosić sąsiadów, jak zarabiać pieniądze, to tak aby Arabusom gały wyszły ze zdziwienia, jak nienawidzić to zabić, jak kochać to do końca życia. Nie można więc porównywać cywilizowanych ludzi z Europy z Rosjanami, zwłaszcza z rubieży Syberii, na podstawie bezpośredniej oceny ich zachowań. Różnimy się w źródle naszych postępków, co innego nas motywuje do działania, mamy założone inne maski, wyrachowane kagańce na emocje.
Następnego dnia pojechałem na jakuckie lotnisko, aby odebrać Iwonę. Okazało się, że Jakuck leży w hongkońskiej strefie czasowej, a nie jak powinien w seulskiej. Więc przyjechałem godzinę za wcześnie. Parking pod lotniskiem jest płatny, na szlabanie odbiera się kartę i potem płaci. Wychodzi 6.22zł za godzinę. Więc postawiłem samochód dalej, pod sklepem. Wszedłem na teren nowoczesnego z wyglądu, budynku portu lotniczego. Oczywiście trudno było domyślić się, które ze szklanych drzwi należy szarpać aby dostać się do środka. Zupełnie jak ze sklepami. W środku panowała jednak typowa dla lotnisk atmosfera światowej nowoczesności, bycia w miejscu dobrze znanym, obcowania z ludźmi przylatującymi z najdziwniejszych miejsc Syberii i ze znanych miejsc Azji, atmosfera wyczekiwania, napiętego spokoju i stania jakby jedną nogą już w miejscu docelowym, z dala od Jakucji. Na lotniskach zawsze czuję się jak światowiec, obywatel Ziemi. Stąd wszędzie jest blisko i szybko. Zwykle ściskam w garści plik kart pokładowych na ten i następne połączenia. Marszruta już jest wytyczona, a ja jestem tym małym punkcikiem przesuwającym się po mapie w zaplanowanym kierunku.
Teraz wałęsałem się bez celu, podglądając podróżnych, co jakiś czas kontrolując na wyświetlaczu spóźnienie samolotu Iwony. Najbardziej interesowali mnie ludzie wyłaniający się spoza oklejonych reklamami drzwi wahadłowych, ci którzy odebrali już swój bagaż i właśnie mieli zstąpić na jakucką ziemię. Samolotów oczywiście widać nie było, więc pojawiali się jak wyciągnięte, z czarnego cylindra magika, białe króliki. Wychodzili na wywołanie i wyobrażałem sobie miejsca skąd się wzięli. Samolot z Tiksi. To maleńkie miasteczko na wybrzeżu morza Łaptiewów, niedaleko ujścia Leny. Pamiętam jak planowałem spływ tratwą, ponad 2500 kilometrów, z Jakucka do Tiksi, przez najdziksze rejony wschodniej Syberii. Tiksi było takim magicznym celem, jak Indie dla Kolumba. Znałem Tiksi zanim zdecydowałem się tam popłynąć. Ale w końcu zabrakło odwagi.
Potem samoloty z innych, bardziej egzotycznych, maleńkich osad rdzennych mieszkańców Syberii. Wchodzili ludzie o nieco innych twarzach, ale ubrani tak jakby weszli na lotnisko z dworu, z miasta Jakuck. Mimo, że przylatywali z miejsc tak dziwnych, zazwyczaj niedostępnych w lecie dla samochodów, byli normalnymi ludźmi, a jednak jacyś inni, jak Aborygeni dla Jamesa Cooka. W końcu wyszła tez Iwona.
Pokręciliśmy się z Iwoną po Jakucku, zrobiliśmy zakupy i wymieniliśmy pieniądze po bardzo dobrym kursie. Im dalej od cywilizacji, tym kursy walut są lepsze. Potem pojechaliśmy do znanego mi już lasu, na zachód od miasta. Dziś impreza powitalna. Mamy wino z Czile, które Marian dał nam na odjezdnym w Polsce. Dokupiłem jeszcze do tego, dla kontrastu i wyeksponowania klasy czilijskiego, dwa miestne szampany o niecodziennie przykrym smaku. Iwona przywiozła kawałki znanego mi świata. Dwa kozie sery francuskie, a do obiadu… dziś kupiłem kawałki kurczaka, co był doprawiony na grila, a ja je ugotowałem… a więc do obiadu majonez Winiary i chrzan Dymeckiego. Rosja socjalistyczna i postsocjalistyczna nigdy nie ekscytowała wykwintnymi smakami, ludy żółte Syberii też nie miały bogatej w doznania kuchni. Nie ma co tu próbować. Jedyne co warto, to kuchnie chińską i japońską, no może też koreańską, ale to w restauracjach dla noworuskich, za zbyt duże dla nas pieniądze.
Rano wróciliśmy do centrum Jakucka, aby pozwiedzać muzea i miasto. Zaczęliśmy od muzeum regionalnej tradycji, przy ulicy Lenina, gdzie akurat dziś, w sobotę, rozłożył się targ staroci. W Polsce to nic wielce ciekawego, ale w Jakucku… to już zupełnie inna materia. Starocie z czasów komuny są dla przyjezdnych z Europy prawie jak odkrycia archeologiczne. Co nieco nawet kupiliśmy. Podarki dla znajomych Iwony i dla Toyoty. Ściany naszego domu na kółkach upstrzą kolejne souveniry z ekscentrycznie egzotycznych miejsc.
Zaszliśmy także do nudnego jak flak muzeum archeologicznego, a ponad nim do muzeum mamutów i odkryć archeologicznych, dawnych zwierząt sprzed tysiącleci, zamarzniętych w wiecznej zmarzlinie. Obejrzeliśmy film o odkopaniu zupełnie świeżego mamuta, z którego nawet pobrano próbki krwi, może uda im się odtworzyć mamuta żywego. Pracują wciąż nad tym. Był tak dobrze zachowany, że mięso wyglądało jak steki na grila.
Pokręciliśmy się jeszcze po centrum. Zaszliśmy na targ miodów z całej Rosji. Popróbowaliśmy jednego z najbardziej znanych na świecie, miodu z Baszkirii. Miodu który wydobywa się z barci dziko żyjących pszczół. Przedziwne smaki. Ale ceny zupełnie nie dla nas. Nawet kupić na prezent nie mogliśmy. Za kilogram od 80zł do 120zł.
Zaszliśmy na obiad do Uzbeków. Sprawiliśmy im przyjemność opowiadając o naszej zeszłorocznej podróży do ich ojczyzny. Oni sprawili nam mniejszą swoim jadłem. Ale nie było drożej niż w Polsce. Podyskutowaliśmy sobie także z przedstawicielami kompanii telefonii komórkowej MTS. To firma na całą Rosję. Kupiłem u nich w Omsku internet, który w Czita przestał działać. Miał być na całą Rosję, a okazało się, że nie dosyć, że MTS podzielił kraj na województwa i między województwami ma takie stawki jak między państwami Unii Europejskiej, czyli roaming jak tylko wjedziesz do następnego województwa, to na dodatek podzielił Syberię na trzy strefy, zachodnią, centralną i wschodnią. To co miało działać na całą Rosję, działało tylko na strefę centralną. Każda strefa ma inne taryfy i inne promocje. Pan w Jakucku w ogóle nie znał tej taryfy, jaką kupiłem w Omsku. Oni mają tu inne. Przynajmniej był na tyle rozgarnięty aby nam wytłumaczyć, jak system działa. Pani kierowniczka wielkiego sklepu MTS w Omsku, nie potrafiła tego zrobić. Tu każdy się dziwi, że chcemy internet na całą Rosję – po co? – pytają – mamy bardzo dobre taryfy na nasze województwo. I nadal nie pojmują, że my jesteśmy tu tylko przejazdem.
Jednak zostaliśmy kolejną noc w naszym lesie. Jutro jesteśmy umówieni z Timem, który pracuje w lokalnej telewizji. Mamy kilka trudnych pytań, na które nie możemy znaleźć odpowiedzi w internecie, a i pytani, przygodni ludzie nie potrafią nic nam nowego powiedzieć. Oczywiście jak wszędzie w dzikich krajach, obowiązuje zasada – znam tylko najbliższą okolicę, a co dalej… kto to wie. Jak ten inżynier z kolei, z Tyndy, co nigdy nie był dalej od Tyndy jak 400 kilometrów, nie wiedział nawet, że linię kolejową dociągnięto pod Jakuck. Ciągle i wszędzie w Azji natykamy się na taki mur braku informacji. Ludzie nie chcą wiedzieć nic więcej ponad to co jest im potrzebne do przeżycia w swojej wiosce. Z drugiej strony rzadko spotykamy ludzi nieco bardziej rozgarniętych, z którymi można pogadać szerzej, którzy mają inny od proletariackiego, jakiś w ogóle, punkt widzenia. A co do informacji od innych podróżników?… Zwracają uwagę na rzeczy dla nas mało istotne. Mnie wystarczy zjeść raz na parę miesięcy majonez Winiary i nie potrzebuję szukać w dzikich krajach restauracji gdzie mógłbym zjeść coś typowego dla kuchni polskiej, albo zażyć komfortu w hotelu, jak w domu, czy dojechać do miejsca opisanego w przewodniku jako ‚obowiązkowy landmark’. W Jakucku pytają nas czy chcemy popłynąć zobaczyć Leńskie Stołby, takie skały wyrastające z brzegu wielkiej Leny. Wycieczka droga w cholerę, a widoczek… pewnie na miarę Syberii bajeczny, ale widziałem lepsze w innych częściach Azji. To, że wszyscy tam jeżdżą też mnie nie przekonuje, raczej zniechęca. Jak coś robią wszyscy, znaczy jest to mało wartościowe. Wolę pokręcić się po tajdze, znaleźć pozostałości jakiegoś sioła, zakładu pracy, czy tjurmy pośród drzew. Samo domyślanie się co tu było jest ciekawsze od Stołby. Przynajmniej dla mnie. Połazęgować po zwykłych kwartałach starych domów mieszkalnych Jakucka. Zrozumieć jak kiedyś budowali aby domy nie zapadały się w topniejącej, wiecznej zmarzlinie, a jak budują dziś. Pstryknąć parę zdjęć zwykłego życia Jakutów w mieście albo na wsi, te ich ogacone szmatami rury ciepłownicze, powyginane ściany zapadających się mimo wszystko budynków, stare drewniane szeregowce, tu zatopiony w błocie plac zabaw dla dzieci, tam zdychająca fabryka konstrukcji i materiałów budowlanych, założona w 1975. A przyroda jaka jest piękna wszędzie, nie tylko tam gdzie jeżdżą wszyscy, bo tak każe Lonely Planet! Wiem… przekora jest trudna do zniesienia nie tylko dla mnie samego.
Jednak nie było nam dane nocować w naszym lesie, tego wieczoru. Timur, z którym następnego dnia mieliśmy się spotkać, zapytał nas przez facebooka, czy mamy ochotę wpaść na imprezę urodzinową do jego znajomych, na daczę za miasto. Po to jest zasięg internetu w lesie. Oczywiście mieliśmy ochotę zapoznać Jakutów. Grupa znajomych pracujących w lokalnej telewizji, ludzie w okolicach pięćdziesiątki, za wyjątkiem naszego Timura, młody chłopak który studiował w Polsce i tam kilka lat pracował. Był jeszcze Iwan, biały Rosjanin z włoskim paszportem. Ma żonę i dwie córki w Mediolanie. Towarzystwo było już po pierwszych drinkach i nieźle się bawili. Przyłączyliśmy się do nich na długo, skończyliśmy dopiero po wschodzie słońca.
Takie swobodne spotkania to idealna okazja do wymiany informacji. Wprawdzie Jakuci byli nowoczesnymi ludźmi, w niewielkim stopniu kultywującymi tradycję ojców, ale mimo to warto było rozmawiać na tematy, które raczej rzadko są poruszane w opowieściach podróżników. Dowiedzieliśmy się, że mieszanych małżeństw jest sporo, że język jakucki, gardłowy, podobny ze słuchu do arabskiego, jest drugim oficjalnym w Republice Saha. Ludzie używają go na codzień, działa wymiennie z rosyjskim, a tradycyjne piosenki jakuckie mają też słowa rosyjskie. Nasi nowi znajomi okazali się niezwykle muzykalni, więc przygrywali do śpiewu na dwóch gitarach i garmoszce.
Jak to w odległych republikach Rosji bywa, nie są zadowoleni z polityki Moskwy. Czują się wyzyskiwani jak kolonia. Diamenty i złoto jest wywożone, a inwestycje w cywilizowanie regionu, są znikome. Mieli budować most przez Lenę, ale akurat wynikła wojna z Ukrainą i o wszystkim zapomniano. Miasto nadal, na wiosnę i jesień, kiedy Lena odmarza albo zamarza, czyli cztery miesiące w roku, jest odcięte od głównej drogi dojazdowej. Kolej doprowadzono, ale już od wielu lat obiecują uruchomić przewozy pasażerskie i nic z obietnic nie wynika.
Jakuck jest od czasów XIX wieku stolicą północno-wschodniej Syberii i ośrodkiem cywilizacji dla kopalń, rozsianych po pustkowiu. W pobliżu miasta jednak nie ma przemysłu, ani kopalni. Są rozsiane po olbrzymim terenie pustki syberyjskiej, prawie dziesięć razy większej od Polski. Wydobywa się tutaj 20% światowych diamentów, złoto, srebro, wolfram, miedź, węgiel, ropę i gaz. Miasto Jakuck założyli kozacy Jermaka, którzy w tajnym porozumieniu z carem, kolonizowali północną Syberię. Południowa była pod władzą chanatu Mongolii. Pierwsza osada powstała w 1632 roku. Na całe stulecia przed założeniem takich ważnych w dzisiejszych czasach miast jak Nowosybirsk, Krasjonarsk, Irkutsk. Po odkryciu złóż złota i innych cennych kopalin, Jakuck stał się typową stolicą poszukiwaczy przygód, zesłańców, dorobkiewiczów podobnych Wokulskiemu. Bezprawie, nierząd, handel, zabawa, przez okrągły rok, to było oblicze Jakucka. Poza tym miasteczkiem jak ze spagetii-westernu, nie było w całym regionie nic prócz maleńkich osad Ewenków, Jakutów, Jukagirów, Dołganów i innych nacji. Transport odbywał się po rzekach, tak w lecie, łodziami, jak i zimą, saniami. To chyba był najciekawszy czas dla Jakucji, potem przyszły siermiężne czasy Rosji radzieckiej i następnie krwiożerczy kapitalizm. Jakuci nazywają siebie Saha, a nazwa Jakut pochodzi jak to zwykle z nieporozumienia, kiedy kozacy odkrywali te tereny dla zachodniej cywilizacji.
Na szczęście impreza z Jakutami, ludźmi rasy żółtej, nie może być zbyt mocno zakrapiana alkoholem. Ludzie ci nie potrafią przyswoić tyle alkoholu co biali. Więc i my nie upiliśmy się zbytnio. Za to było wesoło, głośno od śpiewu i tylko czasami zapadała cisza, kiedy Sasza, najlepszy śpiewak, pytał nas o polskie piosenki, a my jak te ryby wyciągnięte z Leny, otwieraliśmy usta i nic… Nasza muzykalność opiera się na słuchaniu cudzej nuty. Żona Saszy pracuje w turystyce, więc nawiązaliśmy przy okazji ciekawe kontakty na przyszłość.
Rozmowa z ludźmi na poziomie, to coś zupełnie innego niż przygodne pogaduszki z kierowcami ciężarówek, pracownikami stacji paliw, czy policjantami. Można zrozumieć, że w obcych, dalekich krajach ludzie którzy mają także szersze horyzonty i często żyją na podobnym, lub wyższym poziomie od typowych Polaków, mają podobne zainteresowania i problemy. Ot chociażby narzekają na niskie zarobki, oszukują na podatkach i nic nie rozumieją z życia podróżników. Zupełnie jak Polakom, wydaje się im, że podróż dla nas to hobby, że jeździmy za nadwyżki finansowe, które pozostają nam po spełnieniu obowiązków normalnego życia w Polsce, oraz że wydajemy lekką ręką na wszystko w imię zasady turysty – przecież już chyba tu nigdy nie wrócę, więc raz się żyje. Nasi znajomi Jakuci też co roku wybierają się na zagraniczne wycieczki, dalej niż my. Sądzą, że oszczędzają lecąc samolotem z last minute i nocując po tanich hotelikach o niskim standardzie. Podliczając, wydają dwa, trzy razy więcej niż my, a niski standard dla nich, to wysoki dla nas. Był to moment, abyśmy z Iwoną ponownie zauważyli, że poziom konsumpcji na jakim my egzystujemy jest mniej więcej na wysokości polskiego bezrobotnego, żyjącego z zasiłku, albo renty matki. Tyle nam bowiem zostaje po odliczeniu kosztów transportu.
A jakie pielgrzymki odchodziły do naszej Toyoty! Ileż to słów zdziwienia musieliśmy się nasłuchać w jej imieniu. Oczywiście chcieli nas z dobrego serca ugościć i nie mogli wierzyć, że mamy lepsze luksusy w samochodzie.
Osobny temat rozmów to propaganda wschodnia i zachodnia. Porównywaliśmy czym karmią nas w Europie a ich w Rosji. A jest co porównywać. Nasi znajomi także nie pochwalają wojny rosyjsko-ukraińskiej, napaści USA na kolejne kraje islamskie, ale mają na to trochę inny pogląd niż my. Ciekawe też mają spostrzeżenia wobec polityki imigracyjnej EU i Polski.
Wszystkie dziewczyny uczestniczące w imprezie, studiowały razem historię w Jakucku. Dowiedzieliśmy się nieco o historii Jakutów. To była dość spora społeczność i mocno zróżnicowana. Rusyfikacja i zmiana religii następowały łatwiej, również z tego powodu, że nie istniała tu wcześniej żadna, zinstytucjonalizowana religia, tak jak na przykład u Buriatów panował Buddyzm. Wierzenia animistyczne nigdy nie przekształciły się w rozbudowany konglomerat klerykalny. Jakuci, mimo podobieństwa do Chińczyków, są nacją turecka, tak jak między innymi Ałtajcy. Ich języki brzmią podobnie i jedni z drugimi mogą się dogadać.
Ojciec Saszy był myśliwym, zabierał więc czasami syna na zimowe polowania. Nocowali bezpośrednio na śniegu, w siarczystym mrozie. Pod plecy kładli skórę renifera, a drugą się przykrywali. Nigdy nie zmarzli. Wilgotność była zerowa, więc skóry nie nasiąkały. Do dziś wiele osad Ewenków, to jurty ze skór, a oni ubierają się tylko z skóry reniferów i nie palą ognisk, bo tak daleko na północy nie ma drzew. Pomyślałem sobie, jak bardzo człowiek nie pasuje do ziemskiej przyrody. Każde zwierzę jest doskonale przystosowane do życia w klimacie, w jakim egzystuje od tysiącleci. Patrzyłem na konie brodzące w bagnistych łąkach. Meszki nas atakowały i nawet w odpowiednim ubraniu, oraz nasmarowani specyfikami, nie byliśmy w stanie spokojnie robić zdjęć, bo owady gryzły jak diabli. A konie nie miały problemów. Futro renifera o specyficznych włosach pustych w środku, jak rurki, jest niezwykle ciepłe, sierść tworzy miąższ jak gruby na kilka centymetrów polar. Cały wieczór siedzieliśmy na takim futrze. Człowiek nie pasuje i musi wynajdywać sobie co i rusz jakieś protezy aby przeżyć w przyrodzie, aby bez końca rozbudowywać swoją populację, aż sama staje się dla siebie zagrożeniem. Nie pasuje do przyrody, nie pochodzi z niej, nie jest z nią tak związany jak reszta zwierząt i może dlatego łatwo przychodzi mu jej niszczenie.
Pospaliśmy do dziesiątej i z mrozu, o czwartej rano (słońce wstaje tu o 3:21), było zaledwie jeden stopień ciepła. Ale już o dziesiątej były 24 stopnie. Noce są tu krótkie w lecie i jakieś takie szare. Jesteśmy tak daleko na północ, jak środkowa Finlandia. Więc petersburskie, białe noce, są tutaj sporo jaśniejsze. Ale to już koniec lipca, więc noc się wydłuża, a za miesiąc można spodziewać się przymrozków. Podobno to lato jest wyjątkowo zimne. Najstarsi górale jakuccy takiego lata nie pamiętają. Mnie zimno pasuje, przynajmniej pełna odzież nie wadzi, kiedy chcemy chronić się przed owadami. A tu na nizinie jest sporo meszek, Jakuck leży dość nisko, jedynie 125m n.p.m., a dookoła góry, z każdej strony. Tegorocznych meszek jest na prawdę dużo. Coś jak much w Australii. Nie za bardzo biorą się do roboty, słabo gryzą, ale oblepiają jak kurz z drogi, kiedy przejedzie rozpędzony Kamaz. Na razie innych owadów brak.
W niedzielę wróciliśmy na wschodni brzeg Leny. Jak zwykle na zakończenie weekendu, zobaczyliśmy całe sznury oczekujących na prom zdążający do Jakucka. Policja musiała pilnować porządku, a promy, w dużej ilości, nie nadążały zabierać samochodów. Płynie się około półtorej godziny. Więc kolejka pewnie rozładuje się w nocy. Dobrze, że płyniemy w przeciwnym kierunku. My na noc zjechaliśmy na małą plażę, nad leśne jezioro. Nikogo nie było, mimo że woda dość ciepła, słońce praży, lekki wiaterek chłodzi, ale… meszki oblepiają dokładniej od odzieży z spandexu. Zrobiliśmy pranie, zjedliśmy najlepsze śledzie w oleju jakie kiedykolwiek kupiłem w Rosji, no i poszliśmy wcześniej spać, aby odespać imprezę u Jakutów. Jutro niespiesznie ruszamy dalej na wschód, kierunek Magadan. Ale najpierw Ojmiakon. Wczoraj spotkaliśmy trzech Francuzów jadących terenowym Sprinterem. Wracali właśnie z Magadanu i przekazali nam najświeższe informacje o drodze. My zrewanżowaliśmy się informacjami o alternatywnych drogach nad Bajkał. France przedstawiali sobą typowy obraz turystów jadących na wyprawę życia. Chyba od dawna się nie myli, meszki mogły ich namierzać po zapachu z odległości kilometrów, samochód wyglądał podobnie do nich. Ale kierowali się teraz na Mongolię, gdzie chcą posiedzieć miesiąc. Głowy pełne wrażeń, radość z wakacji, beztroska… ahoj przygodo!
Następnego dnia wyjechaliśmy na drogę kołymską zatopioną w gęstym, szarym, gryzącym w gardło pyle. Do Czurapcza, sporej wsi, ruch był nawet uciążliwy, chociaż ciężarówek ciągle niewiele. Dziś nie padało, więc każdy, przejeżdżający szybko Jakut wzbija, trudną do przeniknięcia wzrokiem, zasłonę kurzu. Trzeba zwalniać aby trafić w drogę, a nie do rowu, czy na czołówkę z jadącym jeszcze szybciej, Jakutem w nowym Land Cruiserze, wyprzedzającym wszystko z marszu. Szuter był dość dobry i pozwalał nawet na 60km/h. Oczywiście miejscami był dziurawy, ale w okolicy większych wiosek położono asfalt. Tarki jak na razie nie zauważyłem. Średnia z całego dnia wyszła nam prawie 40km/h, czyli całkiem nieźle.
Tak oto zaczęliśmy naszą podróż po znanej „drodze na kościach”. Ja ją nazywam ‚via egnatia’. Iwona dla zabicia czasu czyta książkę Badera, z jego podróży po tej drodze. Dyskutujemy niektóre fragmenty. Autor zastanawia się dlaczego tyle lat po rozpadzie komuny, nadal stoją w Magadanie pomniki oprawców, tych którzy wnieśli znaczący wkład w wydobycie złota, srebra, oraz budowę naszej drogi, ale rękami zamęczanych na śmierć więźniów politycznych. Jeździ tyle lat po Rosji, a nadal nie wychodzi mu rozumienie jej mieszkańców. Ciągle porównuje Polaków do Rosjan i zastanawia się dlaczego Rosjanie nie są tacy normalni jak my. A może tylko szuka sensacji? Rosjanie przecież w odróżnieniu od nas Polaków nie żyją przeszłością, nie budują z narodowego upodlenia, klęsk, heroicznych zrywów, niezniszczalnej, jak ze spiżu, postaci martyrologii. Nie chowają tak głęboko w pamięci społecznej poczucia niesprawiedliwości, skrzywdzenia, pretensji i nienawiści. Łatwiej przychodzi im wzbudzić energię do planowania przyszłości, realizowania nawet najgłupszych planów, patrzenia z ufnością w swoich tyranów, aniżeli rozpamiętywania przeszłości, szukania winnych i potwierdzenia swej wielkości w oczach innych. Poza tym należy pamiętać, że Rosja to dziś geny przede wszystkim chłopo-robotnicze. Aby tu dorobić się czegokolwiek, trzeba się nieźle łokciami rozpychać. Czy tacy ludzie, dzisiejsza elita władzy, ma czas i chęci myśleć o tym co było? A zwykli ludzie, czy ich interesuje przeszłość, skoro media karmią ich cały czas nowinkami mającymi zmodelować ich spojrzenie na przyszłość Rosji. Ta niewielka grupa intelektualistów rosyjskich nie ma znaczącego wpływu na mentalność społeczną, na decydentów, wreszcie na kształtowanie rzeczywistości rosyjskiej. Dlatego w sondzie ulicznej nikt nie wie kogo pomnik stoi w parku, a jeśli już, to czym ów uwieczniony w brązie się zajmował za lat swej świetności. To dlaczego Polacy kochają swoją martyrologię, też z czegoś wynika, nic nie powstaje w próżni. Ale tu odsyłam do prac Andrzeja Ledera.
Porównywanie do normy, do nas samych, nie jest najlepszą drogą do pojęcia lokalnej kultury. Ale najłatwiejszą, dlatego sam często na nią niepostrzeżenie schodzę i dlatego nią kroczą zwykle turyści, że o czytelnikach małopodróżujących nie wspomnę.
Jedziemy dalej, mijamy kolejne małe wioski i te większe. Nie wyglądają jak ogryzki jabłek rzucone przez przypadek w błoto. Tu się stawia nowe domy, asfaltuje drogi, rozkręca biznes. Może Moskwa ma swoje, krwiożercze zasady rozliczania z wydobycia cennych minerałów, ale jednak lokalne społeczności skądś biorą pieniądze na inwestycje w potężne stadiony do świętowania swoich folk-spotkań, przy drodze stawia się rozbudowane parkingi z tradycyjnymi jurtami drewnianymi, krytymi darnią, stoły, ławki, WCety. Jakoś w Buriacji, województwie czityjskim, takich nie widziałem. Zanocowaliśmy przy jednym z takich parkingów. Łąki wzdłuż rzeki Tamma są koszone na potrzeby odkarmiania stad krów i koni w zimie. Teraz spacerują sobie po bezkresnych trawach, ale w zimie przecież trzeba je zagonić do obór. Zwłaszcza krowy nie wyglądają na takie, co to wykształciły sobie na grzbiecie, w procesie doboru naturalnego Lamarck’a, futra godne reniferów.
Rano nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Wyszło słońce, więc był prąd aby popracować przy komputerze, potem czas by zrobić poranną praktykę yogi. Owadów nie było. Wyruszyliśmy na trasę przed jedenastą i po 20-stu kilometrach dojechaliśmy do sporej wioski Czierkieh (dawniej Czjorkjoh). Na jej wschodnim końcu znajduje sie pokaźne muzeum/skansen. Nasi znajomi z Jakucka, zalecali nam jego odwiedzenie. Jak się okazało warto było. Na jednym brzegu niewielkiej rzeczki zgromadzono obiekty historyczne mające związek z zesłańcami, a na drugim obiekty etnograficzne. Oryginalnie w Czierkieh stała tylko drewniana cerkiew, wykorzystywana za czasów komuny do różnych rzeczy, ale na pewno nie do odprawiania prawosławnych obrzędów. Reszta budynków, jako obiekty historyczne, została przeniesiona z różnych części gminy czierkiehskiej, czasami oryginalnie stały nawet 50-60 kilometrów dalej, w trudnodostępnych wioskach. Muzeum/skansen zorganizowano już pod koniec lat ’70-tych. Dość wcześnie rodziła się świadomość historyczna w tym rejonie, chyba równorzędnie z wdrażaniem planu elektryfikacji miast i wsi. Zapewne na początku chodziło o lokalnego bohatera jakuckiego Wasilija Nikiforowa, który za czasów carskich walczył o autonomię Jakutów, był represjonowany, ale nie zesłany, no bo gdzie, skoro mieszkał w Jakucji? Mieli go zesłać do Piotrogrodu?
Właśnie przy tej okazji warto nadmienić, że zsyłka to nie to samo co gułag. Teraz turyści, nie tylko z Polski, przyjeżdżają na Sybir dobrowolnie, kiedyś dostawali taki wyrok za działalność wywrotową przeciw carowi. Gułagi, czyli więzienia zbudowane w dzikiej tajdze, służyły za darmową siłę roboczą, czy to w kopalniach, czy przy budowie dróg i kolei, zawsze tam gdzie brakowało rąk do pracy, a warunki były bardzo trudne. Gułagi powstały za Stalina, instytucja zsyłki powstała już w XVI wieku, była to powszechna kara, ale i środek prewencji. Nigdy nie określono dokładnie zasad życia zesłańców. Za cara Piotra I powołano do życia instytucję katorgi, czyli że zesłańców można zatrudniać przymusowo na Syberii, ale tyczyło się to tylko tych z większymi przewinieniami. Zsyłka i katorga zakładały przymusowe przesiedlenie na Sybir. Katorga wiązała się z przymusową, ciężką fizycznie pracą bez wynagrodzenia i osadzeniem w specjalnych więzieniach, natomiast kara zesłania nie pozbawiała wolności osobistej, nie nakładała obowiązku pracy i umożliwiała pracę w wielu zawodach umysłowych. W późniejszym okresie kolonizacji Syberii, skazanym na zesłanie, zwłaszcza z powodów politycznych, mocno ograniczano możliwość wykonywania zawodów wyzwolonych czy urzędniczych. Natomiast większość osób po odbyciu katorgi odbywała jeszcze karę zesłania, choć w takim przypadku pozostawiano im znaczny wybór miejsca osiedlenia i możność podróżowania w obrębie guberni. Na zsyłkę wysyłano także pierwszych rewolucjonistów, walczących przeciwko caratowi. Lenin na ten przykład został zesłany do miasta Suszenskoje, w Chakasji, gdzie wziął ślub w cerkwi. Zesłaniec nie był zobowiązany do prac na rzecz państwa. Dostawał mieszkanie za darmo i miał się utrzymać swoją pracą, najczęściej w dzikich ostępach Syberii. Czyli taki oddych z dala od spraw, którymi się zajmował i które szkodziły carowi.
Hrabia Nikołaj Murawjow-Amurski dekretami wysyłał w tajgę więźniów politycznych, aby cywilizowali dzikich. Uczestników polskich powstań przeciwko caratowi zsyłano do Jakucji. Często byli to ludzie wykształceni i na tych przymusowych wakacjach kontynuowali swoją pracę naukową, za którą czasami byli honorowani nagrodami carskiej akademii nauk. Tak było z Edwardem Piekarskim zesłanym pod koniec XIX wieku w okolice wioski Czierkieh. Był młodym człowiekiem, z głową nabitą ideałami. Dzika Syberia wyciszyła mu emocje, a nuda zmusiła do prac lingwistycznych. Z zawodu był bowiem lingwistą. Można powiedzieć, że rosyjska idea prewencji, resocjalizacji i reedukacji działała znakomicie, zresztą nie tylko w przypadku Piekarskiego i jak sądzę piękno przyrody Syberii oraz wyłączenie z oryginalnego społeczeństwa, pustka, przestrzeń i samotność miały tu największe znaczenie. W muzeum/skansenie stoi dom Piekarskiego. Został rozebrany i przywieziony tutaj z odległej wsi, do której nie ma dojazdu w lecie przez bagna. W półtora roku nauczył się języka swoich krajan z wioski, Jakutów. Zaczął pisać słownik języka jakuckiego, tłumaczony na rosyjski. Wydano go później w trzech tomach, ponad 4000 stron. Napisał też szerokie rozprawy na temat mitologii i literatury jakuckiej. Wniósł tym samym duży wkład w poprawę wizerunku dzikich Jakutów, tak ich bowiem do tej pory widziano w Petersburgu i Moskwie, i z tego powodu także nie chciano im dać autonomii. Wraz ze swoimi współpracownikami Piekarski założył szkołę dla dzieci z okolicznych wiosek. Siedział tu osiemnaście lat, potem wrócił do Europy, a w Piotrogrodzie został uhonorowany nagrodą za swoją pracę. Związków z Rosją nie porzucił do końca życia. Miał stąd żonę Jakutkę i syna.
Piekarski to nie jedyny przykład polskiego, cennego nabytku carskiej Rosji. Już o tym pisałem w 2005 jakie sukcesy mieli inni, polscy naukowcy, dokonujący odkryć w różnych dziedzinach kolonizowanych przez Rosjan krańców Syberii. Niektórzy nawet po skończeniu wyroku, nie wracali do Polski. Ten sam bezkres przyrody działa na umysły dzisiejszych turystów i zniechęca ich do rychłego powrotu do europejskiej normalności. Innym więzi serca na zawsze, tak że muszą tu wracać w każde wakacje.
Jednakże wielu zesłańców polskich nie zapisało się pięknie w historii Syberii. Pierwsi Polacy jacy tu trafili, nie byli intelektualistami, raczej więcej mieli do czynienia z szablą niż z piórem i tym siecznym orężem próbowali się dorobić fortuny na zesłaniu. Zatrudniano ich w charakterze dowódców oddziałów handlowo-wojskowych, lub poborców podatkowych. Objeżdżali poddanych carowi tuziemców w ich wioskach i handlowali z nimi na zlecenie władz rosyjskich, albo pobierali podatki. Najczęściej jednak wychodzili na przeciw swoim potrzebom materialnym i grabili wioski. Drugi rzut zesłańców, tych walczących z rosyjskim uciskiem ideami i właśnie piórem, miał utrudnione zadanie w asymilacji z lokalnym ludem, zwłaszcza kiedy chwalili się, że są z Polski. Znano już tu bowiem Polaków z tej drugiej strony.
Innym tematem jest gułag. Dziś powoli wjeżdżamy w tereny objęte licznymi gułagami. Napisano na ich temat tysiące stron, pisarze śledczy odkryli już prawie wszystkie tajemnice gułagów sowieckich. Każdy więc wie jak to wyglądało. Więźniowie takich miejsc, ci którzy przeżyli, czasami także zostawali na Kołymie, kraju tak odległym od spraw znanego im wcześniej świata, jak to tylko możliwe. Dalej na wschód, już by się zaczęli do niego zbliżać. Im było trudniej wracać do starego świata, czasami po prostu nie podejmowali próby.
A my wracajmy do muzeum/skansenu. Dom Piekarskiego to drewniany szałas, który wcześniej, zanim Piekarski został przydzielony do swojej wioski, był więzieniem. Piekarski najpierw został przydzielony do terenu prawie zupełnie nie zamieszkanego. Prosił więc w pismach, aby go przeniesiono do wioski, gdzie mógłby żyć między ludźmi. Ale we wiosce nie było wolnego domu dla niego, więc zamieszkał w więzieniu, stąd specyficzna zabudowa tego szałasu, z sypialnią odciętą od reszty domostwa wielkimi belkami, jak sztabami uniemożliwiającymi ucieczkę aresztowanego. Z czasem ten karcer, jak go tu nazywali, stał się jego pracownią, a dobudował do niego tradycyjną budowlę. Trudno ją nazwać jurtą, czy budynkiem. Ma lekko spadziste ściany, jest zrobiona z drewnianych bali, uszczelniona mchem i otynkowana błotem. Dach, jak w Skandynawii, stanowi płaski zagon trawy. Obok domu stała szopa, albo raczej spiżarnia i mały garaż na kolaskę oraz stajnia dla konia.
Piekarski różni się od innych, polskich zesłańców, którzy prowadzili prace naukowe na zesłaniu. Dziś prawie w ogóle nie jest znany w Polsce, przeciwnie do Jakucji. W polskiej Wikipedii ma bardzo krótką wzmiankę, z osobliwą adnotacją, że podjął pracę naukową na Syberii „z nudów”.
Po muzeum/skansenie oprowadzał nas Igor Reszetnikow, z wyglądu cwaniaczek spod hotelu Wiktoria, ale to spadkobierca założyciela tego przybytku kultury na rubieżach świata. Przeszliśmy przez wiszący mostek na drugą stronę terenu wystawowego. Stoi tutaj uschnięte drzewo/rzeźba. Zostało, tak jak reszta budynków, przeniesione z oryginalnej lokalizacji. Symbolizuje animistyczne wierzenia Jakutów i nie tylko tej jednej nacji syberyjskiej. Ma wiązać trzy światy egzystencji i dwa mentalne. Wyciągnięte ku górze gałęzie zapuszczają się głęboko w świat astralny, niebo, wszystko to co związane z boskością, nadludzkimi siłami, wyższym światem, wyższymi istotami, prawami jakie sankcjonują życie ludzi. Pień drzewa jest mocno osadzony w świecie ludzi, tym co widzimy na codzień, w naszych sprawach doczesnych, w emocjach, prawach społecznych, tym co było, jest i będzie, tym co pozwala ludziom żyć, przyrodzie, zmiennej pogodzie oraz dwoistości natury naszego świata – dobru i złu. Korzenie drzewa zagłębiają się pod ziemię, do świata duchów, złych mocy, zaświatów, tego co było, ale także sił witalnych przyrody. Drzewo tutaj, podobnie jak tą ideę wykorzystał Cameron w filmie „Avatar”, symbolizuje pramatkę wszystkiego, łącznik między wszystkim a wszystkim, zbiornik wiedzy i energii. Sądzę, że Cameron lepiej, szerzej, bardziej poetyckimi środkami wyrazu pokazał, czym może być drzewo w wierzeniach animistycznych Syberii.
Trzeba tu nadmienić słów parę o szamaniźmie w dzisiejszej Jakucji. Nie pełni on takiej roli społecznej jak w Tuwie (pisałem o tym w 2005 i 2007). Szaman nie jest instytucją podobną księdzu w naszej tradycji religijnej. Nie chodzi się do niego po pomoc w trudnych sprawach życiowych, aby odprawiając odpowiednią celebrę, zrytualizował targające nami emocje, również w czas narodzin, ożenku, czy śmierci. W Jakucji pełni zupełnie inną rolę. Oddaje mu się wolność w dobieraniu sobie klientów. Sam musi odnaleźć zło w którymś z członków społeczności, do jakiej jest przydzielony i wtedy posługując się białą, czy też czarną magią, wiedzą, czarami, sprawić aby ów człowiek wyzdrowiał, wszedł na powrót, na dobrą drogę, zaistniał ponownie jako pełnoprawny członek społeczności w jakiej żyje. Jego działalność została więc mocno zmarginalizowana i raczej zepchnięta do małych wiosek, tych oddalonych od cywilizacji, znaczy dróg całorocznych. Pracuje głownie w siołach pasterskich, w osadach bytujących tak jak tysiąc lat temu. Jednakowoż prawosławie także nie zapuściło silnych korzeni w Jakucji. Na wsi nadal wyznaje się tengryzm, odmianę szamanizmu znaną z Mongolii, wyznaje się po domowemu, bez pośredników, no może przy pomocy naturalnych utensyliów, jak to drzewo, szczególne miejsca w przyrodzie, jezioro, przełęcz, skała, kurhan. Na wsiach także język jakucki jest naturalnym sposobem porozumiewania się, rosyjski na równi z angielskim, jest traktowany jako język obcy, a ludzie na wsiach często z trudem wyszukują słowa rosyjskie aby dogadać się z takimi przyjezdnymi jak my.
Na terenie muzeum/skansenu znajduje się także grób szamana. Dzieci, które wybierano aby stali się w przyszłości szamanami, musiały zdać dość trudny rytuał przejścia z normalnego świata do świata wiedzy. Temu, który został pochowany pod uschniętym drzewem, w krzakach, ten element szkolenia się nie udał. Ale według społecznego światopoglądu, mimo iż martwy, emanował silną energią zadość czyniącą ludzkim potrzebom.
Inne budynki na terenie muzeum/skansenu to na przykład jurta letnia. Coś w rodzaju gigantycznego ula z dziurą w sklepieniu. Jak wiadomo także w Polsce, taki kształt stropu zabezpiecza przed nadmierną liczbą owadów we wnętrzu. Jurty takie stawiano tylko bogatym rodzinom, które było stać na to aby latem nie pracować, tylko lenić się w luksusach, gdzie śpiewacy, czyli ołoncho umilali im nudę, jadło stało na stołach, a fermentowany kumys lał się litrami. Jurtę taką stawiano na kilku drewnianych słupach, wbitych głęboko w ziemię. Do nich wiązano liche tyczki, a na nie kładziono korę brzozy, jako poszycie dachu. We wnętrzu, pod ścianami stawiano łóżka do wylegiwania się. Każde miało swoje miejsce w hierarchii rodziny, jedno było przeznaczone dla niezamężnej córki możnowładcy. To było zasłonięte wyszywanymi derkami. Podobnie jak na całym, dzikim świecie, córkę uznawano za precjozum na sprzedaż. Pokazywano je tylko wybranym, zainteresowanym nabywcom. Reszta nie mogła dostąpić tego zaszczytu, nie była godna oglądać najcenniejszej rzeczy władcy. W momencie zawarcia związku małżeńskiego, córka stawała się zamężna, a więc już nie tak cenna i mogła chodzić w pełnym słońcu po wiosce. Coś jak dzisiaj z nowymi samochodami. Kiedy wyjedzie z salonu od dealera, już traci na wartości prawie połowę.
Co jeszcze stało w muzeum/skansenie? Ano kuźnia, również przeniesiona z innej wioski. Razem z miechami uszytymi z krowiej skóry, starym kowadłem ostatniego kowala, rozbitym, jak by to był pieniek drewna, roztrzaskany u nasady przez młot wciskający go w ziemię. Metal rozlał się od tysięcznych uderzeń na boki. Pierwszego kowala, ani nawet jego prawnuka, walącego w to kowadło na świecie dawno już nie ma, a kowadło stoi i wprawia w zadumę przyjezdnych. Dalej jest dwupiętrowy sejf wioskowy. Ściany miał o wiele grubsze, a w nich otwory strzelnicze, zbyt małe aby strzelać i jednocześnie celować, zwłaszcza z łuku. Po prostu walili na ślepo, albo nasz przewodnik soli głupoty. Składowano w nim najcenniejsze zdobycze, kosztowności, dobra jakie posiadali możni danej wioski. Oprócz córek rzecz jasna. Córki powierzano ich matkom, a one były lepsze od klawiszy w więzieniu. Najciekawsza w wioskowym sejfie była wielka jak kowadło kowala kłódka, wisząca na drzwiach. Ważyła pewnie z pięć kilogramów i miała skomplikowany system zapadek. Prędzej by rozwalił siekierą te grube drewniane drzwi, niż otworzył tą kłódkę. Albo lepiej wyrwać skobel na którym wisiała. Był kilkanaście razy cieńszy od pręta kłódki. Dalej stał jeszcze młyn. Napędzany był siłą nóg wołu, albo konia. Zwierze chodziło po wielkim talerzu z drewnianych szczebli. Talerz był tak nachylony, że wół musiał się zapierać, aby ciągle iść pod górę. Inaczej ślizgał by się kopytami. Ten wielki talerz o średnicy może dziesięciu metrów, napędzał wał przez drewnianą przekładnię zębatą, a ten wał koło młyńskie. Podobno jak skansen odwiedzili goście z Jamajki, to opowiadali, że u nich też takie były, tylko z napędem oślim.
Spędziliśmy w Czierkieh prawie trzy godziny. Zebraliśmy kupę informacji do artykułów jakie potem powstaną, oraz trochę o dalszej drodze. Przy okazji pospawaliśmy mocowanie progu w Toyocie i pojechaliśmy dalej.
Powoli ślady cywilizacji zanikały. Wystrzyżone z trawy łąki, drewniane jurty na brzegach jezior, drogi odchodzące na pastwiska. Ale krajobraz piękniał. Przypominał Karelię, no może nie był tak piękny jak północna Karelia, ale za to tutejsza droga jest o niebo lepsza od karelskiej. Ciągle nie ma tarki i można jechać ponad 60km/h. Jak przypomnę sobie naszą drogę wzdłuż BAM, z 2005, gdzie jechaliśmy kilka dni niewiele ponad 12km/h… ech to były czasy!
W końcu dojechaliśmy do rzeki Ałdan. Przekraczałem go za miasteczkiem Ałdan, w drodze z Tyndy do Jakucka, teraz to już potężna rzeka, która niesie w sobie także wody takich rzek jak Amga, Wostoczna Chandyga i Maja. Porównując do Wisły… nie da się… trzeba by cztery Wisły, a Lena jest dwakroć szersza. Woda płynie szparko, a przy nadbrzeżu stoją cztery promy. Kto czytał „Pojedynek z Syberią” Romka Koperskiego, ten może sobie podumać nad przeprawą samochodu przez Ałdan. Zasady logiki pracują także na Syberii. Skoro jest droga, to prom też. Tutaj są aż cztery, w tym trzy bezrobotne. Właśnie stoimy już trzecią godzinę, bo nasz prom ciągle jest w połowie pełen. Brak chętnych. Za mały ruch. Może w weekendy wszystkie promy mają zajęcie. Międzyczasie przypłynął z drugiej strony pełny prom. Wyjechali z niego dwaj motocykliści z Buriacji. Potem prom popłynął na powrót pusty. Widząc nadmiar podaży usług nad popytem, kapitan wolał wracać do domu, do Chandygi. A my nadal stoimy.
W końcu cierpliwość naszego kapitana skapitulowała. Popłynęliśmy na półpusto. Rejs trwał prawie półtorej godziny. Przymocowany prowizorycznie do rufy płaskodennej barki stateczek, pchał ją nie szybciej niż 5km/h. Barka nie miała dziobu, który ciął by toń rzeki, więc przed nami woda kotłowała się w dużej fali. Musieliśmy minąć ujście rzeki Amga do Ałdanu i potem jeszcze płynąć do wioski Koskił, tam nas wypuścili na drugi brzeg Ałdanu. Cała przejażdżka kosztowała nas 1000wRUBlej (63zł).
Na promie podszedł do nas starszy, biały Rosjanin. Sądziliśmy, że czegoś od nas chce, a on po prostu nie miał przed kim chwalić się swoją doskonałą znajomością drogi kołymskiej, więc szukał słuchaczy. Opowiedział nam po kolei prawie każdy kilometr tej drogi. Pytaliśmy czym się zajmuje, ale on tylko odpowiedział, że jeździ do Magadanu po zadaniu. Nie naciskaliśmy, bo przy pasie nosił kaburę z pistoletem i mimo wieku wyglądał na takiego co nie zawaha się jej użyć. Znał tutejszą historię jakby sam w gułagach służył, albo w nich siedział. Jeśli siedział to na pewno nie za przekonania, prędzej za jakąś wpadkę w partii, może niewykonanie planu, albo za pomalowanie trawników na przyjazd Breżniewa, na niewłaściwy kolor. Potem na drodze wyprzedził nas prawie nową Toyotą RAV4 z kierownicą z właściwej strony. Znaczy kupił sobie nową, tu w Rosji. W jakimś mundurze maskującym, butach wojskowych, ostrzyżony na zapałkę, nie wyglądał na bogatego, raczej na umnego, byłego wojskowego. Na zimę podobno wynosi się w cieplejsze rejony. Długo siedział też w Polsce, w latach ’90-tych. Przewozili wtedy towary z Niemiec na Ukrainę. Słowo ‚przewozili’ jest tutaj kluczem do zrozumienia zagadki pochodzenia jego dobrobytu.
W czasie II wojny, w 1944 roku, na Kołymę przyjechał zastępca prezydenta USA. Miał wizytować kopalnie złota. Ameryka wtedy kupowała od Rosji radzieckiej kilkadziesiąt ton złota rocznie. Wtedy wydobywali je więźniowie gułagów, dziś tyle samo wyciągają z ziemi maszyny. Przygotowano się w Dalstroju, to była państwowa firma mająca pieczę nad całą Kołymą i nawet szerzej. Coś jak kompanie handlowe w imieniu królowej, zarządzające kolonialnymi Indiami. Prezydent USA z pewnością dobrze znał sytuację w gułagach od swoich wywiadowców, ale trzeba było jakoś okrasić rozmowy ze Stalinem wizytą oficjalną. USA w zamian za złoto dostarczało między innymi sprzęt wojskowy, aby Rosja mogła walczyć z Niemcami i Japonią. Wszystkim ten układ był na rękę. Stalin wiedział, że Roosevelt wie, ale trzeba było grać w te karty do końca. Zastępca Roosevelta przyjechał aby obejrzeć szopkę z przebierańcami i malowanymi trawnikami. Gdyby Rosjanie puścili wajchę i nie mydlili Amerykanom oczu, to zastępca prezydenta musiałby oficjalnie zaprotestować w kwestii zmuszania więźniów do pracy w nieludzkich warunkach, rozmowy o złocie za know-how wojskowy trzeba by przerwać, Rosja dłużej by się męczyła z hitlerowcami, przy okazji wojska alianckie także, więc zginęło by więcej żołnierzy. Ale USA potrzebowało złota, więc każdy się cieszył z malowanych trawników, a kierownictwo Dalstroju dostało pewnie medale Lenina w nagrodę. Powstał w ten sposób specyficzny wymiennik cierpienia ludzkiego. Zesłańcy do gułagów umierali na Kołymie, by żołnierze, nie tylko radzieccy, nie umierali w Europie. Wiem, że zapalczywym idealistom i tak to nie pasuje. Zamiast gułagów chcieli by widzieć na Ziemi raj, jak z folderów Jehowych. Ale życie jest… ciekawsze i zawsze ktoś musi dostać w dupę, aby inny mógł korzystać.
Kołyma pod uciskiem NKWudzistów działała jak szwajcarski zegarek. Pierwszym geologiem, który zwrócił uwagę Zachodu na bogate złoża na Kołymie, był polski zesłaniec, Czerski. Wtedy przez Kołymę, jeżdżono konno nad morze Ochockie i to tylko zimą, kiedy bagna zamarzały. Ale już w latach ’30-stych zaczęto budować drogę dla samochodów. W niecałe 20 lat zbudowano odcinek z Magadanu do Chandygi. Cały ten rejon był terenem wojskowym, zamkniętym i podlegał bezpośrednio władzy Dalstroju. Budowali oczywiście więźniowie. Przebijali się przez góry Czerskiego, a potem Wierchojańskie. W Chandydze jest port na Ałdanie. Tutaj przywożono i wywożono towary rzeką przez cały rok, a dalej transport szedł na ciężarówkach. Do Chandygi, z Jakucka, był tylko zimnik, droga zimowa. Dużo tu bagien, taka wielka nizina. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Chandygi, nagle wyrastają strzeliste góry Wierchojańskie. Dopiero w latach ’90-tych ukończono drogę Magadan-Jakuck w całości dostępną zimą i latem. Kilka lat temu zaczęto remontować i modernizować wiele odcinków górskich, poszerzając i budując nowe wytrzymalsze mosty. Jednak droga jest bardzo mało uczęszczana. Samochodów osobowych prawie w ogóle nie widać, jedynie ciężarówki. Chociaż najwięcej pojazdów należy do robotników drogowych. W ciągu pół dnia widzieliśmy kilkadziesiąt koparek, spychaczy, równiarek, walców i Kamazów wywrotek, a wszystkie firmowe, od najdroższych producentów maszyn budowlanych. Minęliśmy trzy bazy robotników, wielkie jak całe wioski. Do Tiopłego Kljucza droga jest jeszcze w miarę uczęszczana, dalej na magistrali kołymskiej i wokół niej robi się pusto. Wioski to zupełny rarytas. Za to wjeżdża się w ładne góry, droga wije się wzdłuż Wostocznej Chandygi, taka górska rzeka. Na pierwszej przełęczy można wyjść z wozu i pstrykać zdjęcia. Wreszcie jest inaczej, wreszcie ładniej – to je krasa! To łańcuch szczytów Semme-Daban.
Miejscami można pruć ponad 80km/h, a miejscami tylko 20km/h. Kiedy droga odbija od Wostocznej Chandygi na wschód, wzdłuż rzeczki Kljubjume, nawierzchnia całkiem się psuje i robi się wąsko. Ale stan drogi i tak jest na najwyższym, rosyjskim poziomie. Nigdy nie widziałem tak dobrze utrzymanych szutrów w tym kraju, a nawet w Australii. Oczywiście każda odwilż, wielka ulewa w górach, może, a nawet z pewnością, zmienia ten stan rzeczy.
Dziś oprócz doskonałej szutrówki, zaskoczył nas pomnik narodowej historii Syberii. Najpierw Iwona chciała się zatrzymać aby strzelić fotkę staremu, drewnianemu mostowi. Dziś już nieużywanemu, ale nadal dzielnie się trzymającemu na uboczu nowej drogi. Nowej znaczy dziś starej, bo już obok budują najnowszą. Za mostkiem wbito w ziemię słup, a na nim uwieszono tabliczkę oznajmiającą krótką historię mostu. Otóż jakiś zesłaniec pracujący w gułagu, był także inżynierem. Co za zbieg okoliczności! Pewnie za obietnicę dodatkowych racji żywnościowych, albo miganie się od fizycznej roboty, na rzecz pracy umysłowej, wykombinował ten most, a jego współwięźniowie potem go postawili i tak stoi już od kilkudziesięciu lat. Przypomina to trochę historię z filmu „Most na rzece Kwai”, ale tylko trochę, bo to był inny klimat. Nasz więzień i inżynier, z nazwiska Gerlinger, po skończeniu odsiadki został na Syberii, mieszkał w Tjopłym Kljuczu. Tabliczkę na słupie ufundowali uczestnicy ekspedycji architektów i historyków z 2012. Taki to pomnik narodowej historii Syberii. Mam nadzieję znaleźć więcej takich rodzynków w następnych dniach. W tym keksie spodziewałem się tylko suchego ciasta, a jednak jest tu coś więcej.
Wróćmy jeszcze nad Ałdan. Kiedy zjechaliśmy z promu ściemniało się. Musieliśmy znaleźć jakiś nocleg. Niestety tutaj wokół same bagna. Udało się nam jednak trafić na wielki, żwirowy plac bezpośrednio nad Ałdanem. Stacjonowali tu kiedyś budowniczowie drogi. Tak nas poinformował Wiktor, emeryt z Chandygi, który wraz z żoną i siostrą z Jarosławia przyjechali tutaj na rybałkę. Jarosław leży kilkaset kilometrów na północ od Moskwy. Kobieta leciała cały dzień samolotami do Jakucka, a potem jeszcze jechała drugi dzień samochodem z bratem, aby spędzić tu wakacje, mimo że nadal nie wyjechała ze swojego kraju. Na dalekiej Syberii przechodzi się na emeryturę w wieku 55 lat. W reszcie Rosji ten wiek to 59 lat, tyle samo ile średnio żyją rosyjscy mężczyźni. Większość nie dba o zdrowie, dłużej żyją intelektualiści.
Zasiedliśmy z Wiktorem i oboma paniami, oraz liczną obstawą komarów, do wieczornych opowieści nad szumiącą w zupełnej pustce przyrody rzeką. Jakie to rosyjskie spotkanie jest typowe! Przyroda, gościnni Rosjanie, komary, wódka i rzeka. Nie powiem… lubię takie spotkania, a tym razem, dodatkowym plusem było to, że Wiktor całe, dorosłe życie jeździł ciężarówkami po Syberii. W promieniu paru tysięcy kilometrów od Chandygi zna wszystkie drogi, te letnie i te zimowe, za komuny i dziś. Można powiedzieć, że jest światowcem. Niekierowcy znają jedynie najbliższą wioskę, dobre miejsce na rybałkę i lotnisko, skąd latają na wakacje do Bangkoku, albo dalej, na Krym. Reszta ich województwa, czasami nawet gminy, w ogóle ich nie interesuje. Policjant, pracownik na promie, biznesmen z nowej Toyoty, każdy pyta dokąd jedziemy. Ja odpowiadam – w Magadan, kak wsje turisty, a ty tam był? – ja nie… a po co? No właśnie po co jeździć dalej niż wzrok sięga? Nie zgłębiłem jeszcze tego kawałka psychiki ludzi mieszkających w dzikich stronach cywilizacji ziemskiej. Tak na prawdę nie wiem, dlaczego oni nie interesują się nieco dalszą okolicą swego domostwa, a ja z kolei nie interesuję się bliską okolicą.
Iwona od razu zapytała Wiktora o niedźwiedzie. Wiktor przez 60 lat widział tylko dwa na drodze, raz nocował na rybałce pod namiotem, a kiedy się obudził zobaczył obok świeże gówno niedźwiedzia. Tyle o bezpieczeństwie.
Nasz gospodarz, jeździł głównie Uralami. Wychwalał te wojskowe, produkowane za komuny z benzynowymi silnikami. Te nowsze już się psuły na potęgę. Jak mówił – dwie rzeczy w Uralu są pewne, że przejedzie i że się zepsuje. Opowiadał jak pojechali do Kuandy, to wioska na zachód od Tyndy, przy magistrali kolejowej BAM. Tam nie ma mostu na rzece, wtedy jeszcze nie strzegli mostów kolejowych strażnicy z bronią, więc wjechali na szyny aby przejechać po nich na drugą stronę rzeki. Ale wóz się zepsuł na środku mostu i nie chciał zapalić. Po jakimś czasie słychać już było nadjeżdżający pociąg. Udało się go zatrzymać. Do lokomotywy doczepili linę i zapalili samochód na zaciąg. W opowieści i na Syberii wszystko jest możliwe.
Wiktor jeździł oczywiście także w zimie. Podziwia Ewenków i Jukagirów jako przewodników. Jakuci nie są koczownikami, nie wędrują za swoimi stadami. Prowadzą osiadły tryb życia. Ewenkowie i Jukagirowie, zamieszkują także Jakucję, oni żyją głównie w jurtach ze skór reniferów. Wędrówka w zimie po tundrze to dla nich norma. Latem nie wędrują, bo bagna nie pozwalają. Zimniki idące na północ, aż do morza Łaptiewów, biegną przez tundrę. Kiedy zasypie ją śnieg, nie ma punktów orientacyjnych. Jednak lokalni przewodnicy potrafili prowadzić tak, aby samochód nie wpadł w żadną wielką dziurę ukrytą pod śniegiem i to na przestrzeni setek kilometrów.
Kiedyś, w zimie, Wiktor wracał starą drogą z Magadanu. W okolicy Ojmiakonu temperatura spadła do -60st.C. Złapał gumę i musiał zmienić koło. Kiedy założył klucz na pierwszą śrubę i nacisnął nogą, ta odpadła razem ze szpilką. Więc chwycił za lutlampę i zaczął grzać śruby. Kiedy je odkręcił i zdjął dziurawe koło, musiał grzać oponę od koła zapasowego. Guma w tej temperaturze była jak szkło. Zapasowe koło było zimne, bo wisiało nieużywane. Te które się kręciły, jakoś się rozgrzewały.
Tym podobne opowieści szoferskie sypały się jak lawina, a pomiędzy słowa, Wiktor wciskał sztakany wódki. Na zagrychę były racuchy z domową śmietaną oraz kwas od babci ze wsi. Dowiedzieliśmy się masa ciekawych rzeczy, a to o zamkniętych miastach, gdzie przecież także trzeba było dostarczać towary, a to o jeżdżeniu po świeżym lodzie i budowaniu lodowych mostów, o łowieniu ryb z przerębli i o wiecznej zmarzlinie. Wiktor już chciał się brać do szpadla aby pokazać, że wystarczy zrobić dziurę na metr i już widać lód. W końcu zrobiła się noc i przyszła pora na pasljedni sztakan wodki. Ale tu nas Sybiracy uczulili, że nic nie można robić ostatni raz, bo to jak hasło dla śmierci, aby przyszła. Tutaj lepiej mówić – pasaszok. Znaczy to mniej więcej tyle co w piosence starego, dobrego Franka – one for the road. Chociaż nasi znajomi Jakuci z Jakucka, którzy już stali się także naszymi znajomymi na facetbuku, życzyli nam – poputnych wietrów. Znaczy wiatru w dupu, a nie w czoło. Nie opowiadałem im mojej przygody z zaśnięciem na środku australijskiej międzystanowej drogi. Te ich lękliwe, przesądne serducha mogłyby tego nie wytrzymać. A więc jednak pasljedni sztakan wodki i idziemy spać. Jeśli pani z kosą przyjdzie w nocy, to nie mam zamiaru jej wyganiać.
Rano nie wypuścili nas bez gościńca. Iwona dostała garść kanfjetów, znaczy cukierków, a ja reklamówkę pełną upieczonych w ognisku ryb. Ach ci Sybiracy… jacy to sympatyczni ludzie. Wypadliśmy na główną i dosłownie pognaliśmy do Chandygi. Ten odcinek pozwalał na swobodną jazdę na piątym biegu.
W Chandydze zatrzymaliśmy się na niepozornym skrzyżowaniu, gdzie umieszczono wszystkie sklepy. Zrobiliśmy zakupy i połączyliśmy się ze światem przez internet. Miasteczko jest całkiem spore, jak na jakuckie warunki. Jest tu duża baza samochodowa i olbrzymie zbiorniki z paliwem. Nie znaleźliśmy zaprawki z gazem, a butla kuchenna już nam się kończy. Podobno nawet w Magadanie nie będzie gazu. Trzeba będzie przejść na kuchnię benzynową.
Chandyga jest w rankingu miast jakuckich uznawana za najczystsze. Młodzież szkolną zmusza się tutaj do zbierania śmieci na zajęciach z przystosowania do życia w społeczeństwie. Może na stare lata nauczą się nieśmiecić. Na ulicach miasteczka jest więcej koszy na śmieci niż przechodniów. Od razu widać kto chodził na wagary. Pan policjant w Ładzie, wyrzucił papierek po cukierku za okno. A może chodzi tu o demonstrację władzy jaką posiada.
Działa tutaj dom kultury, kilka pomników z dawnych czasów jest utrzymane jakby na przylot samego prezydenta z USA. Krótko mówiąc, Chandyga zrobiła na nas pozytywne wrażenie, nawet swoimi drewnianymi chodnikami, jak z czasów wiosek z Dzikiego Zachodu, albo Gorączki Złota.
Dzisiejszy dzień był znacząco inny od poprzednich. Po pierwsze udało się nam zrobić całkiem sporo kilometrów, ponad 270. To niezły wynik, jak dla nas. Ostatnio przez całe dnie robiliśmy zaledwie 180. Tak się rozleniwiłem w kręceniu kierownicą i duszeniu pedałów przez te dwa tygodnie niezwykle spokojnej drogi z Ułan Ude do Jakucka, że teraz wydaje mi się duractwem aby jechać więcej, szybciej, dalej. Przecież tak przyjemnie jest zatrzymać się wcześnie na nocleg, w jakimś niezwykle pięknym miejscu. Poczuć, tak w środku, ciszę tej naciskającej zewsząd potęgi przyrody. Napić się herbaty, posłuchać muzyki, poczytać, potem popisać dla kosmicznej harmonii. Wreszcie pójść na spacer, a na wieczór wskoczyć w czyjś inny żywot, oglądając ciekawy film. Rano też się nie spieszymy. Iwona ma swoje ćwiczenia, a ja walczę dalej z australijskim filmem. Jak tak dalej pójdzie, to zima nas na Syberii zblokuje w jakiejś zaspie.
Jak tylko odłączyliśmy się od Wostocznej Chandygi i pojechaliśmy na północ, wzdłuż Kljubljume, pożegnaliśmy łańcuch szczytów Suntar-Chajata, a wjechaliśmy na Ojmiakońską wyżynę. Pojawiły się niebieskawe łaty śniegu w dolinie. Śnieg był zmrożony jak lód i dlatego ostał się do środka lata. Gdzieś minęliśmy rozłupaną na dwoje skałę. Nazywają ją tu Czarcie Wrota. No cóż… na bezrybiu i rak ryba.
Następnego dnia, jak tylko ruszyliśmy, trzeba było delikatnie wspiąć się na przełęcz, coś pod 1300m n.p.m. Chwilę później przejechaliśmy strumień. Ten odcinek drogi nie jest wyremontowany, mosty nie są obowiązkowe. Nie wiem jak te nowe Volvo i Scanie to przejeżdżają, z tymi plastykowymi zderzakami tuż nad ziemią, skonstruowanymi dla lepszej aerodynamiki, bo w Europie spalanie się liczy, a bez dobrego współczynnika Cx, dobrego spalania się nie uzyska. Tutaj kupuje się te nowe ciągniki chyba tylko z powodu niezawodności. Dzisiaj minęliśmy trzy zepsute, całkiem nowe Kamazy i ani jednej popsutej ciężarówki zachodniej. Nie wiem czy te nowoczesne Scanie jeżdżą tędy także w zimie. Muszę podłapać jakiegoś szofera i pogadać z nim przy wódeczce. Najlepiej niech on polewa, ze swoich zapasów, bo tutaj wódka droga, znaczy tak jak w Polsce, a picie na krzywy ryj to moja specjalność.
Chwilę za tym ruczajem bez nazwy, który przejechaliśmy w bród, zrobił się zator na drodze. Z lewej stał zepsuty Kamaz. Padła turbina. I sprzedawał paliwo na lewo – bo szofier musi dzięgi zarabatać – jak to objaśnił. Więc w przeciwnym kierunku stał amerykański International i pompował do beczek na pace. Trochę to trwało, więc zjechały się trzy inne ciężarówki. Jeden Chińczyk, jeden Amerykan i jedno Volvo. Kierowca Kamaza dał znać innym, aby z awtobazy podesłali mu najbliższym transportem nową turbinę. Znaczy najpierw poczeka, aż kolega Kamazem dojedzie do Chandygi, potem inny weźmie turbinę i mu ją dowiezie. Jakieś cztery dni wakacji w prirodzie. Na pewno jest zły jak diabli, więc sprzedaje oszczędności na lewo.
Ładny krajobraz nie ustępował. Nie powiem aby Wierchojańskie góry były jakoś szczególnie priekrasne, ale są warte uwagi, przynajmniej na jedne wakacje wystarczy ich urody. W Kljubeme, gdzie odchodzi droga na Ojmiakon, musieliśmy podjąć decyzję jak jechać dalej. Zdecydowaliśmy jednak jechać dalej na Magadan, a Ojmiakon zostawić sobie na powrót. To dodatkowe 400 kilometrów po kiepskiej drodze. W Kljubeme jest restauracja i stacja paliw, to wszystko.
Zaraz po tym jak poczytaliśmy sobie te wszystkie naklejki podróżników, wyklejające cały front budynku stacji paliw, nakleiliśmy własną i puściliśmy się dalej. Budynek stacji to trubdoma. Wygląda jak by uciąć kawałek rurociągu o średnicy 250 centymetrów. To popularny sposób budowania na Syberii. Nigdy, nikt mi nie wyjaśnił logicznie, praktyczności tego konceptu. To nie jest rura z rurociągu. Po prostu spawa się konstrukcję i obkłada blachą. Tylko po co w kształcie torusa? Widzieliśmy takie urzędy pocztowe, garaże przydomowe, stacje paliw, posterunki DPS, dacze i inne chaty.
No więc front tej trubdomy był obklejony całkowicie nalepkami przejeżdżających tędy turystów. To znane miejsce pośród braci podróżniczej. Jakieś 90% naklejek pochodzi od podróżników rosyjskich. Większość z nich to motocykliści. Była jedna naklejka chińska. W języku angielskim sławiła zmotoryzowanego podróżnika, który mniemał się być pierwszym Chińczykiem na tej trasie. Jakoś znaleźliśmy miejsce i dla naszej sticzki. Dziś, ani wczoraj, nie widzieliśmy turystów. Może prędzej zobaczymy niedźwiedzia stojącego na stopa.
Jeszcze do kolejnej przełęczy krajobraz przykuwał zmysły. Szeroka dolina rzeki Brjungrjade zarosła modrzewiami i podmokła czystą, niebieską w słońcu wodą. Łańcuch wzgórz nadgryzły kopalnie żwiru i inne rudniki. Co chwilę tu coś znajdują. Mapy wojskowe z lat ’80-tych nie pokazują tutaj zabudowy, a my widzimy potężne bazy górnicze. Co by to było gdyby region Leny, Ałdanu, Indygarki, Kołymy był tak jałowy jak województwo archangielskie? Pewnie by nas tutaj nie było. Drogi by nie było, bo i po co. Koczownikom droga niepotrzebna, a biały Rosjanin by tu nie przyjechał, nawet na zesłanie, jeśliby nie było czego kopać. Jakoś tak dziwnym trafem, te najbardziej odludne tereny Północy, od Uralu po Kanadę, mają w sobie tak cenne rzeczy, że drogi się jednak buduje, a jak nie da się drogi zbudować, to helikopterem się lata. Gdzie byłaby Australia i Norwegia, dwa kraje nic nie znaczące przed gorączką światowej konsumpcji ropy, gazu i innych cennych kopalin? A co by było z Arabusami?
cdn…

Mariusz Reweda

Więcej na stronie organizatora www.kilometr.com