Relacje z imprez

SIBERIA to the end – 2017 – cz.3

Zatrzymaliśmy się na przełęczy. Wjechaliśmy na stary kamieniołom powyżej. Akurat nieźle wiało i świeciło piękne słońce. Owady na wietrze się nie utrzymają, więc zrobiliśmy sobie przystanek na irańskie karaluchy, znaczy suszone daktyle i zieloną herbatę. Na przeciw nas rozciągała się szeroka dolina. Patrzeliśmy w jej głąb, dalej i dalej. Stąd było widać na 30-40 kilometrów pustki. Ale gdyby tak przedłużyć linię naszego wzroku to sięgnęła by arktycznego okeana, a po drodze NIC. To trzeba zobaczyć w rzeczywistości i na mapie, aby pojąć, tą nicość, brak cywilizacji ludzkiej, setki, tysiące kilometrów nicości. Mnie to fascynuje, zaczarowuje gdzieś, w jakiejś komórce, w środku. Ten bezkres przyrody bez wirusa ludzkości. Nie umiem do końca określić, złapać tej części mojej istoty tęskniącej do nicości. Może pochodzi z poprzednich wcieleń, kiedy byłem rzeką płynącą przez nicość przyrody. Może jednak jakimś ptakiem, może albatrosem, bo chciałbym rzucić się w tą otchłań głową naprzód, poczuć jak wszystko mnie mija, a ja widzę tylko daleki punkt, jak wówczas kiedy nie znałem granicy prędkości na sportowym motocyklu.
Za przełęczą odgraniczającą to co dla nas ładne od tego co brzydkie, wjechaliśmy w dolinę Indygarki. Szybkiej rzeki, na której, kiedyś organizowano zawody kajakowe. Przełęcz miała szczyt na wysokości 1172m n.p.m., na takiej wysokości dziś nocowaliśmy, w dolinie rzeki Kljubjume. Najwyższe góry za nami, teraz doliny rozdzielające góry Wierchojańskie od Czerskiego. Na początek miasteczko Ust-Nera.
Dawno już nie widziałem tak brzydkiego miasta. Mieszka tu prawie 7 tysięcy mieszkańców, ale w każdym szczególe widać, że to koniec świata. Nawet mieszkańcy tak traktują swoje miejsce. Większość z nich jest tu tymczasowo, przyjechali do pracy w kopalniach, tak jak nasz nowy znajomy z Nowosybirska. Pewnie nawet nie ma zielonego pojęcia jak wygląda droga z Nowosybirska do Ust-Nera. Większość bloków mieszkalnych stoi pusta. Są za stare aby osiedlać w nich nowych pracowników. Trzeba ich jakoś zanęcić, aby tu przyjechali, więc stawia się nowe blokhauzy, a stare mają się zapaść pod ziemię, bo nikt się nimi nie interesuje, prócz turystów. To wdzięczny plener zdjęciowy. Przecież tego się spodziewamy zobaczyć na końcu świata. Rudery na wpół zatopione w gruncie i wiecznej zmarzlinie. Ściany odarte z tynku przez wiatry i mróz, dachy podziurawione, okna rozbite lub wyrwane na opał. Ale obok stoją nowe, kolorowane w pstrokate żółcie i czerwienie, z satelitkami na dachach i kręcącą się na nowych mountain bikeach młodzieżą w błocie. W Ust-Nera nie wyasfaltowano żadnej ulicy. Normalnie asfaltuje się wszystko w każdej wiosce, aby nie błocić w zimie i nie kurzyć w lecie. Tutaj na inwestycje stać jedynie komendanta lokalnej jednostki wojskowej. Kazał zrobić maleńki park z miejscem chwały i historii regionu. Postawili kilka starych maszyn wojennych i pomników żołnierzy. Dla zmiękczenia wizerunku, także miniaturę Matki Rosji z Wołgogradu/Stalingradu. Ta kopia, dla podbicia poziomu emocji, w drugiej, wolnej ręce, trzyma dziecko. W prawicy ma miecz. Poziom kiczu godny tureckich oper mydlanych. Ale ważne, że ludziom się podoba.
Miasto jak z hollywoodzkiego filmu o świecie po wojnie Ruskich z Amerykańcami, a jednak żyje i to dobrze. Ceny w sklepach z kosmosu, ale ktoś kupuje dwie małe kiełbaski za 50zł. Ludzie z siatkami wychodzą ze sklepów zapadających się w gruncie. Ładnie tu nie jest, czysto też, to nie Chandyga. Ale ludzie wyglądają normalnie, jak na Rosjan przystało. Większość to biali. Są nawet taksówki. Cały rok wszystko tonie w błocie, więc samochody też wyglądają jak ziemia po której jeżdżą. Jestem jednak pewien, że gdybyśmy tylko znaleźli punkt oparcia, jak ten facio od sfer niebieskich… Kopernik… to byśmy tu mogli zostać trochę dłużej i z pewnością odkrylibyśmy piękno wewnątrz tego brudnego, ubłoconego świata. Na pewno znaleźlibyśmy rosyjską normalność przeflancowaną z… chociażby Nowosybirska, a pani sklepowa, co nas chciała zabić wzrokiem, okazała by się nawet interesującą osobą, godną zabiegów podrywacza. Taka już jest Rosja… żyje do wewnątrz, trzyma wysoko gardę na zewnątrz. Tego sami siebie nauczyli, przez te kilkadziesiąt lat komuny. Ciekawe dlaczego tak łatwo rozkwitają, kiedy przeflancować ich do krajów otwartych, jak na przykład Indie, czy Australia. Zupełnie jak Polacy, co w Polsce pracować nie umieją, a w Niemczech biją rekordy jakości i ilości godzin pracy.
Ust-Nera to największe miasteczko ojmiakońskiego dystryktu, którego godłem jest rozjuszony byk, dyszący z nozdrzy. W wierzeniach dawnych Jakutów, piekło nie tylko znajdowało się pod ziemią, ale także północ było z nim kojarzona, a krowy i byki były jego przedstawicielami. Ojmiakon to daleka północ. Ust-Nera jest stolicą jakuckiego złota. Wyciąga się go głównie z rzek. Ale o tym później. Miasto ma swoje, małe lotnisko, skąd codziennie odlatują samoloty do Jakucka. Są też loty do Tomtor, to wioska na starej drodze, my jedziemy nowszą. W Ust-Nera mieszka około 6 tysięcy ludzi. Pierwsza, plusowa temperatura pojawia się tutaj w maju, a ostatnia we wrześniu. Miasto założono w 1937, kiedy zbudowano pierwszą drogę dla samochodów. Było zapleczem dla gułagów związanych z wydobyciem złota, a w 1950 przyznano prawa miejskie.
Zanocowaliśmy tuż za Ust-Nera, nad małym ruczajem, teraz jego nazwy nie pomnę. Las modrzewiowy otaczał nas wokół, dusił wspaniałym, zielonym zapachem świeżej, nieskrępowanej natury. W tle szumiał na kamieniach strumień. Tylko dojazd był przez błota, no i komary chciały nas zjeść na obiadokolację. Taka ich natura. Nie można im mieć tego za złe, jak Rosjanom tej Ust-Nery. Rzeki Nery uchodzącej do rzeki Indygarki, jakby to był Styks, a droga dalej do niego uchodziła. Potem już nicość. Nam jednak trzeba jechać dalej.
Na wyjeździe z miasteczka zatrzymał nas patrol policji w UAZie. Czepili się jednego, niedziałającego światła dziennego. Po prawie 13 tysiącach kilometrów, pierwszy policjant się tego czepił. Światło wysiadło w Łodzi. No nic. Dałem białemu Rosjaninowi wszystkie możliwe papiery do poczytania. Oni tak lubią czytać jakby literatami byli. A jedyne co mają z nimi wspólnego, to objętość szklan do wódki, literatek. Poszliśmy do UAZa, a tam młodszy Jakut za szefa robi. Pogadać trzeba, pouśmiechać, zażartować, a nóż widelec się uda. Pan oficyjer pyta – skąd jedziecie? – ano tu jedna droga, my z Jakucka jedziemy – a dokąd? – do Magadanu jak wszyscy turyści – a co tam w Magadanie takiego, u nas nie jest ładnie? – no toż najpierw przyjechaliśmy do was i jak będziemy wracać to jeszcze raz przyjedziemy, w Magadanie będziemy tylko raz, a u was w Ust-Nera dwa razy – no dobra, ale włączcie światła, bo tu kurz na drodze i was nie widać, szczęśliwej drogi. Nawet lubię te pogaduszki z rosyjskimi policjantami.
Następny dzień zaczął się słońcem, ale za godzinę już lał deszcz i tak do wieczora. Dość późno wychynęliśmy z modrzewiowego lasu, na główną drogę. Rano zajmowaliśmy się innymi sprawami i ruszyliśmy dopiero w południe. Już przed Ust-Nera droga zrobiła się dziurawa i jechaliśmy na trzecim i czasami na drugim biegu. Tak to trwało aż do nieistniejącej wioski Burustach. Kiedyś stał tu gułag. Nic po tym wszystkim nie zostało, tylko rozorana do żywego rzeka Nera. Jechaliśmy już kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż tej rany Ziemi. Z dość ładnego koryta Nery zostały hałdy kopalniane. Tak się wydobywa klejnoty Syberii. Woda i tak płynąć musi, więc zrobiła sobie nowe koryto przez ten księżycowy krajobraz czarnych piargowisk. Ale w padającym ciągle deszczu, jadąc po rynnie czarnego błota i widząc dookoła ten krajobraz pobojowiska, konfrontacji człowieka z naturą, ogarnęło nas przygnębienie. Akurat Iwona czytała na głos, po raz kolejny, książkę Iwanickiego o Syberii minionej. A rozdział był o poszukiwaniach i wydobyciu diamentów w Jakucji, więc w sam raz do krajobrazu za oknami samochodu pasował.
W tej wiosce co jej już nie ma, w Burustach, odchodzi od drogi kołymskiej zimnik, gdzieś na północ, w tundrę. Znak głosił, że do ostatniej miejscowości jest prawie 850 kilometrów. Droga zaczynała się niewinnie, zwykłym szutrem. Skrzyżowanie… niby nic takiego. W europejskiej rzeczywistości skrzyżowań jest prawie tyle co ludzi, ale tutaj to widok niecodzienny. Spotkać drogę odchodzącą gdzieś w bok, w nieznane, to jak spostrzec w życiu rozwiązanie sytuacji bez wyjścia. My jedziemy na wschód główną, kołymską, mniej więcej wiemy co nas czeka i dokąd dojedziemy, ale takie odbicie w nieznane nęci tajemnicą. Przynajmniej mnie nęci, człowieka który sam mapy dróg w lesie rysował, w dzieciństwie. Wtedy las dookoła domu był mi równie nieznany jak Kołyma. Żal było wracać na obiad, skoro otwierała się jakaś nieznana ścieżka, w nieznanym kierunku. Więc jechałem w nią rowerem i tak schodził dzień do wieczora, kiedy to nowe odkrycie trzeba było wrysować na wielki arkusz mojej mapy. Przypomina to dziecinną zabawę w rzucanie śnieżkami. Wszystko jest miłe i piękne, kiedy dzieci widzą w tym jedynie niewinną zabawę i szybko się nią nudzą. Ale czasami znajdzie się zawzięty w ambicji młodzian, który chce więcej i bardziej. Obtacza kamień śniegiem i jego pociski są bardziej celne, a zarazem czynią to, do czego teoretycznie się je wytwarza, czyli szkody na ciele przeciwnika. Kiedy dorośnie może nie będzie mógł przestać i znajdzie inne zabawki do celowania i czynienia spustoszenia. Chcę tylko powiedzieć, że to co niewinne, zabawne i piękne u dziecka, na stare lata może dojrzeć i zestarzeć się w pasji, a nawet dewiacji. Któż jednak mógł przewidzieć, że ten nicpoń spędzający całe dnie w lesie na rowerze, nie będzie potrafił przestać na stare lata i ciągle będzie jeździł, coraz to dalej i dalej, gnany pożądaniem odkrywania nowych dróg, i że głodu tego nie będzie mógł zaspokoić, a życie, dobrobyt i spokój temu poświęci. Według mapy, droga odchodząca od kołymskiej, na północ to arktika, tak się nazywa ten zimnik i wiedzie do Wierhniekołymska, a potem Sriedniekołymsk i dalej po rzece Kołyma aż do Północnosyberyjskiego morza i wioski Ambarczik. Samo przeglądanie mapy burzy mój spokój i budzi ochotę by tam się niezwłocznie udać. Nieodgadnione jest źródło tej ochoty. Coś jakby pijak przyglądał się półkom zastawionym flaszkami w monopolowym.
Dalej pojechaliśmy nieco szybciej, nawierzchnia się poprawiła. Tuż przed rzeką Deljankir, stał pojedynczy, zamieszkany dom. To pozostałość po wiosce o tej samej nazwie co rzeka, na której postawiono nowy most, ale obok sterczały jeszcze przypory starej konstrukcji, prawie zniesionej przez wielką wodę, która teraz zupełnie spokojnie, cichutko szemrała, pośród żwiru, z którego wystawały pogniecione burty jakiejś ciężarówki. Dalej już inne województwo, magadańskie, chociaż wszyscy mówią krótko – Kołyma.
Deszcz nie chciał przestać padać, a na drodze dziś minęliśmy ledwie parę ciężarówek. Można je policzyć na jednej ręce. Pojazdy robotników drogowych też gdzieś zniknęły, poza jednym, samotnym bojownikiem o czystość. Zobaczyliśmy go z daleka, migał pomarańczowymi kogutami i stał na moście. Kiedy się zbliżyliśmy okazało się, że to przerobiony Kamaz cysterna. Z przodu miał wielką, wirującą szczotkę z wężami natryskującymi wodę, jaką pobierał z rzeki. Tą szczotką na wysięgniku mył bariery energochłonne. To podobny absurd, jakby na niemieckiej autostradzie, kobieta na kolanach, ze szmatą w ręku, szorowała asfalt. Jeśli świeci słońce na kołymskiej magistrali, to przejeżdżające samochody wzniecają taki kurz, że widoczność spada do dwóch metrów. Kiedy pada deszcz, koła ciężarówek podnoszą z ziemi szary lub czarny pył błotny, oblepiający wszystko. Po stu kilometrach jazdy taką, mokrą drogą, tył samochodu ma jeden kolor, nie ważne jaki był kiedy wyjechał z fabryki, jest czarny. Nawet nie można znaleźć gdzie są lampy, a co dopiero zobaczyć czy stopy się świecą. Tylko w zimie jest czysto i biało. Po co myć cokolwiek, no może znaki, ale one stoją tu bez sensu, tylko z powodu biurokracji, ale i tak w ciągu jednego dnia wszystko stanie się na powrót brudne? Zresztą nie w tym rzecz. Spodziewać się tutaj myjki barierek, to jak wierzyć w świętego Mikołaja.
Kiedy wyjechaliśmy na zabagniony płaskowyż, za przełęczą Sokdjach 1172m n.p.m., krajobraz nieco się urozmaicił i otworzył na szeroki horyzont. Jeszcze w Jakucji było kilka miejsc ze zwalistymi skałami, schodzącymi do Nery, a droga u ich stóp niosła nas na krawędzi osypisk głazów i żwirowisk, teraz jednak zrobiło się przejrzyście, oko mogło sięgać daleko, nawet z tej okazji wyszło słońce. Minęliśmy parę opuszczonych wiosek widmo. Podobnie wyglądały bośniackie sioła, kiedy wyznaczaliśmy trasy turystyczne, w 2005, w okolicach Sarajewa. W Jakucji jeszcze przejechaliśmy przez wioskę Artyk. To dopiero plener zdjęciowy! Z Hollywooda powinni tu przyjeżdżać i kręcić filmy wojenne, scenografia gotowa. Ale pewnie taniej jest zbudować taką wioskę w studiu. Prawie wszystkie kamienice były opuszczone i zdewastowane, nie tylko przez czas i klimat, ale przez poszukiwaczy drewna na opał. Jako tako stały jedynie murowane budynki z lat ’30-stych, otynkowane i w stylu kolonialnych gmachów z Krasnojarska. Może nadal urzęduje tam jakaś władza. Dacze na obrzeżach wioski już prawie zapadły się pod ziemię. Warsztaty autobazy opustoszały, dachy zapadły się od śniegu, drzwi wyrwał wiatr i złodzieje. Wzdłuż ulic stały trupy pojazdów. Już nie pojadą, więc wyrywa się z nich co tylko można jeszcze wykorzystać. Najstarsze są Moskwicze, Zaporka aż tak daleko od Ukrainy jeszcze nie widziałem, ale całkiem nowoczesne Kamazy też wryły się w czarny żwir brzuchami, kadłubkami pozbawionymi kończyn, bez osi i kół. Tylko robić zdjęcia, a potem umieszczać w artykułach o upadku planowanej gospodarki socjalistycznej, która zderzyła się z kapitalizmem. To tu jest ta zaginiona linia frontu, gdzie gospodarka socjalistyczna nadal ściera się z kapitalizmem. Ofiary widać gołym okiem. Niewinni, postronni uczestnicy tego konfliktu też doznali ran. Przyroda jednak powoli podnosi się z upodlenia i przechodzi do kontrofensywy. Jest jak czas, nie da się jej powstrzymać. Kiedy tylko człowiek przestanie na nią napierać z całych sił, zaleje go i utopi jego dzieła zepsucia w powodzi zieleni.
Zatrzymaliśmy się przy pomniku radzieckich lotników, którzy spadli tutaj amerykańskim samolotem z darów. Przy pomniku spotkaliśmy kierowcę Kamaza, co wiózł paliwo do Jakucji. Miał wielką, nowoczesną lustrzankę i robił zdjęcia pomnikowi. Kolejne kuriozum na dzisiejszej trasie. Nie zdążyliśmy go o nic zapytać, bo się spieszył. Ale powiedział na odchodnym, że wczoraj widział niedźwiedzicę z małym i wielkiego samca, jak przechodziły przez drogę. Więc kiedy poszedłem na piechotę sprawdzać zarośnięty wjazd do starego kamieniołomu, to starałem się robić dużo hałasu, jak jakiś klakier zgubiony w lesie, bijący brawo swojej wyobraźni, waliłem w dłonie aż mnie rozbolały. Krzyczeć się wstydziłem.
Następny dzień niestety także był deszczowy, na dodatek temperatura spadała z każdym przejechanym kilometrem, aż osiągnęła pod wieczór pułap siedmiu stopni. Wysokość raczej nie miała na to wpływu, bo znowu zjechaliśmy na około 600m n.p.m. Przyroda nie cieszyła naszych oczu. Wokoło było tak normalnie, jak tylko może być w północnej Syberii. Za to odwiedziliśmy opuszczone miasteczko Kadykczan, nad rzeczką Kadykczanką i u zbiegu starej i nowej drogi kołymskiej. Stara to ta, co w Kljubeme odchodziła przez nowy most do Tomtor i Ojmiakon. Teraz obie ponownie się połączyły. Dobrze, że nie pojechaliśmy starą drogą. Przy tych deszczach topilibyśmy się w rozlewiskach, a łopatowanie odchodziło by przy każdym strumieniu. Górskie rzeczki po trwających kilka dni deszczach, potrafią mocno wyżłobić sobie koryto i utworzyć bandy ze żwiru. Jeśli droga nie ma mostów, to za każdym razem musiałbym walczyć łopatą aby odkopać taki wysoki brzeg, by móc samochodem zjechać do rzeki, a potem z niej wyjechać. To dobre dla tych co szukają silnych wrażeń i potem chwały, ale nie dla mnie. Ja tu przyjechałem odkrywać to co dla mnie było nieznane, a nie przełamywać własne słabości.
Miasteczka kołymskie różnią się dość poważnie od tych jakuckich. Powstały później, więc widać tu tylko zabudowę murowaną i z wielkiej płyty. Powstawały po zadaniu, jako zaplecze dla robotników w kopalniach, ich historia nie jest związana z rdzennymi mieszkańcami Syberii. Nie są to zwykłe blokhauzy, ale postarano się o dodanie kilku elementów architektonicznych, zwiększających atrakcyjność tej, dość mało finezyjnej, formy. Jedyne, drewniane budynki to dacze i garaże mieszkańców i one najszybciej zanikają, nie tylko z powodu słabej konstrukcji, ale także z powodu drewna, cennego surowca na opał. Kadykczan to ponad dwadzieścia wieżowców czteropiętrowych i sporo mniejszych budynków użyteczności publicznej. Jest także osiedlowa restauracja i na obrzeżach miasteczka, konieczna do jego powstania, mała fabryka. Wszystko jest od 2003 roku opuszczone. Ludzie nie zabierali swojego dobytku, bo nie wszystko da się sprzedać na Kołymie i nie wszystko da się zabrać do samolotu. Mówi się, że takie miasteczka są zamrażane. Nikt ludzi nie wyrzuca, ale kiedy przestaje opłacać się wydobywanie czegokolwiek w okolicy, firma, czyli państwo, zamyka zakład, a ludziom oferuje inne miejsca pracy, często odległe o tysiące kilometrów. Miasto bez firmy przestaje działać, bo przenosi się elektrownię, ciepłownię i sprzęt wodociągowy. Jeśli ktoś chce zostać, nikt mu nie broni, ale musi sobie zapewnić byt samodzielnie, jak w chacie myśliwskiej w tajdze. Kolejni złomiarze z okolicznych wiosek i poszukiwacze dobra wszelakiego, szabrują to co zostało. Niektórzy zaczynają nowe życie, zakładając rodzinę, dostają mieszkanie z firmy, a meble zbiorą po domach w miasteczkach zamrożonych. Do Kadykczanu dochodzi normalna droga, całoroczna droga. Ale jest wiele takich miejsc, gdzie nawet zimą nie dojedziesz samochodem, bo rzeka jest za wąska i górska, a droga zrobiona spychaczem już dawno przestała istnieć.
W ten zimny, wietrzny, deszczowy dzień zajechaliśmy do Kadykczanu i poczuliśmy się jak w innej bajce. Znamy takie opuszczone miasteczka z innych rejonów Rosji. Chociażby z Republiki Komi, opuszczone miasta Bułgarów. Ale specyficzna aura, hałdy kopalniane wokół, bezgraniczna cisza przyrody osadziły tą scenografię w skojarzeniach jakie każdy, nowoczesny człowiek oglądający hollywoodzkie filmy posiada. Ile to takich scen aranżowanych na potrzeby filmów katastroficznych, czy science fiction widziałem, a teraz sam czułem się jak ten jedyny ocalały z zagłady, wałęsający się trochę bez celu po resztkach dawnego świata. Zajechaliśmy na najwyższy punkt miasteczka i zaczęliśmy penetrację od zielonego wieżowca. Weszliśmy na klatkę schodową i kolejno, mieszkanie po mieszkaniu, przeglądaliśmy jakbyśmy byli zmuszeniu szukać puszek z żywnością, albo innych ocalałych. Sceneria sama podpowiadała gdzie mogą być ukryte duchy przeszłości. Iwona zaczęła się bać, że otworzywszy kolejne drzwi zobaczymy trupa w łóżku, a mnie skojarzenia z filmem „Jestem legendą” nie dawały spokoju i w każdym cieniu widziałem innego, ocalałego po epidemii, który czeka na mnie by wreszcie coś upolować do jedzenia. Jednakże to były puste mieszkania. Niektóre były dobrze wyczyszczone z mebli i wszystkiego co ludzie muszący się wyprowadzić w specyficznych warunkach, zostawiają za sobą, jako mało potrzebne na nowej drodze życia. Inne mieszkania nosiły ślady swoich właścicieli. Powiewające na wietrze, hulającym przez wybite szyby, resztki fototapety. Albo kolekcjonowane ze słodyczy, małe zdjęcia słynnych celebrytów światowych, pewnie przez jakieś dziecko mieszkające w tym pokoju. Najwięcej walało się butów i walonek. Może ludzie opuszczali miasto w lecie, bo na podłodze znajdywaliśmy także rękawice i czapki. Całe stosy różnych książek zalegały pod ścianami i na parapetach. Kiedyś ludzie zabierali przede wszystkim książki, bo one pozwalały na krótki chociaż czas uciec z życia, którego nie akceptowali. Dziś ludzie bardziej akceptują swoje życie i mają lepsze sposoby na uciekanie.
Najwięcej było śmieci, potłuczonego szkła, odpadającego tynku, połamanych mebli, rozwalonych lodówek, spalonych żarówek i papierzysk z pustymi, niezapełnionymi rubrykami. Na ścianach wisiały jeszcze kalendarze z 2002 i 2003 roku. Jedno mieszkanie rozpoznaliśmy jako zamieszkane przez jakiegoś kołymskiego bezdomnego. Musiał długo tu siedzieć, bo naznosił sobie mebli i gazet do czytania. Nie miał lotnego umysłu, bo książek nie przyniósł z innych mieszkań, porządku też nie utrzymywał. Mieszkanie poniżej zaanektował jako toaletę. Sądząc po ilości gówien, mieszkał tu kilka miesięcy i odżywiał się mięsem. Nie znaleźliśmy zużytych opakowań, więc raczej jadał to co upolował w lesie i w rzece.
W swoich ponad godzinnych poszukiwaniach, natrafiliśmy na dwie, zdechłe sowy. Wyglądały jakby same tu przyleciały na swój pogrzeb i położyły się pod ścianą. Nikt ich nie oskubał, nie ustrzelił i nie zagryzł.
Po spenetrowaniu jednej klatki schodowej mieliśmy dość przygnębiającej akcji rozpoznawczej. Iwona miała swoje zdjęcia, a ja dwa souveniry. Gazetę motoryzacyjną z 1988 roku i okładkę radzieckiego wydania płyty Boney-M. Na odchodnym zaszliśmy do urzędu pocztowego. Tak miałem go oznaczonego na najnowszej mapie GPS. I rzeczywiście była to kiedyś poczta. Nic ciekawego tam nie znaleźliśmy, ale zobaczyliśmy ładne, drewniane boazerie, rzeźbione w scenki rodzajowe z Dalekiego Wschodu. Była też nieco zniszczona, szklana mozaika. Kiedy odjeżdżaliśmy, jacyś rosyjscy turyści właśnie zaczęli penetrować przeciwległy wieżowiec. Biegali po piętrach z fotoaparatem tak jak my.
42 kilometry dalej wjechaliśmy do miasteczka Susuman. To akurat było żywe i zamieszkane. Dużo wcześniej zaczęliśmy jechać ponownie rozkopaną przez górników doliną rzeki Bjerjeljech. Mijaliśmy zamieszkane i opustoszałe wsie. Niektóre wzięli w tymczasowe posiadanie robotnicy drogowi, inne jacyś Sybiracy, niewiadomo z czego się utrzymujący. W okolicy Chołodnego zaczął się dziurawy asfalt, który w Susumanie zrobił się niezwykle dziurawy, jak w Armenii. Zajechaliśmy na stację benzynową aby dopełnić na wszelki wypadek kilka litrów paliwa. Niby powinno do Magadanu starczyć, ale lepiej mieć więcej. Koszt litra był 90% wyższy niż normalnie w Rosji. Za to sklepy w Susumanie były zaopatrzone wybornie. Co chcesz to kupisz, tylko ceny z kosmosu. Jednakowoż ktoś to kupuje, bo na półkach nie stawia się ekspozycji stałej. Zresztą sami widzieliśmy jak dwoje młodych zakupiło kiść bananów i parę luksusowych, ze względu na cenę, produktów. Wydali na małą siatkę zakupów ponad 75zł. Ludzie w kopalni zarabiają dużo, mieszka tu trochę Osetyjczyków, wszyscy się tu garną, bo tu jest praca. W każdym, kołymskim i jakuckim miasteczku znaleźć można Uzbeków. Mają restauracje i sklepy, prowadzą handel fruktami za pośrednictwem samolotów. Ingusze zajmują się nielegalnym, pozapaństwowym handlem złotem. A turyści zajmują się odpowiadaniem na głupie pytania i pokazywaniem co takiego ciekawego jest we wnętrzu Toyoty.
Trochę liczyłem, że ktoś, jakiś znudzony, lokalny oligarcha zaprosi nas na kolację z alkoholem, abyśmy robili za nadwornych błaznów i atrakcję dla znajomych. Ale niestety tym razem się nie udało wkręcić na krzywy ryj. Może w Magadanie. No cóż, napstrykaliśmy kupę zdjęć z Susumana, jakby to był Paryż. Przecież to wszystko jedno, na szkło obiektywu największe parcie ma to co jest inne od znanego. Wyjechaliśmy czarną od błota, dziurawką na wschód, w poszukiwaniu opuszczonego kamieniołomu na nocleg. W Susumanie dowiedzieliśmy się, że województwo magadańskie, zgodnie z normami światowymi, ma czas taki jak na wyspie Guam, więc 9 godzin różnicy do Polski i 2 do Jakucji. Nagle zrobiło się późno i trzeba było zjechać na noc. Niedużo dziś pojechaliśmy, ledwie 132 kilometry. Ale za to treściwe kilometry. Za dwa dni powinniśmy dojechać nad morze Ochockie, ja tam wolę myśleć, że to ocean Spokojny. Kąpałem się w nim siedem miesięcy temu. Może tutaj też się wykąpię.
Rano dalej pchaliśmy nasz wózek na wschód. Droga ciągle nie była tak dobra jak w Jakucji, mimo że wjechaliśmy w rejon rosyjskiej stolicy wydobycia złota. Ruch na kołymskiej wzmógł się znacznie, a wiadomo że więcej samochodów to bardziej zniszczona droga. Bogate w złoto rejony, ale czy instytucje publiczne mają szmal na remont dróg? Przestaliśmy widywać maszyny naprawiające nawierzchnię. Zniknęły nawet Kamazy myjące znaki i bariery energochłonne. Pojawiły się za to nowoczesne bazy górnicze z masztami na międzynarodowe flagi. Wiadomo nie od dziś, że Rosja sprzedaje działki pod wydobycie światowym kompaniom. My dziś widzieliśmy flagi tureckie, norweskie i niemieckie. Ale nie trzeba szukać flag, aby rozpoznać czy baza górnicza jest rosyjska czy zagraniczna. To widać na pierwszy rzut oka. Materiały do budowy budynków, organizacja ruchu maszyn kopalni, baraki mieszkalne, drogi dojazdowe do kopalni, tudzież wyrobiska przesiewania złotonośnego żwiru czerpanego z rzeki, ogrodzenia, a nawet zagrody gdzie górnicy hodują zwierzęta na mięso, wszystko to od razu mówi wnikliwemu obserwatorowi, czy dana baza jest rosyjska, czy na ten przykład norweska, czy australijska. Jedyne co Rosjanie mają lepsze to znaki drogowe – umiłowanie do biurokracji zastępującej odpowiedzialność za własne czyny. Mają też lepsze maszyny – Rosjanie kochają markę i używają tylko najlepszych sprzętów.
Rosyjska dusza, ten proletariacki brak poszanowania porządku, kochają prowizorkę, chodzenie na skróty, a przede wszystkim nie mają poczucia estetyki publicznej. Przez te kilkadziesiąt lat system uczył ich zamykania się w swoich domach, tam pielęgnowania szacunku do rzeczy, porządku, osobistego gustu, umiłowania w poszukiwaniu funkcjonalizmu, wynalazczości. Przyozdabiali swoje, nienadające się do życia, ale doskonale nadające się na hobby, mieszkanka tak, że było w nich przytulnie jak w pościeli. Na zewnątrz, to co publiczne się nie liczyło, chyba że na pokaz, dla władz, dla osiągnięcia, zrealizowania planu, a potem mogło się zawalić. Nikt o to nie dbał, bo to nie jego.
Tu na Dalekim Wschodzie królują mężczyźni, to oni budują te bazy i miasteczka. A mężczyzna rosyjski to człek nie troszczący się o wygląd, formę, dla niego liczy się cel i środki do jego osiągnięcia. Tak właśnie wyglądają miasteczka górnicze, brak tu kobiecej ręki, chociaż kiedyś było inaczej. W Jagodnoje zajechaliśmy do bohatera jednej z opowieści Hugo Badera. Nie ukrywam, bardziej z chęci sprawdzenia, bo nie raz jeździliśmy w tereny opisywane przez Badera i nic się nie zgadzało. Juri, złomiarz z Jagodnoje, z polskiej matki spod Lwowa i ojca Banderowca, jest tu znaną osobistością. Sam o to zabiega. Ma naturę aktora, który karmi się poklaskiem. Nie przepuści żadnej okazji do rozmowy, a kiedy złapie słuchacza, to jak pit bull długo nie puści. Jednak mimo to jest kopalnią wiedzy o Kołymie, siedzi tu z nakazu od 1964 roku. Zagadywany i sprawdzany krzyżowymi pytaniami, opowie ciekawe historie, a ma życie niecodzienne, pewnie jak wszyscy Sybiracy. To ich cecha charakterystyczna.
W każdym razie Juri opowiadał jak było na Kołymie za komuny i potwierdził nasze oczekiwania. Droga była przejezdna i równa jak stół, miasteczka kwitły, jak kwiaty w doniczkach na balkonach, domy były nowe, krawężniki pomalowane na biało, ludzie na odpust przyjeżdżali do Jagodnoje bo tu najładniej, spacerowali, cieszyli się życiem inaczej niż dziś. Ale przecież taka była kiedyś Rosja radziecka. Może totalitarna, ale dobro publiczne było szanowane z obowiązku i strachu. Dziś wajcha poszła w drugą stronę. Jagodnoje i tak jest chyba dość ładnym miasteczkiem, ale to jednak obraz upadku. Nie ma już komu dbać o porządek i drogi, nie ma już moskiewskiej formy nacisku, zastraszenia, które kiedyś ludzi trzymały za gardło. Sami się nawzajem trzymali. Jest za to kapitalistyczna wolność z silną pozycją rabunkową Moskwy, a to nie sprzyja budowie, tylko wyszarpywaniu czego się da z tej ziemi i dalszemu zamykaniu się ludzi w ich prywatnych zamkach, domach, rodzinach, klanach, mafiach. Nie ma tu poczucia więzi społecznej, jedności lokalnej, tożsamości grupy. Chociaż istnieje lokalny patriotyzm, duma z regionu, w którym mieszkają. Rosjanie nadal powtarzają ten sam model stosunku do otaczającego ich świata. Ciągle nie widać przyjaznego związku obywateli z państwem. Jak to Juri mówi, my tu wydobywamy złoto, a oni z Moskwy je mają i nic nam z tego nie zostaje. Niczym to się nie różni od stosunku radzieckiego Rosjanina do ZSRR. Dla Rosjan państwo to wróg, a ojczyzna to inni Rosjanie, chwała wojenna, przetrwanie, bohaterzy lokalnej walki z czym się da. Jednak mimo nienawiści do Moskwy, czują w Putinie strażnika imperialnego etosu, ulegają mitowi wielkiej Rosji, bezwiednie powtarzają slogany radzieckiej i noworosyjskiej propagandy. Potrzebują wizerunku siły imperium, to ich tożsamość państwowa, narodowa, zwłaszcza tu na rubieżach Syberii, gdzie przecież są kolonizatorami, muszą mieszkać z Azjatami, ciągle ich nie rozumiejąc, ciągle nie starając się ich zaakceptować jak swoich, jak Rosjan, jak równych sobie. Za komuny Azjaci byli potrzebnym czynnikiem gospodarczego i kolektywnego krajobrazu, potem na krótko stali się wrogami. W okresie przemian gospodarczych biali, w satelitarnych republikach muzułmańskich, nieźle dostali w dupę, teraz egzystują obok siebie nie mając zdecydowanego do siebie stosunku, trochę jak Wietnamczycy i Warszawiacy.
W Jagodnoje wczoraj był prazdnik pasiołka, taki coroczny odpust, święto miasteczka z emblematem „prazdnik kołymskiego kluba”. Niestety nie wiedzieliśmy, inaczej byśmy starali się ze wszech sił tu dotrzeć na wczoraj. Za to pooglądaliśmy sobie stare zdjęcia z czasów budowy kołymskiego traktu i fotografie bohaterów regionu, wraz z krótkimi życiorysami. To pewnie pozostałość po wczorajszym świętowaniu. Ale jakie to twarze! Zawsze lubię oglądać stare zdjęcia, kiedyś twarz była zwierciadłem duszy, dziś jest cenzurką z testu na udawanie kogoś innego. Kiedyś Kobuszewski w Dudku śpiewał – „robić małpę, robić osła, robić świnię, w końcu sam człek nie wie kim się stał”. Kiedyś jak ktoś chciał się wybić, musiał przypasować się do sytuacji. Teraz plastykowa maska nijakości, dystansu, poprawności stała się obowiązkiem.
Zaszliśmy także do uniwermagu z dawnych czasów, a dziś będącym ogryzkiem komunistycznej świetności idei budowy nowego świata na wschodnich krańcach wielkiej Rosji. Pisałem w 2005 o tym zachłyśnięciu, prawdziwej wierze w nieprawdziwe hasła z epoki Chruszczowa i budowy Bajkalsko Amurskiej Magistrali kolejowej. W jagodnym uniwermagu, na stoiskach z chińską tandetą odzieżową stacjonowali Uzbecy. Oczywiście pogadaliśmy z chłopakami tęskniącymi do domu w Taszkiencie. Stoją po zadaniu, bo szef kazał. Na innych stoiskach radzieckie panie sklepowe, tylko jakby trochu przepalone zbyt dużą ilością trwałej ondulacji. Z tą swoistą dawnym mężom zaufania społecznego, pewnością istnienia instytucji ‚pani sklepowej’, premedytacją w silnym spojrzeniu spod długich, sztucznych rzęs, nonszalanckim traktowaniu klienta jak syberyjskiego, natrętnego komara. Dwie matrony rozpakowywały paczki z Magadanu, z ostatniej dostawy dóbr luksusowych. Banany z Hondurasu, arbuzy z Azerbejdżanu, koniak z Mołdawii, szampańskoje z Moskwy, aloes w płynie z Korei, sjumga z okeana, krem na twarz z Indii, co tylko zechcesz, a one, tymi łapskami o krótkich, pulchnych, ruchliwych paluszkach, zakończonych czerwonymi, pazernymi szponami przebierają w towarze jak szejk w szkatule pełnej złotych talarów. To też mamuty z dawnej epoki. Biel krawężników wyblakła, jak ich fryzury, a one nadal trwają. Co ja mówię, przecież te babska nie wiedzą co to komuna, kiedy się kończyła, miały po kilkanaście lat. Ale po przejściu systemu najlepszych szkoleń zawodowych, nauk jakie pobrały od poprzedniego pokolenia mistrzyń w swoim fachu, godnie trwają na posterunku ‚pani sklepowej’.
Kurde jednak nie wszystko kiedyś było takie piękne. Ludzie kładli się czwórkami pod walce drogowe, aby powstała magistrala kołymska, kładli się nie tylko za swoje przekonania, ale również za przeszłość kryminalną. Ludzie żyli w skrytości własnych serc, jak myszy pod miotłą, bo każdy donosił, a komuny nie tworzyli jacyś „oni”, tylko ci sami, normalni Rosjanie, najczęściej ze strachu, ale także z chciwości, zawiści, wiary w nieprawdziwe ideały. Krótko i na temat – ludzie, jak zwykle, ludziom zgotowali ten komunistyczny los, ale z bielonymi krawężnikami i gładkimi asfaltami.
Tak się wciągnąłem w to rozpamiętywanie, że zapomniałem o misiach. Dziś na kamieniołom zjeżdżaliśmy w niejakim strachu, strzygąc uszami i strzelając na boki oczyma, jak jacyś złodzieje żwiru. Na drodze widzieliśmy niedźwiedzicę z małym. Cośmy zdjęć i filmów narobili siedząc cichutko w Toyocie to historia do opowiadania przy kominku w zimie. A pani miś nic sobie z nas nie robiąc, a nawet z mojego trąbienia, łaziła w te i we fte, szukając dziecka. Jurij nas ostrzegał, aby nie napierać na misia, bo łapą kapotę na Toyocie przetrąci. Więc jak pani miś się zaczęła zbliżać, to ja dalej dusić na klakson Coś jak pan Anatol wołał by – milicja! W końcu jednak zwierze wlazło w las, a my pojechaliśmy dalej. Obok dzikiego słonia na Sri Lance, przejeżdżałem na motocyklu jakby był wesołą zabawką z wypisanym na czole imieniem – Pinio. Ale niedźwiedź to co innego. Chociaż tak samo skory do zabawy jak słoń, to jednak bez własnej oceny, podświadomie bazuje się na tym całym straszeniu, jakie żądni chwały myśliwi, wdrukowali nam pod dekle.
Ostatni dzień tego szaleństwa na drodze kołymskiej upłynął nam na podskokach. Szutrówka poprawiła się dopiero na 260 kilometrów przed Magadanem, a sto kilometrów dalej zaczął się asfalt. Z początku dziurawy jak cholera, ale potem już dużo lepszy. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Wjechaliśmy pomiędzy łagodne stoki żwirowe. Gdyby nie ich rozmiar można by pomyśleć, że to hałdy wałbrzyskie z lekka porośnięte pierwszymi krzakami. Czarny żwir wulkaniczny zdradza najstarszą historię tego regionu. Cywilizacja zaczęła się nagle. Dla nas w supermarkecie Wersal, w miasteczku Pałatka. Takiego sklepu nawet w Jakucku nie widzieliśmy, a ja ostatnio to w Ulan Batar. Dziś ciągle mijaliśmy jakieś zabudowania, większość była nieżywa, teraz zresztą już mniej potrzeba ludzi do wydobywania skarbów Syberii niż dawniej. Już na asfalcie zauważyliśmy pierwszy, podmiejski autobus i zrobiło się rojno od osobówek.
Wcześniej zaatakowaliśmy drogę do dawnego gułagu Dnieprowskiego. GPS znalazł drogę i obliczył, że mamy wjechać w plener 18.8 kilometra. Z początku dobrze szło, ale drogę zagrodziła nam koparka Caterpilar. Kiedy odjechał załadowany żwirem Kamaz, pan operator zauważył naszą Toyotę i odsunął się nieco, abyśmy przejechali. Przez otwarte drzwi krzyknąłem do niego, aby potwierdzić, że to droga do starego gułagu. Uśmiał się z głupich turystów, pokręcił głową i wzruszył ramionami. No tak, przecież on tu w pracy, kazali kopać tu, to kopie, a co dalej w tajdze było pięćdziesiąt lat temu, to mi wisi. Odwzajemniłem zdziwiony uśmiech, bo sam nie widziałem sensu w jechaniu do gułagu. Jednak pojechaliśmy. Droga nas nie rozpieszczała. Zrobiliśmy trzy kilometry z średnią prędkością 11km/h. Jak nic wychodziło, że dojedziemy do celu za półtorej godziny, a potem następne tyle będziemy wracać. Przyznam, że mnie to wnerwiło. Nurkowanie w błoto ukryte pod wodą i gramolenie się na przeciwległy brzeg. Tak bez końca, na redukowanej dwójce. Za zakrętem spodziewałem się poprawy, za wzniesieniem też, przecież tak nie może być bez końca, przecież widzę co najwyżej tygodniowe ślady UAZa, co jest do cholery?! Czy ja nie widziałem gułagów, czy ten będzie inny? No tak przecież to Rosja, ile takich dróg spenetrowałem, a z ilu zawróciłem. Zatrzymaliśmy się dla rozprostowania nóg i obsiadły nas komary, w liczbie normalnej jak na najlepszy czas komarowy na Syberii, czyli można je zgarniać ręką z twarzy jak parę z szyby. Diabli tam z gułagiem! Zawracamy! Iwona woli pojechać do Talaja, do gorących źródeł. Ale ja, król i władca, jestem pokłuty przez komary i rozdrażniony błotem. Odpowiadam, że – mamy gorącej wody dziesięć litrów w bojlerze, na chuj jechać do Talaji, co tam jest, czego nie widzieliśmy?! Wracamy do głównej, zakurzonej, bo dziś słońce, deszcz się schował na zachodzie.
Do pana z koparki uśmiechnęliśmy się ponownie, pomachał nam, jakby wiedział od razu, czym skończy się nasza archeologiczna ekspedycja do gułagu Dnieprowskiego. Na głównej minęliśmy dwa stare kampery, na oko amerykańskie, na rejestracjach magadańskich. Powoli wkraczamy w świat cywilizacji jaki narósł wokół tego Magadanu. Tego celu, marzenia wielu podróżników, jak Nordkapp, czy Ziemia Ognista. Oczywiście tu też żyją ludzie i mają swoje marzenia. Kto wie może o grobach czerwonoarmieńców w Poznaniu.
Za Pałatką zaczęliśmy szukać noclegu. Już wieczór, a do Magadanu zostało 75km. A niech tam, na złość tym zaliczającym atrakcje, zatrzymamy się na nocleg tuż przed celem. Aby było inaczej niż wszyscy robią. Wjechaliśmy w tajgę daleko od głównej. Droga prowadziła na szczyt wzniesienia z piękną panoramą. Jak to w Rosji, droga potrafi prowadzić całymi kilometrami, aby skończyć się nigdzie, albo wprost przeciwnie, w ważnym miejscu. Trudno było wypoziomować Toyotę, ale się udało. Z panoramy mało skorzystaliśmy, bo owady zapędziły nas do domu, jak wilki gęsi do zagrody. Nic to, mamy flaszkę jakiejś, ruskiej wódki, sok z brzoskwiń, tańszy od pepsi i na wieczór bardzo dobry film do obejrzenia. A rano muszę coś poradzić na gwóźdź w tylnej oponie i łapanie lewego powietrza na przeźroczystym filterku paliwa. Taka równowaga, tu wozduch uchodjat a tam wychodjat. Jak znam komary, to z pewnością będą mi przy tych pracach towarzyszyły. One są bardzo ciekawskie. Zupełnie jak, na ten przykład, Indyjczycy. Przypomniałem sobie zdjęcie, jakie mi Iwona zrobiła w Himalajach, w 2003. Ja ustawiam zawory, bez szczelinomierza, a sadhu, wędrowny pielgrzym, fanatyk hinduistyczny, niebieski ptak, jak go zwał tak zwał, patrzy mi z ciekawością przez ramię, zupełnie jak te magadańskie komary. Niezaproszony, nieoczekiwany, nie do odpędzenia.
Iwona ugotowała magadańskie ziemniaki. W smaku oczywiście pastewne, czego można się spodziewać po tutejszych plantatorach? Posmarowane moskiewskim majonezem są nawet wkusne. Dokładam sobie mundurków, które Iwona zdejmuje z pyry, bo jej za gorzkie, a dla mnie jedyne zdrowotne w tej bulwiastej truciźnie. Zapijamy Ruską Waljutą z sokiem brzoskwiniowym. Tym razem Iwona sote, bez soku, lubi czuć ten odór wódki, a ja zalewam sokiem, aby go nie czuć. Ludzie się dopełniają. To już piętnasty rok tak sobie razem podróżujemy i wytrzymujemy w małej przestrzeni, a w Polsce to różnie bywa. Na szczęście w Polsce nie jesteśmy na siebie skazani.
Około południa już pędziliśmy w korowodzie samochodów do Magadanu. Ruch taki, że przez 65 kilometrów nie mogłem wyprzedzić ciężarówki. Dojechaliśmy na przedmieścia i ostatnie wzniesienie przed centrum. Roztacza się stąd ładna panorama na miasto. Od razu widać, że to nie Jakuck, a taki mały Nowosybirsk, miasto białych, zbudowane na pieniądzach z eksploatacji bogatych złóż w tajdze. Takie trochę bez duszy, ale czyste, zadbane, świecące po oczach noworuskim blichtrem. Jest nawet park w centrum, a w parku komicznie kiczowata rzeźba na wysokim cokole, oczywiście złocona, bo Magadan to złote miasto. Rzeźba ma symbolizować dobrego anioła świata. Park jest na wzniesieniu w centrum, a na zachód od centrum, na przedmieściach, jest kolejny pomnik postawiony w dzień święta Rosji, w 1996, ten z kolei ma podnieść z pyłu chwałę tych, którzy oddali życie za budowę nowej cywilizacji na dalekiej ziemi, tych co tu zesłano i zamęczono. Artysta który go zrobił, ma na nazwisko Niesławny i mówi o swoim dziele – to pomnik utraconej duszy. Magadan nie zapomina o swej nieprzyjemnej historii, stawia pomniki, również tym, których dziś się nazywa oprawcami, zarządcami gułagów. To też historia Magadanu i Kołymy. Można odnieść wrażenie, że nie do końca wiedzą jaki stosunek przyjąć do swojej niesławnej historii, albo nie wszystkim Magadańczykom zależy na pamiętaniu o tych zamęczonych w kopalniach, albo raczej, zgodnie z sondą uliczną Hugo Badera, normalni obywatele miasta mają ważniejsze problemy na głowie, aniżeli rozpamiętywanie tego co przeminęło, doszukiwania się prawdy, odbrązowianie przeszłości, przyjmowanie poczucia winy za tych, którzy byli tu przed nimi i miasto zbudowali. Kiedyś, kiedy Magadanu jeszcze nie było, najważniejszym portem nad morzem Ochockim była wioska Ochock. Istnieje do dziś, na południe od Magadanu, ale w lecie nie da się tam samochodem dojechać. Za czasów carskich wędrowały karawany przez Kołymę nad morze, przez góry i bagna w zimie. Drogę zbudowano dalej na północ, tu gdzie jest złoto.
Magadan leży na stromych pagórkach, jak zawieje to czuć zapach morza, glonów, słychać w każdym miejscu skrzeczące mewy. Zupełnie jak w Murmańsku, tyle że Magadan jest mniejszy. Ale ma za to większe ceny. Za pizzę trzeba tu zapłacić 45zł, za kawę 12zł, ale paliwo jest tańsze od tego z Jakucka o 5%. Przed supermarketem zorganizowano stoisko dla warzywniaków, znaczy ludzi handlujących produktami ze swoich ogródków, taka bio żywność. Kilogram pyrów za 15zł, te co jedliśmy wczoraj są z Chin, kosztują 4zł za kilo. Na każdym rogu ulicy jubiler. Zupełnie jak w Broome, w Australii. Tam wciska się ludziom perły, a tu pod każdą postacią złoto. Spędziliśmy prawie cały dzień w mieście. Na nocleg pojechaliśmy na miejską plażę. Są dwie. Magadan leży nad dwiema zatokami, przy wąskim pasie lądu łączącym skalistą, sporą wyspę, z lądem. W jednej zatoce jest port, a nad drugą dacze w lesie. Tam pojechaliśmy. Znaleźliśmy tu spory parking, ładną, żwirową plażę do spacerów, zadaszone miejsca z blaszanymi grilami i dość spory ruch samochodów pod wieczór. To popularne miejsce schadzek i spędzania czasu z rodziną. Panienki przywozi się po ciemku, a żony w blasku dnia. Dziś dzień powszedni i zimna pogoda, więc pewnie nie jest tak tłoczno jak by być mogło. W oddali, na morzu Ochockim widać ostre skały małych wysepek. Woda jest szarobrązowa, zimna jak dotyk śmierci, zapach glonów wyrzuconych między kamienie plaży jest dojmujący. Pozostaje w głowie, potem nawet herbata smakuje jak z glonami mieszana.
No to dojechaliśmy. Dziewięć stref czasowych od Polski i 135 południków, 47 dni za nami. Dalej drogi nie ma, nawet nie można stąd wysłać samochodu na Alaskę. Teraz można tylko odwrócić się na pięcie i wracać. Po prostu wyjeżdżając z noclegu trzeba skręcić w tą stronę, z której przyjechaliśmy, po prostu zrobić inaczej niż robiliśmy przez ostatnie 6 tygodni i 13892 kilometry. Coś się kończy, coś się zaczyna. Mamy jeszcze czas na podjęcie decyzji co dalej robić. Do Jakucka i tak musimy wrócić, innej drogi z Magadanu nie ma, przynajmniej latem. Osiągnięcie celu przygnębiło mnie swym nieodwołalnym końcem. Utraciłem go i teraz trzeba szukać nowego, wyodrębnić go z chaosu w głowie, nadać jutrzejszemu dniu celowości działania.
Dziś pojechaliśmy w mżawce i mgle odwiedzić stalowego mamuta. Lokalny artysta wyspawał go z kawałków metalu, śrub i starych części samochodowych. Wzorował się na postaci z kreskówki „Epoka lodowcowa”. Nie jest zabezpieczony od czynników atmosferycznych, ma bowiem się starzeć razem z Magadanem i symbolizować upływ czasu. Potem pojechaliśmy do Uzbeków kupić trochę warzyw chińskich, a następnie do muzeum etnograficznego. Nie spodziewałem się czegoś szczególnego, ale magadańskie muzeum okazało się całkiem dobrze zorganizowane i niezwykle ciekawe. Nie jest tak duże jak to w Krasnojarsku, ale równie ciekawe. Ekspozycja poświęcona rdzennym mieszkańcom tych stron jest przygotowana z niezwykłą pieczołowitością, a stare zdjęcia z początku kolonizacji Syberii, dobrze dopełniają tło zbiorom odzieży, uzbrojenia, narzędzi jakie ludzie używali tutaj od tysięcy lat. Osobny dział poświęcono mineralogii, osobny faunie i florze, były także ekspozycje czasowe. Jedna z okazji stulecia rewolucji październikowej, inne to wystawy zdjęć lokalnych fotografów. Tych dzisiejszych i tych sprzed lat. Muzeum założono już w latach ’30-tych. Na początku były to tylko zbiory archeologiczne, ale potem rozrosło się to także o ekspozycję na temat gułagów. Zebrano sporo materiału dokumentalnego i pozostałości po łagrach. Znaleźliśmy nawet wspomnienia Polki, Ireny Krajewskiej, pod tytułem „Siła nadziei”. Może uda się je odnaleźć w Polsce, by przeczytać w całości. To co było wystawione już brzmiało zachęcająco. Historia zaczynała się od transportu statkiem z Władywostoku do Magadanu, potem obozy przejściowe i prace przymusowe w zakładach pracy, gdzie byli również zwykli pracownicy. Dalej farma hodowlana i rolnicza, którą prowadził były łagiernik z żoną. Dobrze to było napisane, bez niepotrzebnego patosu i wzbudzania u czytelników politowania nad losem zesłańca, aż by się chciało czytać dalej. W ekspozycji na temat gułagów, zamieszczono również zdjęcia i życiorysy co bardziej znanych więźniów. Zdjęcia przed, w trakcie i po więzieniu. Zdigitalizowano to wszystko, tak że można to oglądać interaktywnie na wielkim ekranie. Jednym słowem warto odwiedzić muzeum etnograficzne w Magadanie. Mieliśmy jeszcze zajść do muzeum sztuki współczesnej, ale zbrakło czasu. Po prostu je dziś zamknęli.
Do biblioteki weszliśmy tylko w poszukiwaniu toalety, ale przy tej okazji spotkaliśmy panią, która pracuje w agencji turystycznej. Opowiedziała nam, że dziś jest taki zjazd starszych mieszkańców Magadanu, którzy rozjechali się po świecie. Zapewniła nas także, że można z Magadanu wysłać samochód do Władywostoku. Kosztuje to 50000RUB (3000zł). Francuzi jakich spotkaliśmy w Jakucku, mówili że ich Sprintera wycenili na 2000EUR i nie skorzystali. Za to dziś do nas napisali maila, że dojechali już do Mongolii i przepłynęli promem z Leńska do Ust-Kut. Opisali nam całą procedurę okrętowania na prom i koszty. To dało nam do myślenia. Chyba także pojedziemy z Jakucka wzdłuż Wiluja do Mirnego, a może nawet do Udacznego, na koło podbiegunowe. W każdym razie chcemy popłynąć promem z Leńska do Ust-Kut i w ten sposób nie wracać po swoich śladach z Jakucka do Skoworodino. Tym samym rezygnujemy z Władywostoku, ale mamy plan aby go odwiedzić zimą, pociągiem.
Sporo się dziś wydarzyło. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Magadanu, w drogę powrotną do Jakucka. Zatankowaliśmy paliwo, które powinno nam starczyć aż nad Lenę, to tylko 1850km. Mamy zamiar wracać krótszą drogą, przez Ust-Omczug, która łączy się ze znaną już nam magistralą kołymską pod Susumanem. Dalej pojedziemy po swoich śladach. Tymczasem zajechaliśmy na zalesioną górkę przed Pałatką, na nocleg. Nocowaliśmy tutaj przedwczoraj.
Rano pojechaliśmy do Pałatki, która chwali się rekordem Guinnessa, w kwestii największej liczby fontann w mieście. Trudno w to uwierzyć. Widzieliśmy dwie i to wątpliwej urody blaszane wykwity noworosyjskiej twórczości artystycznej. Na zjeździe w kierunku Ust-Omczug, zatrzymali nas policjanci i celnicy. Chcieli sprawdzić papiery, nic specjalnego. Ale przy tej okazji pogadaliśmy trochę. Okazuje się, że listopadowa pogoda w Magadanie, która mi tak przypadła do gustu, to w lecie norma. W zimie zaś, Magadan jest najcieplejszym miejscem w szeroko rozumianej okolicy. Panowie i pani policjanci dziwili się, że tak się nam podoba Rosja, że jeździmy tutaj co roku od 12-stu lat. Jak sami zauważyli, Polacy w rosyjskiej telewizji są przedstawiani, jako ci którzy Rosji nie znoszą. Ale stwierdzili także, że telewizja to polityka i propaganda. Trzeba przy tej okazji zauważyć, że rosyjska wersja kultu jednostki roztoczona wokół postaci Putina, kończy się na Bajkale. Dalej już jej tak nie widać. Nie ma takiej ilości portretów władcy w każdym urzędzie i na ulicach, jak portretów Franciszka Józefa w powieści Haszka, a i obywatele bardziej otwarcie i częściej krytykują politykę Putina. Jednocześnie, tak jak w reszcie Rosji, można zauważyć sporo samochodów oklejonych flagami Rosji i hasłami patriotycznymi. Tak jak wcześniej pisałem, patriotyzm Rosjan nie musi dotyczyć Moskwy i jej polityki. Jest zawieszony w umysłach, nie tylko białych Sybiraków, w zupełnie innym miejscu niż byśmy się tego my Polacy spodziewali.
Pojechaliśmy na Ust-Omczug. Połowa tej południowej drogi okazała się sporo lepsza niż północna. Drugą połowę sprawdzimy jutro. W dodatku ta droga jest krótsza o ponad 150 kilometrów. Przeciska się jednak przez dużo bardziej strome wzniesienia pasma Czerskiego, ma więcej serpentyn, ale także przy okazji, więcej pięknych panoram dzikich gór, zatopionych w naszym przeświadczeniu, że jesteśmy na końcu świata cywilizacji, w pustce i patrząc poza szczyty, nie możemy wyobrażać sobie, że tam dalej jest kolejna dolina z takim, czy innym miastem, drogą, innym państwem, ludźmi wyglądającymi i żyjącymi tak samo jak my. Bo tam za tym łańcuchem szczytów, nie ma nic co nazwać można ludzkimi osadami. Dalej, tysiąc kilometrów dalej, zaczyna się kraj Ussuryjski i tam dopiero coś może by się znalazło. Idąc po grzbietach gór Dzhugdzhur, dojdzie się do kraju nad Amurem, a sam Amur, czyli granica Mandżurii i Chin, to dopiero za jakieś 1800 kilometrów w linii prostej. Prędzej znajdziemy coś idąc na północ. Najpierw złotonośne tereny Susumanu z jego kopalniami w korycie każdej rzeczki, a potem krainę Czukczów, największych szczęśliwców Syberii. Tak rozmyślając o przestrzeni Syberii wjechaliśmy na małe wzniesienie i zatrzymał nas jakiś Rosjanin z córką. Poprosił o kawałek chleba. Córka łowi ryby w małej sadzawce na szczycie góry, a nie mają nic na haczyk. Nie zdziwiło go to, że jedziemy z Polski, ale życzył nam szerokiej drogi powrotu.
W końcu dojechaliśmy do Ust-Omczug. Jak zwykle okazało się, że nie wyglądał tak jak się tego spodziewaliśmy. Zatopione w bujnej zieleni wysokiej trawy i zbitych krzaków obdrapane blokowiska otoczone gruntowymi ulicami polewanymi wodą, aby się nie kurzyły. Nawet skwer imienia jakiegoś kawalera orderu czerwonej gwiazdy, zarósł na metr zielenią. Centrum życia miasteczka przeniosło się na betonowy plac, pod urzędem gminy. Okupowały go matki z dzieciakami jeżdżącymi plastykowymi zabawkami, z elektrycznymi silniczkami, a w powietrzu unosiła się zawiesista maź disco-rus. Placów zabaw dla dzieci było zresztą w Ust-Omczug chyba z kilkanaście. Zupełnie jak w micie Jakutów. Stworzono sztywne zasady które mają kierować życiem ludzi od kołyski po grób. Mają ułatwiać podejmowanie życiowych decyzji mało pewnym siebie obywatelom i konsolidować społeczność wokół jednego wzorca zachowań, stylu życia, światopoglądu, ideałów. Dzieciak idzie do szkoły, potem szuka roboty w kopalni i w wolnym czasie kobiety. A jak znajdzie to już wiedzą oboje co mają robić, kiedy znowu zabraknie prądu w jakiś zimowy wieczór. To co robią po krzakach w ciepłe, letnie wieczory jest społecznie nieakceptowane, ale produkt ich wysiłku, jest już dobrem społecznym. Dalej kupno wózka, wynajem mieszkania, na samochód dostaną od rodziców, a dalej to już na raty. Kiedy potomstwo wejdzie w te same koleiny, to przyprowadzi im swoje dzieciaki do pilnowania, boś już emeryt i nie pracujesz, daleko nie chodzisz, bo nogi wolą odpoczywać. Za chwilę zawiozą cię do szpitala z byle powodu i znajdą jakąś odpowiednią nazwę dla twojego stanu, coś co potem wpiszą do aktu zgonu. To będzie ostatni ślad biurokracji po tobie. Parcela na cementowni, poza miasteczkiem, już na ciebie czeka. Krzyż wbiją w trawę i ogrodzą niskim płotkiem. Będziesz miał widok, na który nigdy nie miałeś czasu spoglądać. Może teraz znajdziesz czas by przemyśleć to wszystko, to co już za tobą. Ja nie umiem patrzeć inaczej. Kiedy usiądę i widzę żywe przykłady, każdego etapu tej drabiny pokoleniowej, jak brykają z lizakiem w ręku, pchają wózki z wkładem, biegną do najnowszego, terenowego wozu, ciągle w pośpiechu, bo doba za krótka aby wszystko załatwić, jak siedzą na ławkach tępo wpatrzeni we wnuków, a wcześniej widziałem krzyże w trawie, to widzę tylko ciągłość trwania tego miasteczka i roboty które go ożywiają. Strasznie to przygnębiające, chociaż dla mnie bardziej z powodu tych betonowych ścian, milcząco stojących od dziesiątek lat, kiedy pokolenia, systemy się zmieniały.
Jakiś czas za Ust-Omczug skręciliśmy w plener, aby spróbować dojechać do kolejnego gułagu. Miałem jego punkt na GPSie z internetu. Tym razem też się nie udało. Było bliżej, znacznie bliżej, brakowało tylko 6.5 kilometra w linii prostej, ale już nawet jedynka na reduktorze była za szybka aby pełzać po głazach w korycie strumienia i szorować bokami po twardych krzakach. Iść się nam nie chciało, bo dziś upał, ponad 30st.C, a żeby dojść gdziekolwiek, trzeba się ubrać po szyję i jeszcze włożyć kapelusz z woalem. Jak jest taki upał to gzy wielkości pudełka zapałek rąbią nawet przez jeansy. Tutaj więźniowie pracowali w kopalni uranu, chyba uranu, bo nawet postawiono znaki ostrzegające o radioaktywności terenu. Kopalnia była dość wysoko, na zboczu łysej jak kolano góry. Zabudowania fabryki odsiewającej rudę z kopalni usytuowano przy głównej drodze, ale baraki więźniów pewnie były niedaleko chodników kopalni, tam nie dotarliśmy. Pospacerowaliśmy po rozwalonych jakby dynamitem budynkach fabrycznych. Drzewa które wyrosły na środku hal, miały po około 35 lat. Po ścieżkach między budynkami nie było już śladu, ale początek drogi do kopalni wyglądał całkiem dobrze. Może jeszcze tam po coś jeżdżą, ale nie ciężarówkami, droga jest za wąska.
Na początku lat ’80-tych, kiedy powstawały najfajniejsze samochody w Niemczech, a robiono w USA przelukrowaną muzykę taneczną, kiedy chodziłem do podstawówki i kolekcjonowałem wszystko co z Zachodu, nawet puste puszki po piwie, tutaj ludzie maszerowali na stracenie. Nie sądzę aby ktokolwiek przetrwał pracę w kopalni radioaktywnej. Przywozili ich ciężarówkami z plandeką, a potem marsz pod górę, tam gdzie nam się dziś nie chciało, im pewnie też się nie chciało. Może już wiedzieli gdzie się dostali, znali statystyki przeżywalności pierwszego roku pracy przymusowej, a może ciągle byli myślami w świecie skąd ich wyrwano, może ciągle się jeszcze łudzili, że tam wrócą, że ktoś na nich będzie czekał. Bo jak inaczej znaleźli by motywację aby iść tam pod górę. Ja bym nie znalazł. Rzuciłbym się na jakiegoś strażnika, to by mnie zastrzelili i z głowy.
Niestety nie zatrzymaliśmy się na noc w okolicy gułagu. Niestety, ponieważ wieczorem Iwona zaczęła przeglądać zestaw starych widokówek, jakie kupiła w Magadanie. Wyprodukowano je pod koniec lat ’80-tych i opatrzono tekstem, również angielskim. Nikt ich nie kupił od trzydziestu lat. Czekały na Iwonę i nasz skromny budżet. Były wielokrotnie przeceniane. Mimo to były piękne, chociaż lekko wyblakłe, no i nie tak błyszczące, kiczowate, jak te robione w XXI wieku. Jedna z nich pokazywała szczyt z kopalnią, ruinami kamiennych budynków i zębatym krenelażem skał, w tle piękna panorama gór Czerskiego. Gdyby więźniowie mogli wysyłać takie widokówki do rodziny, to może by im nawet zazdrościli tak pięknych okoliczności odsiadki. Przecież znalazłoby się wielu, którzy zazdrościli by parceli na wieczny odpoczynek z ładną panoramą gór, a leżakowanie w drewnianym pudle pod ziemią też do przyjemnych nie należy. No więc gdybyśmy wcześniej zobaczyli tą widokówkę, to zostalibyśmy na noc u podnóża góry z kopalnią, aby wcześnie rano wybrać się na szczyt pieszo. To byłby niezły treking, chociaż nie wiadomo czy jakiś miś by nas z niego nie zdjął.
Po noclegu na żwirowni z dwoma jeziorkami o przejrzystej wodzie jak kryształ, pojechaliśmy dalej na zachód. Druga część drogi przez Ust-Omczug okazała się jeszcze lepsza. Dziś używaliśmy czwartego i piątego biegu, a ostatnie 20 kilometrów to chyba najpiękniejszy fragment górskich serpentyn jakie widzieliśmy na Kołymie. Ładniejszych już nie zobaczymy, bo dziś po południu wróciliśmy na znaną już nam magistralę kołymską. Tylko pomyśleć jak tu musi być ładnie pod koniec sierpnia, kiedy modrzewie zmienią kolor na rdzawy, przebarwią się też liście krzaków i mchy. Wtedy góry będą wyglądały jakby płonęły. Dziś pokonaliśmy trzy przełęcze, prawie 1200m n.p.m. Przypominały sajańską, między Ad-Dovurak w Tuwie, a Abazą w Chakasji. Jeśli na jesień wyglądają jak ta w Sajanach, to warto tu jeszcze wrócić. Przyciąga mnie ta dzikość i surowość krajobrazu. To nie są takie góry jak w Europie. Tak jak Sybiracy nie są tacy jak Europejczycy. Ich twarze są bardziej prawdziwe, wyrażają duszę człowieka, można je czytać jak książkę. Są surowe kiedy się na nie spojrzy z ukradka. Są jak słońce w listopadowy dzień, kiedy się śmieją. Są całym smutkiem, kiedy popadają w melancholię. Są jak dziki zwierz, kiedy się złoszczą. Taka też jest tutejsza przyroda gór, silnie prawdziwa w każdym przejawie swego jestestwa.
Ostatnią cywilizacją jaką zobaczyliśmy na szlaku przez Ust-Omczug, były nowe kopalnie w okolicach wioski Omczak. Całkowicie nowe inwestycje, z szerokim rozmachem finansowym. Można by pomyśleć, że jesteśmy na Alasce. Dalej ruch na drodze mocno zmalał, a nawierzchnia się polepszyła.
Cały czas, podczas jazdy, analizujemy z Iwoną kolejne pozycje etnograficznych opracowań kultury Jakutów. Przygotowujemy się do powrotu do Jakucji. Kontynuując wczorajsze rozważania na temat ram społecznych, do jakich natchnął mnie plac zabaw dla dzieci w Ust-Omczug, wróciliśmy do analizy systemu społecznego Jakutów. Narósł na mieszance wielu, różnych nacji, z jakich powstało plemię Jakutów. To jedna z tych ras ludzkich, która w odróżnieniu od Słowian, łatwo miesza się z innymi, wchłaniają i adoptują wyższe kultury, stojące na wyższym poziomie cywilizacji, ale także i niższe. Więc system ram społecznych Jakutów tworzył się przez setki lat, a nawet tysiące, wliczając w to wytwory cywilizacji współtworzących ród Jakutów. Nawet najazd białych odmienił ich kulturę. Już na początku XIX wieku kościół prawosławny łatwo przekabacił prawie wszystkich Jakutów na swoją stronę. W odróżnieniu od działań Chrobrego w Polsce, cerkiew po prostu dawała trzyletnią dyspensę od płacenia podatków przez nowonawróconych, no i pop rozdawał podarki na chrzcie. W momencie badania kultury Jakutów przez, także i polskich etnografów w XIX wieku, ta społeczność tworzyła dość skomplikowany system reguł rządzących życiem plemiennym, gospodarzeniem dobrami wspólnymi, rozbudowany panteon bóstw, o nie do końca określonych jednoznacznie cechach poszczególnych bogów. Także kultura jakucka, chociaż pozbawiona języka pisanego, przekazywana z pokolenia na pokolenie ustnie, obejmowała skomplikowane opowieści jednoczące w sobie religię, zasady praw, tradycję przodków, opis przyrody w służbie człowieka, itp. Co sto lat nadpisywana przez kolejne pokolenia i kolejne domieszki innych nacji, zmieniała się i narastała do rozmiarów trudnych do ogarnięcia i zrozumienia. Coś jak liturgia kościoła katolickiego. Można by o tym długo rozprawiać. Ale po dwóch dniach czytania i analizowania, nasunął mi się pewien ogólny wniosek. Otóż rozumienie norm społecznych, zasad współżycia, tak w państwie jak i w rodzinie, nawet rozumienie konstrukcji na jakiej zasadza się obowiązująca w danej społeczności religia, przez obywateli danej społeczności jest niepotrzebne, a nawet niewskazane. Albowiem zasady te stworzone przez samą społeczność są po to aby skonsolidować ją w jednakiej wierze i posłuszeństwie, tak aby oparła się silnym falom zewnętrznych ataków, czy to zbrojnych czy innych. Kiedy większość obywateli posiądzie wiedzę i możliwość zrozumienia tych zasad rządzących życiem społecznym, zaczną je kwestionować i przystosowywać do swoich, partykularnych interesów, a na pewno stracą silną w nie wiarę. Wtedy społeczność zacznie toczyć choroba zwątpienia, jak próchnica, zaniknie siła czynnika konsolidującego. W obliczu najeźdźcy, nie tylko zbrojnego, ale także napływu imigracji, misjonarzy innej religii, katastrof naturalnych, nawet krachu na giełdzie nowojorskiej, taka społeczność nie będzie miała już siły zdolnej zebrać wszystkich w jednej idei, co zapoczątkuje upadek tradycji, czyli iluzji ciągłości istnienia tej grupy.
Z tego powodu praca etnografów jest taka trudna. Ponieważ badając stare kultury nie mogą bazować na przekazie bezpośrednim, na zapiskach dawnych socjologów, ani na opowiadaniach ludzi. Nie mogą wprost zapytać, dlaczego wierzycie, że wasz bóg ma dziewięciu synów, odpowiedzialnych za różne funkcje życiowe, albo dlaczego wasz rytuał inicjacyjny chłopców przebiega w ten, a nie inny sposób. Dawne kultury bazowały na silnej konsolidacji jej członków, którzy nie mogli rozumieć zasad, mieli je tylko przestrzegać. A co to ma do nas, ludzi z Europy? Ano ma! Jesteśmy świadkami coraz to szybszego wzrostu świadomości wszystkich członków społeczeństwa zachodniego. Religia w krajach Zachodu w zasadzie została już zakwestionowana całkowicie, demokracja też w opinii wielu się nie sprawdza, a to idzie dalej. Czyż kraje rozwinięte nie są rekordzistami w ilości rozwodów, bodajże Belgia, ponad 75%. Ludzie kwestionują instytucję rodzinną, nie chcą mieć dzieci, wiązać się na całe życie, bo są świadomi zagrożeń ich wolności osobistej. Całość takich działań prowadzi do zaniku konsolidacji grup społecznych, narodowych, etnicznych i do upadku tych grup. Rozmyciu się tradycji ojców, granic narodowych, językowych, obyczajowych. To się właśnie dzieje, nawet w tej zacofanej obyczajowo Polsce. A co przyniesie zmasowany wyjazd do pracy, czy emigracji milionów Polaków na zachód Unii? Właśnie ten upadek za dwa pokolenia. To naturalny proces zmian społecznych, jak epoka lodowcowa, musi nadejść i ustąpić przed następnym etapem. To nic złego. Może mają rację cymbały, lepiej się nie zastanawiać i nie rozdzielać włosa na czworo. Scenariusz jak z eksperymentów ze szczurami Calhouna. Właśnie dlatego nam się nie nudzi podczas podróży. Nasza Toyota to taki pojazd wędrownych analityków społecznych… chociaż nie tylko. Kiedyś tam nawiążę do prapoczątków wszechświata i może objaśnię ideę biocentryzmu, świetna historia.
Zanocowaliśmy, tak jak wczoraj, w rozrytym przez poszukiwaczy złota, korycie rzeki. Czyli wrzodzie na tej ładnej dupie Kołymy. Rano znowu zrobiło się chłodno, dla mnie lepiej. Tutaj jeden dzień temperatura skacze pod trzydzieści, a drugiego w okolicy siedem. Najgorzej jak się zmienia w środku dnia, wtedy trzeba się przebierać. Właśnie dziś tak było, popołudnie okazało się upalne. Ale jeszcze rano, przed wyjazdem, odwiedził nas syberyjski lis. Zmokły od nocnego deszczu, rudy i głodny. Zupełnie nie bał się ludzi, przyszedł i kręcił się między naszymi nogami jak bezdomny pies. Dostał na piękne oczy dwa jajka na surowo. Zjadł do czysta i czekał na więcej. Nie wystraszył się nawet hałaśliwej kuchenki benzynowej. Poszedł sobie dopiero kiedy uznał, że więcej z nas na litość zmokłej kury nie wyciśnie. Został obpstrykany z każdej strony, w końcu nam też się znudził i już więcej zdjęć nie było.
Jechaliśmy w kurzu prawie cały dzień. Wracaliśmy po własnych śladach sprzed tygodnia, ale niewiele poznawaliśmy, za to wiele się zmieniło. Niektóre drzewa, jakby dotknięte ostatnim spadkiem temperatur w okolice zera, zaczęły przebarwiać listowie. Po kilka liści na jednej, czy dwóch gałęziach, dotkniętych przez forpocztę pani Zima. Powietrze stało się inne. Mimo, że dziś jest upalnie, to jednak w powietrzu jest jakaś jesień. Zatrzymaliśmy się na przerwę w korycie górskiej rzeki. Tutaj rzeki są płytkie, ale bardzo szerokie, jak Wisła. Z łachami kamiennych plaż i płasko schodzącymi do nich modrzewiowymi lasami. Tuż za nimi piętrzą się brązowe skały, a woda jak kryształ, szumi na głazach i skrzy się niebiesko w słońcu. Wiatr mocno dziś duje, szumi twardymi już, ale ciągle w większości zielonymi, liśćmi na drzewach. Może to inna, niska faza Słońca, jak u nas na jesień. Może nieco nieprzejrzyste powietrze, jak u nas na jesień, kiedy ludzie na ogródkach działkowych palą kupy zeschłych liści i gałęzi. Może ten szum gałęzi wierzb. Wyraźnie czułem jesień w powietrzu. Taki ostatni, ciepły, październikowy dzień. Ale gdzieś na dnie jest świadomość zimnego wieczoru, pewność że się ochłodzi na tyle, aby założyć polar, gdy słońce zrobi się pomarańczowe. Ta cisza w tle pogłębia świadomość jesiennej pustki, końca kolejnego, wyczekiwanego lata.
Dziś sobota. Władze Ust-Nera postanowiły uczcić 80-tą rocznicę powstania miasteczka. Zaproszono dwa zespoły grające muzykę niezwykle lekką ale i dojmująco antypatyczną. Przyjechali aż z Moskwy i na stadionie Metalurg występowali na zaimprowizowanej scenie, na przeciw drewnianych ławek widowni. Wyskoczyli niezwykle głośno i kolorowo odziani w marynarki nadziane cekinami. Coś jakby skrzyżowanie hipisów z wiejską orkiestrą weselną. Ale ludziska się bawili, nawet repertuar znali i czasami zastępowali pieśniarza, z czego był nieopisanie kontent. Zresztą, nawet bez znajomości słów i bez rozumienia ich sensu, sam potrafiłem powtarzać refren. Disco-rus wpada do głowy łatwym rytmem i nie chce wypaść drugim uchem. Czepia się komórek w głowie jak rzep psiej dupy. Na tyłach już gotował się następny zespół. Sądząc po pozorach kwiecistego wdzianka, z pewnością ma jeszcze ciekawsze kawałki do zaprezentowania. Stali tak w niekoszonej trawie, nieużywanego stadionu, za plecami mieli wojskowe ciężarówki terenowe. Kumendant kazali postawić je tutaj jako garderoby dla panów artystów. Ciekawy jest ten imperatyw bycia przebierańcem na scenie. Czasami widuję koncerty muzyki alternatywnej, albo nawet starych rockmanów, którzy występują w rozciągniętych t-shirtach, niechlujnych jeansach. Wiem, że to styl za gruby szmal, ale styl łachmaniarza. Kiedy taki styl zawita do gwiazd disco-rus? Oni są jeszcze na etapie amerykańskiego króla pop.
Koncerty były bezpłatne, ale wieczorne wybory miss Ust-Nera już nie. Trzeba było kupić bilet za 24zł. Może dochód szedł na poskromienie nieśmiałości kandydatek. Wcześniej natomiast zorganizowano poczęstunki, wręczanie nagród, ale nie wiem za co, oraz występy folklorystyczne i poświęcenie dwóch, metalowych, ażurowych krzyży prawosławnych, wielkości domu jednorodzinnego, jakie wmurowano przy tablicach z nazwą miasteczka, na obu jego końcach. Na godzinę pierwszą w nocy zapowiedziano wycieczkę na pobliski szczyt górski, a jest ich tu wokół bez liku. Miano dojść na skaliste plateau o świcie, aby przywitać Słońce.
Nie sądziłem, że w tym upadającym, kopalnianym miasteczku siedzą ludzie chcący cokolwiek zorganizować, poczuwający się do odpowiedzialności za kondycję kulturalną i promocję miasta. Stojąc na zewnątrz festynu, łatwo odnieść wrażenie, że uczestniczy się w politowania godnym przedstawieniu, że nikogo i nic tu nie obchodzi, że ludzie przyszli tylko dlatego, że nic innego nie mają do roboty, bo dziś sklep z alkoholem policja zamknęła, bo w telewizji nic dziś nie ma, bo najpierw zabiorę dziewczynę na festyn, potem będzie łatwiejsza. Ale jednak ludzie tu żyją, nie tylko mieszkają i nie tylko marzą o chwili, w której stąd wyjadą. Przyjemnie jest przełamywać pozory, które budują zupełnie inny wizerunek takich miejsc.
cdn…

Mariusz Reweda

Więcej informacji na stronie organizatora www.kilometr.com