Relacje z imprez

SIBERIA to the end – 2017 – cz.5

Wróciliśmy więc na nasze stałe miejsce biwakowania, na piaszczystej plaży, za miastem. Już trzeci dzień tu koczujemy, ale nasi sąsiedzi już siódmy. Jak się okazało to nie turyści, ale archeolodzy z Władywostoku. Rano ich wywożą busikami gdzieś w plener, a po południu przywożą abarot pod namioty. Potem odbywają pielgrzymki do miasta po kolejne flaszki. Dziś piątek, więc pojechali samochodem i balowali do siódmej rano, kiedy my wyjeżdżaliśmy oni jeszcze siedzieli przy drewnianych stołach pod niebieską, chińską plandeką. W nocy wiał porywisty wiatr, a temperatura spadła do sześciu stopni, potem zaczęło znowu lać. Sybirak jednak jest nieczuły na takie przeciwności losu, zwłaszcza przy kielichu potrafi siedzieć rozchełstany na zaimprowizowanym zydelku i pić, i zagryzać, i gadać, i pić.
Pojechaliśmy na parking przy błotnistym nabrzeżu. Przybyło ciężarówek i parę samochodów osobowych, a także wody w kałużach, ale kapitan promu nie przybył, pewnie jeszcze ma kaca po piątkowej libacji. Dopiero po południu zaczęło się coś dziać. Przyjechał szef od załadunku, a jego pomagier troskliwie nami się zajął. Samochodów osobowych były tylko dwa. Tym drugim przyjechał młody geolog, który zaraz po studiach zaczął pracował w tundrze niedaleko Udacznego, pod kołem podbiegunowym i tak zeszło mu siedem lat życia. W końcu żona się zbuntowała i teraz przeprowadzają się do Petersburga. Mówi, że miał szczęście pracować ostatnie trzy lata w terenie, a nie w biurze. Jadł i mieszkał na rachunek kompanii wydobywającej diamenty, całe pobory oszczędzał i dlatego stać go było na kupno mieszkania w Petersburgu. Z tundry do wielkiego miasta, z Syberii do Europy. Wielu nie chciało wracać do cywilizacji. On jeszcze nie wie czy wielkie miasto mu się spodoba.
Trochę nam poopowiadał o życiu na odległym przyczółku białej Rosji. Pokazał miskę do płukania piasku z rzeki aby złoto czy diamenty odsiewać. Ta miska sybirska jest prostokątna, wypłukuje się wodę z lekkimi frakcjami żwiru przez strome ścianki na lewo i prawo. Miski afrykańskie, czy amerykańskie są okrągłe, wypłukuje się lekkie frakcje w ruchu okrężnym, na zasadzie siły odśrodkowej. Takie miski powinny być z metalu. W Rosji radzieckiej metal był cenny, więc robili z desek, a jak zrobić z desek okrągłą miskę? Więc wymyślili inny sposób na płukanie żwiru. Nieźle im płacą, ale ceny tu są tak wysokie, że i tak trudno cokolwiek zaoszczędzić. Z drugiej strony kompania wydobywcza, raz na dwa lata, płaci im rachunki za podróże, mogą się żywić w pracowniczej kantynie, mieszkać w tak zwanych hotelach pracowniczych za darmo. Aleksander jednak biadoli, że jeździ starą Toyotą, znaczy dla nas prawie nową. Nie sprzedał jej, tylko objuczył dobytkiem i jedzie przez całą Rosję, osiem tysięcy kilometrów do Petersburga. Płynie barką tak jak my, pierwszy raz w życiu. Kupił sobie kuchenkę gazową i materac, będzie koczował w swojej Corolli. Tam na północy siedział jak w więzieniu. Kompania przez sześćdziesiąt lat nie zbudowała drogi, nie postawili masztów z antenami sieci komórkowej, nie ma internetu, dokładnie sprawdzają czy nie wymieniasz się ze światem zewnętrznym plikami video albo audio. Krótko mówiąc panują tu ciągle zasady jak z bazy wojskowej, nic nie zmieniono od czasów sowieckich, kiedy wszystkie te tereny były obstawione wojskiem i tylko tubylcy, Jakuci, oraz pracownicy kompani wydobywczych mogli tu przyjeżdżać. Turystę by zastrzelili za próbę szpiegostwa. Jednocześnie Alrosa, firma wydobywająca diamenty w Rosji, ma swoje kopalnie także w Angoli i Kanadzie. Ale dostać się tam na kontrakt, to jak dostać w Polsce leśnictwo, nie mając ojca, albo chociaż wujka pracującego w Lasach Państwowych. Aleksander biadoli, że mało zarabiał, że nie można awansować, że żona ma dość tundry, ale sam nie wie czy da radę pracować w mieście na osiem godzin dziennie, jak robot. Nauczył się być sobie panem w lesie, rozliczali go z efektów pracy, a nie z godzin. Iwona poddała mu myśl o emigracji do Kanady albo Australii, ma doskonały zawód, ledwie trzydzieści lat, nie ma dzieci… Widać pomysł mu się spodobał, bo potem przez cztery dni przychodził do nas i pytał o szczegóły. Oby żona nie zgasiła jego zapału.
Kiedy w końcu upchnęli wszystkie ciężarówki na dwie barki, wjechaliśmy i my. Tak się nam udało, że mieliśmy całkiem sporo miejsca wokół samochodu. Mogliśmy postawić krzesełka i stolik. A co najważniejsze byliśmy na przeciwległym końcu zestawu barek w stosunku do huczącego silnika. W ogóle go nie słyszeliśmy. Za to my zrobiliśmy wieczorem sporo hałasu. Zaprosili nas do biesiady szoferskiej kierowcy ciężarówek. W jednej z nich, na pace zaimprowizowali stół i ławy. Wszystkie ciężarówki wracają puste. Jeden przyniósł kawał mięcha i wziął się do niego z nożem godnym Krokodyla Dandee. Drugi przyniósł dwudziestolitrowy kanister samogonu i przelał trochę do metalowego czajniczka na herbatę. Na statku nie wolno oficjalnie pić, ale polewać sobie herbatę z czajniczka do literatek, nikt nie wzbrania. Trzeci przyniósł warzywa, w tym marchewkę i pyta czy mamy tarkę do warzyw, bo danie będzie lepiej smakować jak marchewka puści sok. Zaraz się znalazła się kuchenka gazowa i wielki gar. Gdyby ich żony widziały, jakie to złote chłopy w kuchni! Tylko ciemniejszej karnacji Kaukazi z Dagestanu, Uzbecy, co worzą warzywa starymi Kamazami, siedzą po swoich szoferkach – oni nie nasi – reszta braci ciężarówkowej pospołu przy jednym stole, na pace otwartego TIRa. Tutaj izolować się znaczy budować wrogi obóz, znaczy jesteś obcy, albo szpieg, w każdym razie nie nasz, wódki nie pije, nie socjalizuje się jak wszyscy, na pewno to zły człowiek.
Siedzieliśmy długo w noc, a wysłannicy kapitana co chwilę nas uciszali. Podobno aż na wysokim na trzy piętra mostku było nas słychać. No jak się bawić to się bawić. – Szef transportu rzecznego kazał nam się wami, znaczy inostrańcami, godnie zająć i pokazać naszą kulturę – tak odpowiadali nam szoferzy.
Oczywiście najwięcej było gadania o polityce. Ciężko było przetłumaczyć do kwadratowych, proletariackich głów, że w Europie ludzie też patrzą w telewizor jak w święty obrazek i też wierzą we wszystko co im tam pokazują, tak samo jak w Rosji. Jedynie propaganda się różni. Niby rozumieli, niby mówili o tym, że należy się przyjaźnić ponad barierami granic, że wielka polityka, a zwykli ludzie chcą żyć i nie kłócić się, niby nawoływali aby się zebrać i pójść na Moskwę i wytłuc wszystkich władców Rosji, ale propaganda siedziała w nich głęboko. Można im tłumaczyć, że „jeszcze Popiel w kiszkach myszy, jeszcze Wanda w Wiśle dyszy” a już Słowianie zaczęli się różnić słowem od siebie i nawzajem nękać za pomocą miecza. Więc nie można rozpamiętywać każdego sińca z historii i brać go za powód do nienawiści. Już chwytają sens, a za chwilę jednak hasło ‚Niemiec’ powodowało powrót do czasów, kiedy Rosja wyzwalała Europę od hitleryzmu i niejednemu dziad, czy ojciec wtedy poległ z rąk Niemca. Hasło ‚pieriestrojka’ powodowało lawinę wyzwisk na Gorbaczowa i rzewne wspomnienia z czasów komuny, jak to wtedy łatwo było żyć. Hasło ‚Ameryka’ wyciągało żale za kryzys gospodarczy w Rosji, spowodowany sankcjami Unii. Wreszcie hasło ‚Unia Europejska’ powodowało pytania – czemu wy tam w tej Europie pomniki naszych wojaków co wam wolność nieśli, teraz rozbijacie? I za każdym razem trzeba było odkręcać co w jszciku, znaczy w telewizorze nagadali. Niby wiedzą co znaczy dla Polaków Katyń i że Rosja radziecka miała swoje wojska w Polsce przez kilkadziesiąt lat, ale zaraz pytają – czemu Polacy nie lubią Rosjan? Co tam brać szoferska, przecież nawet dyrektory wielkich firm państwowych, po studiach, spędzający każde wakacje w zachodniej cywilizacji, nadal żyją w sowieckiej mentalności. Nie wydają pozwolenia na przejazd dla turystów zachodnich, bo droga ma znaczenie strategiczne, bo zagraniczny turysta to szpieg, zrobi zdjęcia przepompowni gazu i doniesie imperialistom z Ameryki jak zlikwidować najważniejszą arterię transportującą życiodajny gaz z Syberii do chińskiego odbiorcy. Jest coś takiego w kazaniach księdza, czy innego kapłana wiodącej ideologii, coś w telewizyjnym jazgocie, coś takiego co kreuje obraz rzeczywistości w wyobraźni prostych ludzi. Coś co niweluje potrzebę poszukiwania, sprawdzenia, potwierdzenia na własną rękę, czy to na pewno prawda. Władcy tych prostych umysłów wkładają łopatą do głów pierwszą informację o otaczającym ich świecie. Na jej podstawie ludzie budują sobie obraz wszystkiego co na zewnątrz, czego sami ręką nie mogą dotknąć. Potem ciężko nadrukować to co wcześniej się w tych głowach zagnieździło. Rozumem tego zrobić nie można, logiczne argumenty docierają, ale tylko na chwilę. Minie godzina i znowu wraca się do punktu wyjścia. Chyba tylko doświadczenie, powtarzane ciągle bez końca, jak wyjazd do pracy na Zachód, albo zmiana mitu społecznego, mogą przeobrazić poglądy jakie telewizyjna propaganda zabetonowała w głowach ludzi. Jeden z kierowców był w Europie zachodniej, ma tam kolegę co pracuje w Niemczech. Na tle pozostałych, naszych biesiadników, od razu rzuca się w oczy jego szerszy światopogląd. Ubiera się inaczej, inaczej myśli o robieniu biznesu, patrzy bardziej perspektywicznie, rozumie że w Polsce są ludzie tak samo zmanipulowani przez media jak w Rosji.
Pomiędzy tematami politycznymi przeplatały się oczywiście tematy różnic narodowych, obyczajowych. Jak zwykle pytano nas o dzieci, intrygowało ich czy u nas, w Europie, ludzie są tak samo programowani na społeczne funkcje jak na Sybirze. No ale wyrażali swą ciekawość innymi słowy. Ale tu na Wschodzie, poszerzenie świadomości indywidualnej kosztem społecznej, nie zmieniło się tak jak w zachodniej Europie. Nadal ludzie w większości jadą na programie automatycznym, najważniejsze jest niewychylanie się poza ustalone reguły gry. Program szkoła – ślub – dzieci – praca – opieka nad rodzicami – śmierć jest wciąż najmodniejszy. Czyli jak to fachowcy nazywają „tradycyjne wymiany rytualne”, albo „programowanie społeczne”. Ciekawe w takich spotkaniach z gminem, oprócz zderzeń opinii politycznych, czy światopoglądów, jest także próba dopasowania programowania społecznego jednej strony dyskusji z drugą. Krótko mówiąc nie trzeba jechać do kraju gdzie mieszka inna rasa ludzka, wystarczy odległość od Europy, a programy społeczne zaczynają się znacznie różnić. Wynikają z tego zabawne sytuacje, ale także zupełne niezrozumienie. Jednakże okazuje się, że każda społeczność musi zaspokajać podstawowe potrzeby swoich członków, ale robi to na całkiem odmienne sposoby. Na przykład, coś ze standardów. Jeśli Niemiec gościowi poda krakersy i herbatę, a Sybirak zastawi stół w stylu ‚czym chata bogata’, to od razu widać różnice. Niewprawnemu poszukiwaczowi prawdy może wydać się, że chodzi tu tylko o różnice mentalności międzynarodowej, Niemcy to naród niegościnny, wyrachowany, suchy emocjonalnie, a Sybiracy to rany przyłóż, złote serca z fantazją. Ale obie, odległe od siebie społeczności, zaspokajają potrzebę bliskości swoich członków, tyle że na inne sposoby. Sybiracy różnią się znacznie od Polaków zwłaszcza, że ci ostatni nabierają coraz większego rozpędu w globalizacji obyczajów, zbliżania się konsumpcją do Zachodu.
Dowiedzieliśmy się także co nieco o pracy w zimie. Barki pływają tylko do początków września, potem w Lenie jest za mało wody aby mogły pracować i do grudnia transport ustaje. Ceny nieco podskakują, bo ciężarówki muszą jeździć dookoła, przez Ulan-Ude, Tyndę, Jakuck, Wiljujsk, czyli ponad pięć tysięcy kilometrów, zamiast cztery dni barką. Nie wszyscy szoferzy wtedy pracują. Większość robi sobie wakacje, albo zajmuje się remontem swojej ciężarówki. Potem, przed świętami, zaczynają znowu jeździć po zimnikach. Zakładają łańcuchy na koła i po śniegu. Drogą TransNeftu nie jeżdżą bo nie mają napędu na wszystkie koła, poza tym, tam też trzeba płacić, a opony, skrzynie biegów się niszczą na bardzo stromych podjazdach po kamieniach. Ta droga mogłaby być bardzo ciekawa dla nas. Podobno jest górzysta.
Trochę z tego widzimy z barki. Krajobraz się nam nie nudzi. Lena przecina skaliste wzniesienia porośnięte lasami iglastymi. Spłynięcie tędy tratwą wydaje się być ciekawym pomysłem. Na brzegach leży sporo drewna na cowieczorne ognisko. Nasza barka płynie pod prąd 10km/h, z prądem o wiele szybciej, bo Lena należy, na tym odcinku, do szybkich rzek.
Rankiem docieramy pod granicę Jakucji i województwa irkutckiego. Na wysokich skałach postawiono pomnik kobiety do pasa. Nazywa się Matka Jakucji. Kawałek dalej krajobraz na chwilę się wypłaszcza. Zbudowano tu dwa miasteczka, nawet dość spore, Pielieduj i Witim u ujścia rzeki Witim do Leny. To porty przeładunkowe i zaplecze socjalne dla kopalń i wiertni gazu. Od teraz będziemy mijali więcej miejscowości. Można powiedzieć, że wracamy do cywilizacji, chociaż drogi tu nadal nie ma. Pamiętam rzekę Witim sprzed dwunastu lat. To na niej zawróciliśmy nasz pochód na Wschód.
Jakuci wierzyli, że niedźwiedź jest bratem człowieka. Do dziś powtarzają, że zabijanie niedźwiedzi przez myśliwych nie może być sportem, a zabieranie małych niedźwiedzi z lasu, aby je trzymać w domu to grzech najwyższy. Jednak myślistwo w Rosji to sport narodowy. Jak w każdej dziedzinie, także i w tej dochodzi w Rosji do wielu nadużyć. Niby prawa jakieś są, ale jak je egzekwować na tak wielkich terenach leśnych, w kraju gdzie ludzie widzą w łamaniu prawa, działanie przeciw znienawidzonej państwowości, a nie przeciw porządkowi społecznemu. Zwierzęta więc są w defensywie, trzymają się jak najdalej od ludzkich osad i dróg. W naszych podróżach po Rosji nie widujemy prawie w ogóle zwierząt, nawet ze złowionymi rybami jest problem. Nie przeszkadza to jednak Rosjanom opowiadać o wielkiej liczebności fauny. W 2005 pytaliśmy w Taksimo, na drodze biegnącej wzdłuż Bajkalsko Amurskiej drogi żelaznej, czy widują tu turystów. Odpowiedziano nam, że i owszem, całkiem sporo. Kiedy jednak dociekaliśmy aby nam powiedzieli dokładnie, ile ich widzieli. Okazało się, że było ich dwóch przez ostatnie kilka lat. No ale dwóch to więcej niż żaden, więc jednak sporo ich było. Właśnie tak jest ze zwierzyną w Rosji. Parę lat temu w Usogorsku łowiliśmy ryby z lokalnym przewodnikiem. Złowił cztery rybki mające może kilkanaście centymetrów. Mówił, że to było wyjątkowo udane wędkowanie. No ale ile może być ryb w płytkiej rzece, która przemarza w zimie do samego dna. Na konferencji leśników z udziałem reprezentacji ze wszystkich krajów północnej Europy, w tym Rosji, okazało się, że pogłowie łosi w lasach europejskiej Rosji jest aż o 50 razy mniejsze niż w Szwecji. Nam jednak w tej podróży udało się zobaczyć trzeciego niedźwiedzia. Leżał na wodzie jak człowiek, twarzą w dół, z rozpostartymi ramionami. Płynął do morza Łaptiewów. Ilekroć na kajakach zobaczę martwe zwierze w wodzie, jest to dla mnie przygnębiający widok. Może dlatego, że leśni mieszkańcy nie należą do świata wodnego, bo martwe ryby nie robią na mnie wrażenia.
Za miasteczkiem Witim, Lena ożyła ludźmi. Dziś niedziela, piękna pogoda, brzegi przy wioskach obsiedli plażowicze, po rzece pływały motorówki, prace w portach ustały, a krajobraz znowu się wypłaszczył. Nadal otaczały nas pagórki, ale raczej już nie skaliste. Piękne lasy świerkowe zaczęły rzednąć, a na pierwszy plan wychodziła liściasta, krzaczasta tajga. Wzdłuż rzeki, lokalni wyjeździli drogi po żwirze. To naturalna trasa w tych stronach. Jeździ się do następnego pasiołka, na ryby, na myślistwo. Taką drogę może przeciąć jedynie dopływ jakiejś szerokiej rzeki, albo stroma skała następująca nogami na wodę. Kiedy w grudniu przyjdzie zima, Lena zamieni się w autostradę i połączy te wszystkie mieściny.
Czy to wczorajsza libacja, czy spokój powolnego rejsu, ale dzisiejszy dzień był dla nas nieco senny. Nasi szoferzy jednak nie dawali za wygraną. Opróżniali kolejne butelki już od rana. Pozostał im jeszcze tylko jeden dzień picia. Potem będą trzeźwieć, aby pewnie uchwycić kierownice, mające przecież luz na pół obrotu, a od Ust-Kut już nowy asfalt i duże prędkości. Zapomniałem jak wygląda nowy asfalt, trzeba będzie zapiąć pasy, a tak było bez nich miło. Kierowcy mówią, że płynąc w dół Leny tak nie piją. Większy stres, ładunek na pace, niepokój o drogę przez tajgę, o to czy ładunek uda im się zdać w całości. Na powrocie, kiedy płyną w górę rzeki, jest większy luz, także o jeden dzień więcej czasu na libacje. Przychodzą co chwilę i ponawiają zaprosiny na kolację i wódkę. Nam jednak jeden wieczór zabawy wystarczy. Ta szoferska liturgia bratania się, jest potrzebna jak niedzielna msza, sportowe igrzyska, festiwale na cześć…, komunistyczne wiece. Bez niej trudno utrzymać więzi społecznych, mających zapewnić spokój i poczucie bezpieczeństwa na szlaku przez syberyjskie bezdroża. Łatwiej liczyć na brata szofera, z którym się wódkę piło, niżeli na tego, którego widzi się pierwszy raz. Na Zachodzie mamy różnorakie firmy mające zadbać o to by zepsuta ciężarówka pojechała dalej. Różne służby komunalne mające zapewnić dobry stan drogi przy złej pogodzie. GPSy aby znaleźć drogę bez pytania o nią innych. Budowlańców dbających o należyte wykonanie drogi, aby parkingi miały odpowiednią ilość miejsca, kibel i kosz na śmieci. Wreszcie gąszcz przepisów dających pewność, że jeśli się ich przestrzega, to nic złego stać się nie może. Zanika więc potrzeba bratania się z innymi szoferami. Społeczna więź nie jest już nikomu potrzebna, a nawet wadzi i ciąży. Tutaj na dalekiej Syberii nadal jest w tej kwestii jak za czasów Popiela.
Następne dni na barce mijały z wolna w deszczu i mgle, jakbyśmy spacerowali po parku zdrojowym w Krynicy, nigdzie się nie spiesząc, a raczej chcąc powstrzymać upływający czas, bo już go niewiele zostało. Nasza podróż też powoli zbliża się do końca. Statek unosi nas dzień i noc z przepastnego bezkresu, bezludnych lasów i gór wschodniej Syberii. Niby liczymy dni do końca tej rzecznej podróży, ale to z naturalnej przyczyny wyprzedzania umysłem zdarzeń. Iwona nawet zakreśla kolejne dni w kieszonkowym kalendarzu, jakby podróż była odsiadką w więzieniu. Mówi, że mylą się jej dni tygodnia. No tak zupełnie jak w więzieniu bez okien, można zapomnieć ile lat się siedzi i ile jeszcze zostało, lepiej robić kreski łyżką na ścianie. Przecież do cywilizacji nam nie spieszno, ale zostać w teraźniejszości i ją smakować też nie potrafimy. Z nudów niby, przeglądamy mapy, obliczamy kilometry i szukamy lepszej, w naszym przypadku znaczy, bardziej skomplikowanej drogi ku Europie.
Zamknęliśmy się w Toyocie bo przez cały dzień pada deszcz i wieje zimny wiatr. Czytamy książki, patrzymy w sufit, a na nim naklejone mapy innych kontynentów, oglądamy filmy, dokształcamy się z wysokiej kultury, a wszystko to po to aby nie być tu gdzie jesteśmy. Tylko czasami udaje się usiąść i po prostu patrzeć przed siebie na przesuwający się brzeg rzeki. Nogi mrowią, chciało by się dokądś biec, chociażby gonić barkę biegnąc po tym brzegu, wspiąć na ten… o ten właśnie, piękny szczyt, pójść popatrzeć na pracujący, rozedrgany silnik barki, pogadać o byle czym, z byle kim. Rzadko mam sposobność uczyć się siedzieć w bezruchu, bezmyślności, a jednak otwartej percepcji. Nawet kiedy próbuję pranayamy, czy medytacji, to przecież próbuję, robię, staram się wykonać zadane ćwiczenie o określonej porze dnia i miejscu. Zawsze jestem w przodzie, mam już gotowy plan na następną podróż, byle w przód, a w tyle mnie brak.
Tymczasem na brzegach Leny pojawiają się co chwila kolejne wioski. Minęliśmy potężny tartak zaopatrujący całą Jakucję w deski na budowę domów. Potem był jakiś zapomniany, mały port w ruinie, wioska w której remontuje się stare barki, a potem korytarz w jakim płynie Lena, obstawiony wysokimi brzegami skalistych ścian, zaczął się obniżać. Gdzieś po drodze wpłynęliśmy w dym niesiony wiatrem z lasu. Gdzieś pali się tajga. Nikt jej nie gasi, bo nikt jej nie sadzi. Przyroda ma tu służyć pełną piersią człowiekowi, a on, jak przystało na kolonizatora, tylko grabi zakrzywionymi z pazerności pazurami. Jakie to szczęście, że mamy takich grabieżców. Nasza, europejska cywilizacja bez nich stanęła by w miejscu.
Gdzieś po drodze zobaczyliśmy potężne góry ściętych drzew. Tak na oko trzypiętrowe bloki byłyby niższe. Ładowali drewno pływającym dźwigiem na barki. Nie topili go w wodzie. Już jesień idzie, za dwa tygodnie Lena zamknie się na barki płyciznami. Podobno drewno topione w rzece używa się na budowę domów od gruntu do okien parteru. Woda jakoś zabezpiecza je przeciw wilgoci i kornikom. U nas drewno się gazuje w komorach chemikaliami, a tu ciągle tradycyjnie. Na górne partie domów używają gorszego drewna, jak świerki i brzozy. Jest miękkie, ale lepiej izoluje termicznie. Biadolą, że po powodzi w 2001, wiele nadleńskich domów drewnianych poszło z nurtem do morza Łaptiewów. Betonowe bloki się ostały, ale to nie to samo co drewniany dom. Pamiętam takie opowieści z lat swojej młodości. Drewniane domy fińskie były lepsze od wielkiej płyty, taki luksus. Ale potem, w nowej epoce, nowych rozwiązań budowlanych, te komunistyczne opinie przestały mieć rację bytu. Długo później wróciły w innej wersji, poszukiwań ekologicznego stylu życia, zdrowia wokół siebie, unikanie plastyku, nawet kosztem wydatków na stare rozwiązania budowlane. Tu, na Syberii, taka moda dopiero przyjdzie, ale ja pewnie tego już nie dożyję.
Trzeciego dnia po południu dopłynęliśmy do Kireńska. To spore miasteczko już za czasów carskich było ważnym węzłem komunikacyjnym. Teraz wydaje się leżeć na uboczu, połączone lichą drogą z mniej ważną główną drogą nad północny Bajkał. Nawet po latach podróży po Rosji, ciągle nie mogę przyzwyczaić się do rosyjskiego sposobu myślenia o komunikacji międzymiastowej. Ludziom na Syberii wystarcza czasami tylko kolej żelazna, albo jedynie płytka rzeka, nie potrzebują drogi, nawet jeśli wystarczyłoby przejechać spychaczem przez tajgę kilkadziesiąt kilometrów do większego miasta. Biadolą, że ONI drogi im nie zrobią, że ONI o nas zapomnieli, a przecież to my im tu ropę wyciągamy z ziemi, albo diamenty, bez nich ONI by tam w tej Moskwie zdechli… – a niech by tam zdechli, za to że o nas zapomnieli. Ciągle myślą po komunistycznemu, ciągle czekają na plan z Moskwy, na działania odgórne, sami ledwie troszeczkę dbają o swój biznes. Chociaż jak to mówi Aleksander geolog – oni tu nie pracują, oni się trudzą, oni pracować nie potrafią. Nawet Jakuci na Moskwę biadolą, a przecież od wszystkich kopalń dostają niezłe pieniądze z podatków lokalnych i co z nimi robią? Moskwa ma im zbudować most przez Lenę do Jakucka? Moskwie most niepotrzebny, Moskwa myśli o diamentach w Jakucji, a nie o Jakutach w Jakucku.
Kireńsk zamieszkuje dziś ponad 13 tysięcy ludzi. Pracują głównie w przemyśle drzewnym, transportowym, w stoczniach remontujących barki rzeczne. Wioskę założono w 1630 roku. Od zawsze było miejscem zsyłek i przymusowych przesiedleń ludzi z Europy. Pod koniec XIX wieku, przez trzy lata, mieszkał tu przymusowo Józef Piłsudski. Jednak w odróżnieniu od swego brata Bronisława, nie zakochał się ani w Syberii, ani w Rosji.
Powoli, z niskiej mgły jaka nam dziś towarzyszy od rana, wyłaniały się żurawie portowe w Kireńsku. Miasteczko leży na lewobrzeżu Leny, ale spora jego część także na długim półwyspie pomiędzy ujściem Kiriengi i Leną. Nasza rzeka wije się wąskimi zakrętami pomiędzy stojącymi na kotwicach barkami. Tutaj wiele z nich zimuje. To czas na naprawy, chociaż trzeba się spieszyć. W środku zimy jest za duży mróz aby cokolwiek ze stalowego poszycia spawać, metal jest jak szkło. Wilgoć mgły miesza się z dymem z palonych śmieci na pobliskim śmietnisku, powietrze przenika wieczorny chłód i zapach zgnilizny z szuwarów za miasteczkiem. Przenosi mnie to do zimowego New Delhi, do wąskich, brudnych uliczek Paharganju, kiedy szarym rankiem jeszcze jest cicho i pusto, ale mieszkańcy ulicy rozpalają kupy plastykowych śmieci aby ogrzać zziębnięte dłonie. W ten czas moich wspomnień, w Kireńsku, po środku pustki południowej Syberii, powszedni dzień powoli zamiera w ruchu. Małe barki, promy przewożą kilka samochodów i ludzi z jednej części miasteczka do drugiej. Port, obłożony pękami długich desek z tartaku, już nie pracuje. Zmieściliśmy się w okienko czasowe na przepłynięcie przez wąską tutaj Lenę. Ruch odbywa się wahadłowo, w określonych godzinach. Za nami, płyną blisko jeszcze dwie wielkie barki, przed nami kolejna. Dziś kilka razy przepływaliśmy takie wąskie odcinki i musieliśmy czekać na okienko czasowe.
Z wolna, na barce wszystko odbywa się wolno, wypływamy z Kireńska w pustą przestrzeń. Na lewobrzeżu niewielkie rozlewiska, a na nich kilka pontonów z wędkarzami. Dalej baza ze zbiornikami na paliwo dla kopalń i znowu zaczynają się pagórki, dalej żółto-białe skały, jak piasek na żwirowni. Jeszcze długo stoimy w zachodzącym słońcu na dziobie barki. Ja łapię ostatnie promienie słońca w mojej praktyce sungazing, a Aleksander opowiada o pracy w tundrze, o niedźwiedziach, suchym mrozie, tłustej diecie na jesień by przetrwać zimę, o bieganiu pomiędzy niebiesko-białymi kontenerami mieszkalnymi, o pustce przestrzeni zaśnieżonej tundry. Ulica w mieście zmienia się bezustannie, nieustający strumień wrażeń bombarduje świadomość przechodnia. W tundrze widać jedynie potężne założenia planu Ziemi, geologię która powstawała miliony lat i przekształca się z tysiąclecia na tysiąclecie. Serce pustki bije w innym rytmie niż serce człowieka z cywilizacji. Tundra do nikąd się nie spieszy. Kiedy wypełnia całe pole widzenia z początku powoduje zniecierpliwienie, potem przygnębia, ale na koniec przynosi spokój, ukojenie w harmonii z Kosmosem.
Ranek przyniósł pewne ożywienie na barce. Kierowcy szurając klapkami, jeden po drugim, dreptali w kierunku prysznica. Potem długo stali w kolejce przed blaszanymi drzwiami, a silniki statku dudniły jakby sam diabeł grzmocił rufę barki pięścią z dołu. Ściągali czarne skarpetki z białych jak dłoń polskiej szlachcianki łydek. Biadolili ćmiąc pety – w wojsku na prysznic było siedem minut dla każdego, a tu jak taki wejdzie to siedzi tam pół godziny, pindży się jakby jechał do kochanki, a nie do żony. Zostało nam w linii prostej jeszcze 24 kilometry, ale Lena nadal kręci w lesistych pagórach hołubce, więc będzie ponad 30 kilometrów dla barki, czyli jakieś trzy godziny i koniec rejsu.
Jeszcze przed Wierchniemarkowo kapitan zarządził rozłączenie barek. Do tej pory barka z silnikiem i wysokim na trzy piętra, białym mostkiem kapitańskim pchała pordzewiałą drugą barkę. Teraz połączono je burtami i ustawiono wzdłuż żwirowego brzegu. Zaczęły wyjeżdżać samochody. Zaczęli zbierać należność za fracht. Nam wyliczono długość samochodu na 5.2m, może nie liczono tylnego skosu nadbudówki. W każdym razie należność wylicza się co do centymetra pojazdu, a nie za każdy rozpoczęty metr. Wyszło więc 37550RUB (2234zł). Przepłynęliśmy ponad 800 kilometrów w 94 godziny, z czego ponad 2 godziny staliśmy na kotwicy.
Przejechaliśmy przez przedmieścia wioski Wierchniemarkowo, drewniane, schludne, zatopione w kurzu i słońcu, jesiennej wilgoci i szumie liści drzew na wietrze. Czekało nas 150 kilometrów drogi do Ust-Kut. Nawierzchnia okazała się bardzo nędzna, podziurawiony, twardy szuter nie pozwalał na dużą szybkość. Trasa zajęła nam cztery i pół godziny. Kiedyś promy dopływały do Ust-Kut, ale poprawiono i udostępniono do ruchu w lecie zimnik biegnący przez Wierchniemarkowo do Mirnego. Przynajmniej jego początek jest przejezdny latem. Ale już teraz pędzi tędy wiele ciężarówek z rurami na rurociągi, konstrukcjami stalowymi i betonowymi do budowy wiertni i linii wysokiego napięcia. Można odnieść wrażenie, że tajga tętni życiem budowlańców i górników. W końcu z kurzu drogi zaczęły wyłaniać się pierwsze zabudowania Ust-Kut. To nowe fabryki jakie postawiono wzdłuż Leny, na północ od miasta. Przecięcie linii kolejowej BAM i tak wielkiej rzeki transportowej jak Lena, skutkuje rozwojem przemysłu. Barki zabierają produkty cywilizacji z wagonów kolejowych i unoszą do kopalń na północ, a wracając przywożą drewno i inne ciekawostki jakie można wydrzeć dzikiej naturze. Na miejscu zbudowano więc fabryki do wstępnego przerobu, przeładunku i magazynowania towarów. Miasto ożyło. Pamiętamy je sprzed dwunastu lat jako zapyziałe, postkomunistyczne, spokojne, nurzające się w marazmie i stagnacji. Teraz jest prężnym ośrodkiem cywilizacji, ulice są zakorkowane powszednimi wieczorami przez luksusowe samochody zdążające do domów. Zbudowano wiele nowych sklepów jarzących się neonami, już nie mamy problemu z ich znalezieniem, to nie Jakucja, to miasto białych, cywilizowanych ludzi z Zachodu. Pewnie i nasz śmietnik, na którym nocowaliśmy 28-go sierpnia 2005, opatulając się trzema polarami aby nie zmarznąć, grzejąc sobie wodę na prysznic przy ognisku, już nie istnieje. Pewnie śmietnisko się rozrosło. No ale droga dojazdowa do Ust-Kut niewiele się zmieniła. Kiedyś to był połamany, komunistyczny asfalt, denerwujący wielkimi jak leje po hitlerowskich bombach dziurami co pół kilometra. Teraz jest to w miarę równy, ale już połamany, nowy asfalt pokomunistyczny, znaczy był nowy parę lat temu, ale już się zużył. Ciąg nowoczesnych, wielkich ciężarówek dowożących bezustannie dobra do tego ważnego węzła komunikacyjnego Syberii, szybko wciska w miękką tajgę sowieckie standardy budowania dróg. Niewiele jednak dziś ujechaliśmy. Dzień nam się skrócił po przeniesieniu z dalekiej północy na południe. Wyjeżdżaliśmy z miasta żegnani deszczem i odbijającymi się w mokrym asfalcie kolorowymi neonami i światłami latarni. Chwilę potem zatrzymaliśmy się za ostatnimi domami, nad rzeką Kuta. W nocy nie dawał wytchnienia hałas ciężarówek i pociągów tuż obok nas. Takie miejsca jak Ust-Kut pokazują naocznie jak wygląda zaplecze cywilizacji w jakiej żyjemy tam w Europie. Rosyjskie kopalnie, wiertnie gazu, pustkowia po wycięciu lasu, śmietniska po przeniesieniu bazy budowlańców, przeorane góry rurociągami, czarne, wielkie połacie po pożarach, to są tyły restauracji w jakiej my, ludzie z Europy konsumujemy. Właśnie w dzikiej przyrodzie najlepiej widać ekspansję gatunku ludzkiego. Ekspansję… ciągle to powtarzam… liczebnościową. Jest nas coraz więcej bo rozwija się przemysł, a przemysł się rozwija bo jest nas coraz więcej. Taka jest natura rzeczy ludzkiej cywilizacji, a jej walec powoli sunie dalej i dalej, miażdżąc pod swym cielskiem kolejne, nietknięte piękno. Trzeba korzystać póki można, po nas choćby potop.
Następnego dnia dość szybko dojechaliśmy do nowego asfaltu. Droga wspinała się stromymi serpentynami na przełęcz ponad 600m n.p.m. Sporo tu się kręciło chińskich wywrotek, budują nowy asfalt, więc niedługo dojechaliśmy do jego końca. Potem był dziurawy szuter i stary, połamany asfalt. Na którymś wirażu, przed mostkiem, przy strumieniu, jedna z wywrotek wylądowała trzy metry niżej, niszcząc bariery. Pewnie spalił hamulce na zjeździe. Ot taki rosyjski kierowca z fantazją.
Dziś dzień resentymentów. Czytaliśmy moje stare notatki z podróży i odwiedzaliśmy miejsca, które w 2005 były dla nas ważne. Na pierwszy rzut poszedł bar Traktoria, jakieś 130 kilometrów za Ust-Kut. Nocowaliśmy tutaj na małej, skoszonej łące za barem. Schowaliśmy się za stóg siana. Pamiętam jak brałem prysznic wypinając goły tyłek, kiedy nadjechał samochód i zwolnił na mostku ponad rzeczką. Teraz staliśmy tu może kilka minut, a samochodów, które przejechały obok, było ponad dziesięć. Po Traktori został tylko śmierdzący starym olejem, zaśmiecony do granic możliwości placyk gdzie odpoczywają TIRy. Tam gdzie stały drewniane zabudowania, były tylko hałdy żwiru. Pewnie domek był nielegalny, kiedy budowali nowy asfalt, ten który dziś jest połamany i już stary, zlikwidowali bar. Dwanaście lat temu siedzieliśmy w nim, w chłodny, mokry od deszczu wieczór i słuchaliśmy radia Rassija z małego, barowego radyjka. Nadawali muzykę poważną, między innymi Chopina. Na szczęście nie dało się na radiu złapać innej fali, dlatego byliśmy skazani na programy z wyższej półki kultury. Jedliśmy parujące od gorąca blińczyki z guścionką i nie chciało nam się wychodzić na zewnątrz aby rozbić namiot na mokrej łące. Świat za zaparowanymi, małymi, podwójnymi oknami nie wyglądał ciekawie. Dziś zostały z tego jedynie wspomnienia. Ciekawe gdzie podziali się ludzie. To byli Ukraińcy. Pani opowiadała, że kiedy była pionierką, to spędzała miły czas w obozie dla harcerzy Artek, na Krymie. Mieszkali na zapleczu baru, nie stać ich było nawet na zakup większej ilości żywności dla klientów. Poranną jajecznicę zrobili z naszych jajek.
Kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy na długi i wysoki most na rzece Ilim. Rzeka rozlewa się tutaj szeroko pomiędzy górami. Właśnie go remontują, ustawili ruch wahadłowy. Iwona wtedy robiła tu pranie. Zeszliśmy na plażę, ale jakoś wspomnienia nie wróciły. W zasadzie niewiele się tu zmieniło. Może postawili więcej daczy na przeciwległym brzegu, na stoku, w lesie.
Mieliśmy jeszcze jedno ‚nasze’ miejsce przed Bratskiem. Ale zaanektowali je drogowcy na swoją bazę. Nawet tam nie próbowaliśmy wjeżdżać. W Bratsku odnaleźliśmy piękną mozaikę w betonie zabudowań tamy na Angarze. Jakim cudem uchroniła się przed naszymi obiektywami w 2005-tym? Przejeżdżaliśmy wtedy przez tamę dwa razy. W centrum, za pomocą dochodzenia iście holmsowskiego, odnaleźliśmy budynek, w którym jedliśmy kiedyś bardzo dobrą pizzę z łososiem. Cały dzień o niej rozmawialiśmy, już zamawiałem sobie podwójną, a co… jak się truć mąką to z rozpędem. Ale zamiast pizzeri znaleźliśmy restaurację, a przed nią zaparkowane nowe Lexusy. Weszliśmy do środka, ale nie wyglądaliśmy odpowiednio dobrze na tle pozostałych klientów. Pani kelnerka, z poczuciem wyższości, odpowiedziała Iwonie, że żadnej pizzy tu nie serwują tylko bussines lunch. Poszliśmy dalej w Bratsk. Główna ulica targowa przypominała tą z Mirnego. Znowu brzozy, bloki z wielkiej płyty, a ich partery zawłaszczone przez handel i usługi. Sowieccy planiści nie przewidzieli budynków użyteczności publicznej kiedy projektowali Bratsk nad nowo powstałą wielką zaporą na Angarze. Wtedy największą na świecie. Bratsk to dziś trójmiasto. Dzieli się na trzy miasteczka, oddalone od siebie dość znacznie. Na lewobrzeżu Angary odnowiono asfalt na dwupasmówce. Kończy się za trzecim Bratskiem. Dalej są sosnowe lasy i wielka łąka, na której nocowaliśmy pomiędzy małymi poletkami kartofli. Teraz jest zaorana w całości, nawet nie ma możliwości wjechania na nią.
Dalej skręciliśmy z nowego asfaltu biegnącego do Tułunu, na drogę na Tajszet. W 2005 dopiero ją budowano, nie udało się nam nią przejechać, a próba objechania frontu robót po zimniku skończyła się utopieniem Toyoty w błocie. Długo się wykopywaliśmy, a potem szybko wróciliśmy na główną drogę. Tamta, nowa szutrówka zrobiła się już stara i znowu jechaliśmy na dwójce. Za Bratskiem zaczęło padać i nie chciało przestać. Mieliśmy znaleźć nocleg przed siódmą, ale dopiero przed dziewiątą się udało. Ten dziurawy szuter przecina zabagnioną tajgę. Bocznych dróg jest tutaj niewiele. Służą głównie za dojazd do rurociągów, słupów wysokiego napięcia, lub po prostu w las, dla drwali. Każda jest rynną pełną pomarańczowego błota. Podłoże jest gliniaste, woda nie przesiąka, tylko stoi w potężnych kałużach. Podczas jednej z prób utknęliśmy w jednej z nich. Nie chciało mi się wcześniej, w deszczu włączać przedniej osi do napędu i teraz trzeba było w błocie wyjść z Toyoty i przekręcić sprzęgiełka na piastach kół. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć suchego miejsca. Kiedy trafialiśmy na jakąś polankę w lesie, to nie można było wyjść z samochodu, bo od razu tonęło się dziesięć centymetrów w kleistym błocie. Wracaliśmy więc na szutrową drogę i powoli, podskakując na dziurach, rozbryzgując żółte kałuże, brnęliśmy dalej. W końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie kiedyś stały wielkie spychacze, a przed nimi ściana lasu. Iwona wtedy poszła zapytać się co z drogą. Teraz to miejsce wygląda jak każde inne na szerokiej drodze w lesie. Chwilę później udało się nam wjechać głębokimi koleinami na zalesioną górkę, a tam znaleźliśmy małą polankę obsypaną korą drzew. Niedawno ładowano tu bale drewna na Kamazy. Kora utworzyła suchy kożuch na błocie. Na nim postawiliśmy nasz dom, jak na wyspie. Bez ubłocenia gliną kaloszy powyżej kostek, nie dało się nawet dojść między drzewa, do toalety. Ano wróciliśmy do znanej nam Syberii. Na dobranoc puściliśmy sobie film Tarkowskiego. Jak znalazł na tą okazję. Iwona zasnęła zaraz na początku, ale mimo to mieliśmy podobne sny o znikaniu, a potem szukaniu i nieodnajdywaniu. Ja przynajmniej miałem sen w kolorach Tarkowskiego, znaczy bez koloru. Rano zabraliśmy się do naszych prac przy komputerach i książkach. W nocy deszcz podniósł nieco poziom wody wokół naszej wyspy, ale nic sobie z tego nie robiliśmy. Do drogi mamy stromo w dół, nie da się na tym odcinku zakopać. Po późnym śniadaniu ruszymy dalej.
80 kilometrów dalej dojechaliśmy do Czuńskiego i tam zaczął się asfalt, przynajmniej na następne 40 kilometrów. Wcześniej jednak przeżyliśmy chwile zwątpienia, kiedy dojechaliśmy do frontu budowy drogi. Trudno było nam uwierzyć, że od dwunastu lat budują drogę i jeszcze jej nie skończyli. Wprawdzie budują ją z pełnym zaangażowaniem. Kładą plastykowe maty perforowane na piaskowe i błotniste stoki grobli na jakiej jest droga. Sypią na to piasek i nasiona trawy. Każdy strumyszek przepuszczają olbrzymimi rurami, albo betonowymi mostami. Umacniają brzegi rowów melioracyjnych stalowymi koszami z siatki, wypełnionymi kamieniami. Inne brygady wciskają w ziemię słupki metalowe, do których przykręcają bariery energochłonne. Jeszcze inni usypują małe wysepki ze żwiru obok drogi, a na nich stawiają maszty do znaków drogowych. Przy każdej wiosce stawiają betonowe wiaty dla podróżnych czekających na autobus oraz betonowe toalety. Tylko, że tu nigdy, żaden autobus nie jeździł. Wielkie dźwigi ustawiają betonowe dźwigary mostów, a ogromne Biełazy wożą urobek z kamieniołomu. My pośród tego całego zamieszania w środku zabagnionej tajgi, przebijaliśmy się po koleinach wyjeżdżonych przez opony Biełazów, wielkie jak nasza Toyota. Tonęliśmy w błocie, albo raczej żółtej zupie rozjeżdżonej przez terenowe Kamazy. Pewnie byśmy jednak zawrócili przy pierwszym znaku zakaz wjazdu. Ale myśl, że mamy wracać po tych dziurach cztery czy pięć godzin, zmuszała mnie do lekceważenia wszelkich barier. Iwona pytała robotników drogowych i inżynierów, czy możemy tędy przejechać do Czuńskiego. Potwierdzali i wskazywali ręką środek tego budowlanego zamieszania, tam mamy jechać. Dogoniliśmy jakiegoś Bratczyka, który też zwątpił na którymś rozjeździe. W końcu jednak udało się wyjechać z tajgi do Czuńskiego, do miasteczka jak z europejskiej Rosji. W ostatniej chwili zdążyłem zapiąć pas, kiedy zobaczyliśmy policjanta na drodze. Co prawda do Tajszetu jechaliśmy jeszcze kilka godzin, bo asfalt się szybko skończył, a szutrówka nie pozwalała na więcej niż 25km/h, ale czuliśmy już smak cywilizacji, byliśmy już pewni, że wracać nie musimy. Wracać i zaczynać od nowa w innym miejscu. Jak ja tego nie lubię. To bariera, która najczęściej mnie zniechęca do kolejnych prób. Nie jestem wytrwały w dążeniu do celu, raczej konsekwentny w powtarzaniu działań i utrzymywaniu kierunku. Nie nadaję się na odkrywcę, lepiej już na rzemieślnika.
Wjechaliśmy do Tajszetu, do centrum, aby zobaczyć zabytkową wierzę ciśnień z 1906 roku i zrobić zakupy. To niewielkie miasteczko ma ledwie 30 tysięcy mieszkańców, czyli osiem razy mniej niż Bratsk. Tajszet po wojnie rosyjsko-japońskiej był stolicą obozów budujących kolej transsyberyjską. 39 tysięcy japońskich więźniów wojennych zagoniono do pracy przy układaniu torów w tajdze. Kiedy pojadę do Japonii, będę ich pytał czy mają jakąś kotwicę w społecznej wiedzy historycznej, związaną z Japończykami w gułagach, czy stworzyli sobie japońską martyrologię z tego powodu. Będę pytał z ugruntowanym wcześniej nastawieniem, że przecież tylko my, Polacy mamy prawo do martyrologii.
Tamte czasy, kiedy do wschodnich rubieży Rosji, do Władywostoku, na Sachalin, jechało się z Moskwy statkiem dookoła Azji, albo nawet szybciej, statkiem do Nowego Yorku, potem koleją do San Francisco i statkiem przez ocean, to był zupełnie inny świat, dużo większy, mniej zglobalizowany, kiedy informacja z trudem przebijała się przez druk gazety. Dziś przez okolice Tajszetu przejeżdżają pociągi po drodze transsyberyjskiej, BAMie i skręcają także do Chakasji. Poza tym przebiega tędy główna droga i jedyna asfaltówka Moskwa-Władywostok, albo Moskwa-Mongolia-Chiny. Dziś nawet widzieliśmy jeden kamper na Fordzie Transicie z Chin. Skurczybyki jeżdżą sobie do Rosji na wakacje, a nas nie wpuszczają do siebie, trzeba płacić wiele tysięcy EUR za przywilej wjechania pojazdem do Chin.
Jednak Tajszet to zapyziała dziura. Po dwóch dniach bezustannego deszczu tonie w brunatnej wodzie. Samochody chlapią na wszystko, piesi skaczą po krawężnikach, klombach, deskach rzuconych już na stałe przez głębsze dziury w jezdni albo chodnikach. Pośród tej rosyjskiej, syberyjskiej rzeczywistości wyrasta świeży, odnowiony, żółty gmach dworca kolejowego, a obok niego, na cokole stara lokomotywa. Jest posmarowana grubo czarną farbą. Bardzo grubo, bo tylko farba trzyma w kupie stalowe części składowe. Na przodzie dumnie lśni czerwona gwiazda, a pod nią plastykowe wieńce zrobione ze szczotek do czyszczenia butelek. Kolej zbudowała Tajszet, chwała pracownikom kolei. Mają tu nawet swój dom oddycha, takie sanatorium w centrum miasteczka.
Tajszet to dziura bez przyszłości, ale Kańsk to duże miasto. Jakież było nasze zdziwienie kiedy wjechaliśmy do samego centrum, a tu nie ma miasta. Znaczy są jakieś obdrapane ruiny ceglanych kolonialnych gmaszysk, wielki plac zatłoczony małymi autobusikami PAZ i ludzie spieszący się w ten piątkowy wieczór, w każdym kierunku. Próbowaliśmy znaleźć jakieś centrum handlu i usług, coś co powinno być w każdym mieście w jego środku, znaczy sklepy, przedstawiciele wiodących kompanii telefonii komórkowych, restauracje, itd. A tu jak we wiosce. Za kilkoma gmaszyskami, które są zresztą martwe, małe uliczki obstawione drewnianymi domeczkami jak na zwykłej wsi. Jechaliśmy dalej i dalej, a tu bez zmian, w końcu wyjechaliśmy w zakłady fabryczne. Zwykle Kańsk objeżdżaliśmy po obwodnicy, ale teraz chcieliśmy inaczej. W takich syberyjskich miasteczkach budowanych po zadaniu, z powodu zapory i elektrowni, kopalni, kolei, wielkiej fabryki, stalowni, tartaku, stoczni i takich tam, zwykle centrum to blokowiska mieszkalne oraz dom partii. Centrum usługowo-handlowe rozwija się gdzieś z boku, po 1991 roku, na nowym osiedlu mieszkaniowym, albo na najważniejszym skrzyżowaniu dróg dojazdowych. W Kańsku nie zapytaliśmy gdzie takie miejsce jest, a sami go nie znaleźliśmy. Pojechaliśmy szukać noclegu poza wielką bazę lotnictwa wojskowego, na łąki z kępami brzóz, teraz obsiadnięte przez grzybiarzy.
Chyba jest sezon, bo kupiliśmy wiadro kurek. Za dziesięciolitrowe wiadro obsypane z czubkiem kurkami, zapłaciliśmy 15zł. Takie samo wiadro pełne podgrzybków to 24zł. Mniej nie da się kupić, sprzedają na wiadra. Często zatrzymują samochód na awaryjnych, w drodze z pracy i gnają z siatą w brzozy. Za pięć minut mają pełno. Sam nigdy grzyba nie znalazłem, a dziś poszedłem w las za potrzebą i znalazłem borowika kucając w trawie.
Jednak deszcze nie tylko działają na grzyby, także i na leśne drogi. Tutaj są czarnoziemy jak na Ukrainie. Kilometr jazdy w plener po łące, do brzóz na horyzoncie aby zanocować, skutkował ubłoceniem samochodu jakby go w czarnej farbie utopić. Ślizgawka i wylatujące spod kół strzępy błota. Nie da się teraz dotknąć samochodu, ani wejść do niego bez umazania się czarnym, tłustym błotem. Zmywanie skutkuje rozmazaniem tego dziadostwa, a ręce stają się czarne. Może jutro wyjrzy słońce i to wszystko wysuszy, potem samo odpadnie.
Wieczorem zjedliśmy tyle kurek, że… jeszcze ponad połowa została, a już nie mogliśmy więcej. Ja zapiłem to słodkim, ruskim szampanem, bo Iwona mówi, że grzyby są ciężkostrawne i trzeba alkoholem nieco pomóc. Nic poza szampanem nie było pod ręką. A co za różnica, to tylko jedzenie.
Rano zrobiło się zimno i spowiła nas mgła, która wyszła zza rogu pola obsianego pszenicą. Wciskała się nachalnie pomiędzy brzozy i krzaki. Nie tknęła jednak trawy i grzybów w trawie, wolała brzóz listowie. Szybko zasłoniła słońce i cały, odleglejszy od nas krajobraz tonący w wodzie i błocie. Potem nagle znikła, nawet nie uchwyciłem tego momentu zanikania. Za to zauważyłem pierwszych, sobotnich grzybiarzy, potem pierwsze samochody jadące głębiej, dalej od głównej drogi, tam gdzie piesi grzybiarze nie docierają. Wtedy wyruszyliśmy w dalszą podróż na zachód.
W to sobotnie popołudnie, kiedy słońce wreszcie ociepliło syberyjską pustkę, zrobiło się ponad dwa razy cieplej niż przez ostatnie dni. Temperatura ciągle wahała się w okolicy dziesięciu stopni, a tu nagle zrobiło się ponad dwadzieścia. Na drodze zrobiło się tłoczno od samochodów osobowych. Ludzie stadnie wyruszyli z Krasnojarska na wieś. Spostrzegłem kilku motocyklistów na wyprawowych maszynach. Wypatrywałem ich rejestracji, ale zawsze konstatowałem z zawodem, że to Rosjanin. Daleko od Europy nawet jakiś Bułgar na motocyklu byłby jak ‚nasz’. Wypatruje się takich rodzynków na drodze jakby oni byli lepsi od otoczenia, od tego zwykłego ciasta keksa. Rosjanin na motocyklu na Syberii to nic, ale gdyby takiego spotkać w Australii to byłby wtedy ‚nasz rodzynek’. Pomachalibyśmy do siebie ręką, spotkali, zatrzymali, pogadali. To samo z Australijczykiem na Syberii. Czujemy się wyjątkowi, bo sami jesteśmy tu obcy, spotkać drugiego obcego to jak znaleźć bratnią duszę, potwierdzenie że my tu jesteśmy jednak na miejscu, bo zdarzają się też inni, tacy jak my. To też potwierdzenie, że nadal jesteśmy tamtejsi, pochodzimy z miejsca, skąd wyruszają podobni do nas. A tutejsi ludzie są odmienni od nas, bo nie podróżują, przynajmniej nie teraz. Nie należymy do tego miejsca.
Od razu wyłowiliśmy z tłumu pojazdów na głównej, rowerzystę z Zachodu. Wyłonił się zza zakrętu i on nas też spostrzegł, prawice powędrowały w górę, w geście pozdrowienia, rytuale potwierdzającym wzajemne zrozumienie naszego tu bycia. Ale czy chińska rodzina w kamperze, który nas minął też tak pomyślała? Chwilę później minął nas rozpędzony Subaru z rowerem na dachu, na magadańskich numerach. Poczuliśmy z nim bliskość, to przecież ktoś z dalekiego miejsca. My też tam byliśmy, a pewnie wszyscy którzy nas teraz otaczają, znają Magadan tylko z nazwy. My i ten z rowerem na dachu, znamy nie tylko z nazwy. Potrzeba przynależności do jakiejś grupy jest tak silna jak długa historia tej cywilizacji ludzkiej.
Mijały kolejne dni, a my jechaliśmy na zachód. Zatrzymywaliśmy się w miasteczkach, których jeszcze dotąd nie odwiedziliśmy. Wyjątkiem był Nowosybirsk. Zbudowano już obwodnicę, ale postanowiliśmy wjechać do centrum. Kosztowało nas to stanie w niedzielnych, popołudniowych korkach. Ładna pogoda, a nawet upał, trwał dalej, więc mieszkańcy wielkich miast weekendy spędzają na wsi. Tu na Syberii jest tak jak w Niemczech. Kiedy weekend się kończy samochody stają w korkach, a organizacja ruchu ulicznego w Rosji to zupełnie co innego niż w Niemczech. Trzeba jednak Rosjan pochwalić za wyraźny wzrost kultury osobistej kierowców. Już tylko nieliczni przepychają się bokiem, po chodniku, na trzeciego. Sądzę, że pod tym względem zbliżyli się do standardów warszawskich. Z dezaprobatą zauważam także wzrost europejskiej świadomości kierowców. Spacerowanie po mieście jest dla mnie irytujące, ponieważ rosyjscy kierowcy nagle, na przestrzeni ostatnich dwóch-trzech lat, zaczęli do przesady stosować się do europejskiej zasady ‚pieszy ma zawsze pierwszeństwo’. Ledwo się człowiek zbliży do krawężnika, a już cały ruch na ulicy zamiera w oczekiwaniu na to co zrobię. Wywierają na mnie tym presję, abym szybko przeszedł na drugą stronę, nie robił zdjęcia, nie zastanawiał się, nie patrzył teraz na pomnik Lenina, tylko przechodził na drugą stronę jezdni i to szybko, bo my czekamy. Wolę poprzednie normy, kiedy trzeba było wykazać się zdecydowaną chęcią przejścia na drugą stronę i przepuścić wszystkie pojazdy. Coś jak w Australii, gdzie nawet stawia się znaki na chodnikach, informujące o tym, że pojazd ma pierwszeństwo przed pieszym.
Mimo to połazikowaliśmy po centrum Nowosybirska. Udało się nam odnowić umowę o internet z rosyjską kompanią MTS, pstryknąć kilka zdjęć, zanurzyć się w młodzieżową, niedzielną ciżbę w KFC, ale tylko po to aby skorzystać z toalety. Nie… my tam nie pasujemy! W ogóle na niedzielnych chodnikach i w parkach Nowosybirska zauważyliśmy bardzo dużo młodzieży. Ale jaka to młodzież! Można ją obfotografować i od razu, bez retuszu do internetu, jako wzór młodzieżowej mody ostatniego lata. Do najdrobniejszych szczegółów ubioru i zachowania, są to chodzące kopie młodych celebrytów z Zachodu. Tylko język nie ten sam. Wzorem młodzieży poznańskiej, która trenuje różne sporty wokół jeziora Maltańskiego, młodzież nowosybirska jeździ na deskorolkach, rowerach do cyrkowej ekwilibrystyki, spaceruje z pieskami, umawia się na randki na placu Lenina, pod jego własną podobizną wykutą w wielkim kamieniu. Tam jest szeroki chodnik, równy, z postumentem pod pomnik, idealne miejsce do ćwiczeń na rowerach, a przede wszystkim jest to miejsce gdzie wszyscy patrzą i cię widzą. Lenin gości od zawsze w sercach Sybiraków, a teraz nawet młodzież przyciąga, nie stoi samotnie, nadal może dumnie wypinać pierś. Siedzę na rozgrzanym od słońca, kamiennym kaflu postumentu i próbuję sobie przypomnieć, czy trzydzieści lat temu też najważniejsze dla mnie było żyć na pokaz. W końcu to całkiem naturalna, odwieczna postawa społeczna młodzieży. Tu, pod Leninem, następuje wymiana spojrzeń uznania i zazdrości, ktoś rośnie, ktoś się kuli w sobie, kreują się samce i samice alfa, każdy uświadamia sobie swoją wartość społeczną i błędnie identyfikuje ją z wartością osobistą. Ale mimo wszystko to przecież miłe dzieciaki.
Krasnojarsk tym razem ominęliśmy, ale kiedy rozmawialiśmy z Iwoną podczas jazdy samochodem o przyszłości Rosji, przypomnieliśmy sobie o Akadiemgorodoku. Zbudowano go w siedem lat, w latach ’60-tych, na polecenie Chruszczowa. Co by o nim nie mówić, był wyjątkowym przywódcą Rosji. Pomysł stworzenia naukowego miasteczka, gdzie mogłoby pracować ponad 40 tysięcy naukowców wraz z kadrą administracyjną, gdzie w piętnastu instytutach pracowano by na najnowocześniejszym sprzęcie, był strzałem w dziesiątkę. Wtedy wymyślano tutaj niezwykle futurystyczne pomysły, z których dziś się śmieje świat. Ale te pomysły były potrzebne propagandzie sukcesu tamtych lat, natomiast naukowcy pracowali i odnosili sukcesy w realnym świecie. W dzisiejszych czasach, dobrze prosperującej gospodarce, jeszcze bardziej są potrzebne instytuty naukowe, rozwijające technologie. Przejadanie bogactw naturalnych kiedyś się skończy, aby wykorzystać ich potencjał trzeba zatrzymać młodych ludzi po studiach w Rosji, dać im możliwość rozwoju i stworzyć własną technologię, nie importować jej z Zachodu. Miasteczko naukowe już istnieje, rozruszać stare kości to nie jest wielki wysiłek finansowy. Ale decyzja musi przyjść z Moskwy, w Rosji zarządza się nadal centralnie.
Następnym miasteczkiem, które odwiedziliśmy było Czulym. Niewielka osada na szlaku kolei transsyberyjskiej. Główna droga, na której spotykamy codziennie sporo zachodnich i chińskich podróżników, omija Czulym szerokim łukiem. Żaden z tych rowerzystów, motocyklistów, żaden kamper, ciężarówka, rozpędzona jak czołg i ubłocona terenówka nigdy nie zawita do Czulymia. Nawet kiedy coś się zepsuje, to mechanik jest na obwodnicy. Może dlatego mieszkańcy patrzyli na nas jak na… no właśnie jak na co? Przecież nie wiem co w ich głowach się roi, widzę tylko z daleka ich twarze i przypisuję im własne emocje, lęki, w naiwnym przeświadczeniu, że właśnie to dostrzegam w ich oczach. Nie wiem z czego żyje Czulym, dookoła bagna, brak fabryk, dziś kolej już nie potrzebuje przystanków gdzie będzie woda do parowozów i drewno do pieca. Chyba właśnie po to powstał kiedyś Czulym, na tych bagnistych pustkowiach Niziny Zachodniosyberyjskiej. Tam na Dalekim Wschodzie las sięgał po horyzont i dużo, dużo dalej, tutaj zastąpiły go bagna. To właśnie ta Nizina jest najbardziej odludną częścią Rosji, a jest dwa razy większa niż tereny między Jakuckiem a Magadanem. Kiedyś ją przejadę na wskroś. Jest tam jedna droga dla kopalni i wiertni. Biegnie przez dawną stolicę Syberii – Tobolsk, potem miasteczko naftowe Surgut i dalej aż do wielkiej zatoki i jednocześnie ujścia rzeki Ob do morza Karskiego. To będzie wspaniała wyprawa, już dziś to wiem.
A tymczasem ta wyprawa szybko zbliża się do końca. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Barabińsk, który nas zaskoczył. Niby taka mała mieścina, ale jakieś fabryki sterczą kominami wokół, wiele z nich zarośniętych krzakami i trawą, ale inne pracują. Po drugiej stronie torów Transsibu jest sąsiednie miasteczko Kujbyszew. W centrum napotkaliśmy odnowioną cerkiew i całe tuziny sklepów samoobsługowych, kilka dyskontów. Te ostatnie to nowa moda w Rosji. Przystępne ceny zmusiły nas ponownie do zakupów. W Nowosybirsku nie mogliśmy znaleźć sklepu samoobsługowego z dobrym zaopatrzeniem, a tu, w Barabińsku, małym miasteczku, jest ich tak wiele, jeden obok drugiego. W okolicy bagna, nie ma więcej niż kilka drewnianych, maleńkich osad, może nieco więcej na południe, ku granicy Kazachstanu. Barabińsk nie może być centrum zaopatrzenia dla silnie zasiedlonej, wiejskiej okolicy, więc po co tyle sklepów. Znowu główna droga transsyberyjska, na Nizinie Zachodniosyberyjskiej jedyna, omija Barabińsk i nikt przy zdrowych zmysłach, dla kogo celem jest Mongolia czy Syberia, nie zawita do tego miasteczka. Iwona dzwoni przez Scype do Polski. Doradzam jej aby powiedziała, że dzwoni z Barabińska, stąd nikt, nigdy w historii świata, nie dzwonił do Polski, a na pewno nie do kosmetyczki, aby umówić się na… sam nie wiem na co komu kosmetyczki. Za dawnych czasów, kiedy dzwoniło się z zagranicy do Polski, to zaczynało się od kwestii – dzwonię do ciebie z Paryża – to od razu stawiało na znanych pozycjach tego który dzwonił i tego który odbierał. Coś jak niewidzialne układy w grupach młodzieżowych, pod pomnikiem Lenina w Nowosybirsku. Więc dlaczego nie powiedzieć – dzwonię do ciebie z Barabińska – i nic więcej, przecież kiedyś nie mówiło się – z tego Paryża we Francji – więc po co wyjaśniać gdzie jest Barabińsk. Uważam to za śmieszne, ale zdaję sobie sprawę z tego, że mam dość pokrętne poczucie humoru. Iwona też, więc nie mówi, że dzwoni z Barabińska.
Ten wieczór i noc jaką spędziliśmy w brzezinie, na łąkach pod Tatarskiem, uważam za najcieplejsze w tej podróży. Jeszcze przedwczoraj, rano mieliśmy zero stopni, a dziś wieczorem jest 25, rano zaś zauważyłem 15 stopni. Nie ma owadów, bo to koniec sierpnia, słońce prześwieca przez sztywne już i pożółkłe liście brzóz, skoszona trawa pachnie rozgrzanym sianem. Po prostu nie chce się jechać dalej, może tu zostaniemy.
Tradycją bezkresnych pól i łąk, od wschodniej Ukrainy po Władywostok, są takie brzozowe wyspy na polach. W mitologii starych Jakutów znaleźć można zapiski na temat białych drzew – brzóz. Kiedyś, kilkanaście wieków temu, brzóz na Syberii było bardzo mało. Ale ekspansywnie rozsiewały się na coraz to nowe tereny. W dawnym Ałtaju, skąd zapewne Jakuci pochodzą, ich przybycie, znaczy brzóz przybycie, poczytywano za zwiastowanie pochodu białego człowieka. Pewnie parę wieków później, po przybyciu białych drzew, zrozumiano że może zwiastowały one przybycie białych, ale w wierzeniach starych Jakutów, umiejscawia się tą przepowiednię, na długo przed konkwistą legendarnego kozaka Jeremaka.
Nigdy się nie dowiedzieliśmy dlaczego czasy sowieckie pozwoliły trwać tym brzezinom, trwać na przekór traktorom orzącym pola, które muszą je omijać. Ale to już stało się rosyjską tradycją. Miejscami wysp jest niewiele, są małe, a miejscami, tak jak tutaj, wyspy stanowią większą powierzchnię łąk i pól. To miły pejzaż, ale w mojej pamięci zawsze kojarzy się z nadmiarem owadów latających. Dlatego późny sierpień jest najlepszą porą do przesiadywania na takich łąkach. A kiedy ma się szczęście i pogoda jest jak kryształ, tak jak dziś, to koniecznie trzeba zarzucić kotwicę takim wspomnieniom, aby jak zabytkowy masztowiec stanęły w porcie naszej pamięci, by do nich wracać w te dni, kiedy jest zupełnie nieciekawie i nieprzyjemnie.
Następnego dnia odwiedziliśmy jedno z takich miejsc, które zakotwiczyło się w naszej pamięci z powodu spędzenia tu kiedyś miłego wieczoru z lokalnym mafioso i dwoma dziewczynami. Zwykła polanka w brzozowym lasku, nad wysokim brzegiem rzeczki Jemjec, ale wiele się wtedy nauczyliśmy o Rosjanach i ich światopoglądzie. Wtedy dopiero zaczynaliśmy poznawać ten kraj. Ciekawie jest czytać w takich chwilach własne wspomnienia i spostrzegać jaką drogę się przebyło przez te dwanaście lat.
Zbliżamy się do granicy Europy, ale nadal tkwimy w klimacie syberyjskim. Noce stały się nagle chłodne, a w dzień, kiedy chmury zasłonią słońce, jest dość zimno. Potem znowu wiatr oczyści niebo i słońce zaczyna prażyć jak na pustyni. Jednak w lesie widać już wyraźnie jesień. Tutaj wygląda bardziej jak w Polsce. Może u nas mówi się o polskiej złotej jesieni, ale to nie są takie jaskrawe kolory jak na Dalekim Wschodzie. Nasza jesień wydaje się matowa w porównaniu z płonącymi żółciami i czerwieniami Kołymy. Tutaj, w zachodniej Syberii, jesień przychodzi wcześnie, ale powoli, tam na Dalekim Wschodzie i Północy, jesień pojawia się z zaskoczenia, któregoś wieczora i dotyka niektóre drzewa i krzaki swoją chłodną ręką. Wybiera pojedyncze gałęzie, a one następnego dnia, w słońcu płoną żywymi kolorami, jakby je ktoś pociągnął pędzlem. Reszta gałęzi na tym samym drzewie, jest nadal soczyście zielona. Kiedy jedzie się przez góry i patrzy na zalesione stoki, to można odnieść wrażenie, że w niektórych miejscach las się na prawdę pali. Nasza jesień, europejska, choć kolorowa, nie ma takich drastycznych przemian kolorystycznych i człowiekowi, który powrócił z Dalekiego Wschodu, może wydać się raczej pastelowa.
Zajechaliśmy do sporego miasteczka – Iszym. Rozchodzą się tu główne, syberyjskie drogi. Jedna biegnie na północny-zachód do Tjumenia i Jekaterynburga, druga, nowa na Czelabińsk. Obie prowadzą do Moskwy. My wybraliśmy tą północną. Natomiast Iszym nas nie oczarował, no może tylko ilością sklepów z niskimi cenami. Teraz, po ponad miesięcznym pobycie na dalekiej Północy, wszędzie wydaje się nam tanio.
Ale co tam Iszym. Wjechaliśmy do Tjumenia, chociaż niektórzy widzą w nazwie tego miasta rodzaj żeński i mówią – wjechaliśmy do Tjumeni. Nigdy tego miasta nie odwiedzaliśmy, jedynie omijaliśmy je po obwodnicy. A okazało się miastem niezwykłym jak na Rosję. Sądzę, że odkryłem najnowocześniejsze, prozachodnie miasto Rosji. Moskwa, Petersburg, Nowosybirsk chowają się przy niezwykłym rozmachu inwestycji budowlanych Tjumenia. Same blokowiska na przedmieściach są inne niż te zwykłe, rosyjskie w… na przykład Moskwie. Tutaj dba się o kolorystykę, formę architektoniczną, przestrzeń publiczną, budynki dla dzielnicowego handlu i usług, wreszcie z całkiem zachodnią dokładnością, projektuje się arterie komunikacyjne, co w Rosji jest absolutną osobliwością.
Wjeżdżamy do centrum, spodziewamy się po najstarszym mieście syberyjskiej Rosji, z końca XVI wieku, że zobaczymy walące się, jednopiętrowe budynki kolonialne, przetykane drewnianymi chatami zapadniętymi w gruncie. Coś jak centrum Samary, albo stare dzielnice w Nowosybirsku. Ale w 2001 roku w Tjumeniu rozpoczęto realizację projektu rewitalizacji starej zabudowy miasta i to przyniosło dzisiejszy efekt ładnej zabudowy. Niestety przetykanej noworuskim kiczem. Iwona mówi, że to eklektyzm jakiego nie znał świat. Ale to po prostu złoty przepych nowych Rosjan.
Przejeżdżamy całe miasto stojąc w niesamowitych korkach, mamy sporo czasu aby podziwiać. Trudno znaleźć zaniedbane kwartały, chodniki są równe, krawężniki niezapadnięte, asfalt gładki, autobusy czyste i nowoczesne, latarnie fikuśne, drogie i działające, nie tylko frontony budynków odnowione, ale także wewnętrzne podwórka. Takiego porządku nie uświadczysz w Petersburgu czy Moskwie.
Poszliśmy na spacer. Zaczęliśmy od pomnika Lenina w parku. Zobaczyliśmy go od tyłu. Sięga ręką do kieszeni jakby chciał sypnąć groszem w oczy gawiedzi, a może chciał kupić gazetę. On zawsze jest lekko oderwany od rzeczywistości, jakby zawieszony w półkroku. Miętosi czapkę, wyciąga rękę, patrzy w nieosiągalną dla nas maluczkich, dal. Tak go zapamiętamy na wieki. Ale idziemy dalej. Przez miasto. Mijają nas dzieciaki z FC Ufa. Chyba klubu sportowego z Baszkirii. Na ulicach nie widzimy tyle bajeranckich samochodów co w Nowosybirsku. Nawet własności prywatnej dotknął ten prozachodni styl Tjumenia. Schodzimy na promenadę nad rzeką Tura. Zbudowali tutaj w granicie parę kilometrów trójpoziomowej promenady na wysokim brzegu rzeki… i budują dalej. Spotykamy młodego biznesmena. Mówi, że to ostatnie parę lat tak zmieniły miasto.
Sądzimy, że to wina władców Tjumenia. Są inni niż zwykli Rosjanie, nie czekają na decyzję z Moskwy, nie przejadają swoich bogactw w całości, inwestują w siebie i swoje otoczenie, aby lepiej im się żyło tutaj, nie marzą o wyjeździe na Zachód. Tjumeń to stolica rosyjskiej ropy, już w 2005 wydawał się nam z obwodnicy zupełnie inny niż reszta poznanych przez nas miast rosyjskich. Teraz zaskoczył nas na całej linii. Wyjeżdżamy żegnani centrami handlowymi wyjętymi jak z europejskiej bajki. Oczywiście nazwy światowych marek są fonetycznie transkrybowane na rosyjski i w cyrylicę, ale Iwona spostrzega, że inaczej niż na przykład w Nowosybirsku, tutaj na listach logo firm, jakie wywiesza się na potężnych ścianach hipermarketów, mało jest firm rosyjskich, za to wszystkie znane zachodnie.
A Tjumeńczycy? No właśnie nie widać na ulicach pijaków i żebraków, ani nawet rosyjskich samochodów, same japońskie i europejskie. Ludzie na chodnikach to przede wszystkim młodzi, schludnie i bogato odziani, spieszący do pracy i z pracy. Widać też Nieńców, których autonomiczny okręg jest włączony do północnej części województwa tjumeńskiego, sięgającego aż po morze Karskie. Tam chcemy jeszcze w przyszłości pojechać. Napotkany biznesmen mówi, że droga na północ jest nowa, asfaltowa. Dziwi się, że w Jakucji i na Kołymie drogi są szutrowe i dziurawe. Przecież tam też trzeba jeździć do kopalń i wiertni. Widocznie w Tjumeniu myśli się po zachodniemu, na pewno w kwestii dróg. No może jeszcze autostrady nie zrobili i w promieniu stu kilometrów od miasta drogi są zakorkowane, ale…
Mimo tej nowoczesności, trzeba zauważyć, że Tjumeń budują Rosjanie, rosyjscy architekci, rosyjscy wykonawcy i wreszcie rosyjscy inwestorzy. To widać od kiczowatego stylu, po materiały i poziom wykonania. To nie jest Baku, stolica Azerbejdżanu, też centrum ropy naftowej. Tam zachodni architekci i zachodni wykonawcy odbudowali starówkę według unijnych norm, a nowobogaccy inwestorzy nie wtrącali się do stylistyki. No może kazali na zakończenie pozłocić to i owo, ale to nie szpeci. Tjumeń jest inny, ale rozmach nowoczesnego postępu nadal zaskakuje.
Ponad trzysta kilometrów dalej wjechaliśmy do Jekaterynburga. To jedno z największych miast Rosji. Nie ma tego nowoczesnego charakteru co Tjumeń, jest ze swej natury rosyjskie do ostatniego krawężnika i poobijanego, zdezelowanego, nawigowanego przez żeńszczynę trolejbusu. Właśnie takim trolejbusem postanowiliśmy przebić się przez korki do centrum. Pierwszy raz w życiu jechałem trolejbusem. Wsiedliśmy na chybił trafił i trafiliśmy dobrze. Zaraz po prawej od środkowego wejścia, rezyduje pani bileterka. Objaśniła nam gdzie mamy wysiąść i przy okazji donośnym i beznamiętnym głosem przodowniczki pracy, pochwaliła się, że kiedyś przewoziła Finów – cały trolejbus nie mógł ich zrozumieć gdzie chcieli jechać. Ale w końcu jakoś odkryto tą tajemnicę i okazało się, że kierowali się do dworca kolejowego. Może w końcu przeszli z angielszczyzny na ręczny. To mi też przypomina, że wkraczamy na tereny odwiedzane przez Finów. Zwykle w północnej i europejskiej Rosji, mylą nas z Finami. Pewnie sporo ich tu przyjeżdża. Ale my spotkaliśmy ich tylko raz, w słoneczną noc na półwyspie Kolskim.
Wracając do pani bileterki. Otóż ta pokaźnych rozmiarów matrona poruszała się tanecznym krokiem na wysokim obcasie, mimo podskoków trolejbusu. Przygważdżała do fotela swym zdecydowaniem godnym lokomotywy każdego, nowo wsiadniętego pasażera. Głośno, jakby chciała aby wszyscy w trolejbusie słyszeli, pytała dokąd delikwent chce jechać. Ten zaś, nawet postawny żołnierz, zawsze nieśmiało, mamrotał destynację i wyciągał zwitek banknotu. Doskonały obraz społecznej, miejskiej, komunistycznej znieczulicy, braku okazywania emocji, usilnie skrywanym zainteresowaniem, zamknięciem się w sobie, uciekaniem wzrokiem poza brudne szyby, odsuwaniem się od innego, kiedy ten się zbliży na zakręcie niesiony siłą praw Newtona. Tutaj tylko głos pani bileterki i ewentualnie starszej pani, której już wszystko jedno, mają prawo być słyszalne. Iwona uśmiechem i jowialnością wytwarza wir w tej zastałej w szlamie, kałuży ludzkiej egzystencji. Wyciąga panią bileterkę na rozmowę poza jej zakres obowiązków, a tłuszcza wokół, jak na hasło JUŻ, kieruje ku nam szare, zabetonowane w sobie twarze. By już po chwili, zgaszeni wyrzutami sumienia, że pozwolili sobie na opuszczenie swych stanowisk w okopach, wrócić do udawanego zainteresowania tym co znajduje się na zewnątrz, daleko.
Pani bileterka zasługuje na tron w tym jeżdżącym wehikule czasu i taki posiada. Zajmuje tyle miejsca co szeroka ławka dla dwóch osób. Jest izolowany elektrycznie od podłogi i ma pod sobą coś jakby grzejnik. Obok leży miotełka, gazety i krzyżówki, oraz jakaś zmiętoszona, skajowa torba. Mieszcząca zapewne utensylia bileterki.
Wysiadamy tam gdzie trzeba i na odchodnym obiecujemy, że się jeszcze spotkamy w drodze powrotnej. Jednakże nasze obietnice są słomiane, wracamy na piechotę. Nie spotkamy już nigdy pani bileterki, a ona nie spotka nas. Pani bileterka dostaje od Iwony naszą odkrytkę, taką kolorową reklamówkę… nas samych. Iwona nigdy nie przechodziła prania mózgu przez szkoleniowców handlowych z USA, ale sama wyczuwa, że coś trzeba na odchodnym po sobie zostawić, coś co osoba dotknięta nami, będzie mogła użyć jako dowód, oraz pretekst do spuszczenia wzroku i nie patrzenia sobie w oczy, podczas swojej opowieści, powtarzanej rodzinie i… innym inostrańcom, którzy wskoczą do jej elektrycznego królestwa na kółkach… zanim się rozpadnie ze starości i korozji.
Przespacerowaliśmy przez centrum Jekaterynburga, które tętniło powolnym ruchem ludzi, jakby to była niedziela, a przecież to czwartek. Nawet staruszkowie, którzy przycupnęli na kamiennym trotuarze, na moście, nie spieszą się nigdzie, grając gromadnie w szachy. Przedstawiają sobą obraz dawnej mody, ostatnich lat ZSRR. Nawet gazetowa czapka chroniąca od słońca łysą, rozgorączkowaną emocjami szachisty głowę, jest z tamtych czasów wyjęta. Pod nimi, pod mostem, śmiga szybka motorówka wypełniona nowymi ludźmi Rosji. Rozgolone panienki i grubawi fundatorzy. Na chodnikach młodzież trzyma się za ręce, to ostatnie ciepłe dni lata. Nie można tego przepuścić. Gołąbki widzą tylko swój świat, a my dalej idziemy wzdłuż czerwonej linii, nakreślonej na chodnikach dla lepszej organizacji ruchu turystów po mieście.
Przez pamiątki po kaźni ostatnich carów, tylko przemykamy. Mało nas obchodzi sława jednego z najmniej rozsądnych carów, zdobyta z powodu jego śmierci. Ale zachodzimy pod prawie 60-ciopiętrowy wieżowiec Wysocki. Na parterze mieści się zaimprowizowane muzeum Wysockiego. Ktoś z fundatorów wieżowca jest też miłośnikiem osoby Władmira. Zebrano tu całkiem sporo pamiątek po Wysockim, łącznie z jego Mercedesem W116 S-klasse. Muzeum ma swój klimat, jest nowocześnie zaaranżowane, multimedialne i… akurat dziś bezpłatne. W Polsce Wysockiego znamy głównie z jego piosenek i charakterystycznego głosu. Ale tu w Rosji, był czymś na modłę Steve McQueena. Szarmancki amant wcielający się zawsze w charyzmatyczne role filmowe. Przystojniak i pierwszy rosyjski celebryta. Jego życiem żyło wielu, którym codzienność była szarugą. Brali od niego coś czego on nawet dla siebie nie miał, ale potrafił stworzyć pozory, że ma tego jak lodu na Syberii. Co ciekawe, po powrocie do Polski, dowiedziałem się, że są tacy, którzy zgodnie z propagandą sowiecką, uważali go jedynie za pijaka i narkomana. To jakby wierzyć w to, co w telewizorze mówili na początku lat ’80-tych o Niemenie.
Wieczorem pojechaliśmy pod lotnisko. Zatrzymaliśmy się w krzakach, za wielką budową i śmietnikiem. Przecież lotniska nie są po to aby pod nie podjeżdżać samochodem za darmo. Policja wypatruje terrorystów, bariery kanalizują dokładnie i bez bocznych wycieków, cały ruch uliczny. Nie zaparkujesz bez płacenia i patrzenia na zegarek, nawet się nie zatrzymasz aby wypuścić pasażera. A na śmietnisku zjedliśmy obiad, Iwona wzięła prysznic, nawet policjanci przyjechali do nas odpocząć od służby. Pięć tygodni temu Iwonę odbierałem z lotniska w Jakucku, a dziś leci do Polski. Będę musiał teraz sam sobie smażyć jajecznicę i bez sałatki warzywnej, ani nawet obrusa podawać na stół… raczej jeść na stojąco, tak lubię.
Minęło wieleset, a może raczej parę tysięcy kilometrów jazdy na zachód, oraz kilka dni. Znalazłem się na drodze z Manturowa do Kostromy. Przypuszczam, a moje sądy graniczą z pewnością, że nikt z tych, którzy będą być może czytać te słowa, a będzie tych czytelników jakże niewielu, nawet nie zada sobie minimum trudu, który w dzisiejszych czasach jest wymagany, aby zamaziać palcem po telefonie i znaleźć te dwie miejscowości, a potem osadzić w swej wyobraźni akcję zdarzeń jakie za chwilę się ujawnią w tym tekście. No więc… Te ograniczone w wyobraźni polonistki, niektóre nawet nie takie złe, z jakimi miałem styczność w czasach mej młodości, zwykły zadrukowywać mą świadomość sloganami typu – nie zaczyna się zdania od WIĘC. Na szczęście, zważywszy na mój słuszny wiek, istnieje niezwykle mała szansa iż jeszcze te polonistki są pośród żywych. A WIĘC nie muszę stosować się do ich ograniczonych twierdzeń, bo tam gdzie dziś przebywa ich mało finezyjny intelekt, ani internet, ani nawet ewentualne książki drukowane, nie docierają. Z drugiej strony boleję nad tym. Nie nad ich krótkim żywotem i konsumpcją dóbr doczesnych, ale nad ograniczeniem mego egocentryzmu. Miło zaskoczyć belfrów, którzy stawiali nam pały, osiągnięciami jakich się po nas nie spodziewali. Chyba to miał na myśli Allen wstawiając w swym dziele postać pisarza, który jest uświęcany przez uczelnię, z której go podczas studiów wyrzucono. Zagrać na nosie tym, którzy przestali w nas wierzyć, albo jak Wojtek melodeklamował – „jeszcze będą przepraszali, ci co palcem wygrażali”. Tym, którzy nigdy dobrze się nie zapowiadali, jest łatwiej, zawsze mają kredyt otwarty u tych wyczekujących ich dojrzałości. Zawsze mogą jeszcze błysnąć, a nawet jeśli nie, to przecież… nikt się nie spodziewał, że kiedykolwiek błysną czymkolwiek, więc nikogo nie zawiodą. Gorzej z tymi, po których się spodziewano, że osiągną wszystko, a nawet więcej. Tacy, nawet jak osiągną połowę wszystkiego, to i tak będzie za mało. Ja mam to szczęście, że po mnie nigdy nie było wiadomo czego się spodziewać. Jak po śmieciu na złomowisku, którego przeznaczenia nie można odgadnąć.
A WIĘC długo zastanawiałem się jak pogodzić mój ekshibicjonizm ze wstydem. Gdzieś na drodze w tajdze, pomiędzy Manturowem a Kostromą, remontowano jakiś nieistotny mostek, na nikomu nieznanym strumieniu. Ustawiono ruch wahadłowy i semafory ledowe. Zaświeciło się zielone, a tu z przeciwka wali ciężarówka, potem nowa czerwona Honda. Ja jestem spokojny człowiek, słucham sobie audiobuka, a głos Teleszyńskiego działa na mnie jak gorąca kąpiel w zimny, dżdżysty wieczór. Mimo to, gdzieś w tej zwierzęcej naturze siedzą nakręcone, ściśnięte sprężyny, diabelskie chochliki czekające na swój czas, moment, hasło – JUŻ. Wtedy moja nacechowana energią natura, zaciśnięta pasem racjonalizacji, zamknięta w musztrze logiki emocja… wybucha jak niespodziewany wystrzał z rury wydechowej starego, gaźnikowego Żiguli. Włączam bieg, puszczam sprzęgło i wciskam gaz do dechy. Ale patrzę na to z boku, to robi ktoś inny, nie ja świadomy, ograniczony, lecz ten prawdziwy, zwierz w człowieczej, myjącej zęby, zakładającej codzień czyste gacie, skórze. Wali na wprost gestykulującego Rosjanina w Hondzie i prawie go taranuje.
Czy tobie zdarza się być kimś innym, Hydem nowoczesnej Unii Europejskiej? Mnie się zdarza, niestety coraz częściej, bo pewnie coraz mocniej kompensuję to czego kompensować się nie powinno. Rosjanin, młody człowiek z dziewczyną. Wiecie… taki wymoczek z mazianym telefonem, niepewnym uśmiechem, modnym wdziankiem i niepojętą siłą w dążeniu do celu określonego przez środowisko w jakim się obraca. Tym razem Toyota się nie zmieściła, a kierowca nie był w stanie powstrzymać niezrozumiałych, bo nie do pojęcia rozumem emocji. Przeorałem nową, czerwoną Hondę. Świat samochodów w jakim ja nigdy się nie znajdę. Świat nieuświadomionej potrzeby mycia i woskowania samochodu, obiektu ekspresji pozycji społecznej. Ta ubłocona, nigdy nie myta, malowana pędzlem i wałkiem, Toyota szoruje cienkie blaszki i plastyki nowoczesnej Hondy. Rosjanin wyskoczył z wozu jak kukułka z zegara, czująca się spóźniona na kurant o południu. Zadziwiająco łatwo doszliśmy do porozumienia. 30% moich resztek walutowych przeszło w ręce Saszy. Dwa razy podaliśmy sobie rękę, nawzajem się przepraszając. Okazało się, że on też miał zielone. Takie to wahadło w Rosji.
Długo nie mogłem się uspokoić. Puściłem dalej Teleszyńskiego, ale jakbym go nie słyszał. Słowa biły o skorupę zawiedzionego ego, wyrzutów sumienia, próby zrozumienia własnej, zwierzęcej natury, emocji których zracjonalizować i wsadzić do szuflady się nie da. Ot fantazja, poryw chwili. Ręce mi drżały, ale ze złości. Szmal, ten wyznacznik wartości wszystkiego w moich oczach, wyfrunął mi znowu z portfela, jak słowa prawdy z rozemocjonowanych ust. Za dwa tygodnie miałem za to pojechać motocyklem na Bałkany. I co teraz? Dziwne, że nigdy nie rozpamiętuję, nie wytykam sobie – ach gdybym się wtedy opanował. Raczej ganię swoją układność – trzeba było nakręcić faceta tak, aby to on zapłacił 250EUR!
Tymczasem Teleszyński kończy romansidło „List w butelce”. Tymczasem, czyli następnego dnia… a może jeszcze następnego? Już mi się te kolejne noclegi w krzakach mieszają. Są takie nijakie, albo to ja jestem w tych nocach taki nijaki. Kolacja, prysznic, film lub książka i w śpiwór. Gubię się, gdzie ja jestem? W książce czytanej przez Teleszyńskiego, w filmie o obcych, zaborczych kosmitach, w książce o psychologii stosunków międzyludzkich, może na Bałkanach w dźwiękach muzyki Shantela, a może w moich kryminalnych snach. Nie… jestem ciągle w Rosji, na dziurawej drodze i wszyscy mnie wyprzedzają, a potem wszyscy stoją w korkach na drugiej obwodnicy Moskwy. Postanowiłem jechać drugą co do kolejności obwodnicą stolicy. Może trzeba było jechać trzecią. Któż może wiedzieć. Zrobiła się noc, tabuny samochodów osobowych wracają z centrum na przedmieścia, a ja próbuję znaleźć krzaki by się w nich schować na noc. Wszystko tu sprywatyzowali, na dwieście kilometrów wokół Moskwy. Wszędzie zamknięte za szlabanami rezydencje i strzeżone przez ochroniarzy osiedla bogaczy. A jak nie, to jakieś zakłady, fabryki znowu ze strażnikami, albo obiekty wojskowe. Do cholery nie ma wolnej przestrzeni! Nawet na przedmieściach Paryża znalazłem nocleg i wziąłem prysznic w krzakach, a tu nie mogę. W końcu trafiam na jakieś opuszczone przed laty pole uprawne. Znak mówi, aby nie wyrzucać tu śmieci. W sam raz dla mnie, śmiecia z Zachodu. Powoli, z duszą na ramieniu, wjeżdżam w trawę i krzaki wyższe od maski Toyoty. Tu była kiedyś droga, ale zarosła. Krzaki kładą się przed stalowym zderzakiem jak łany zboża przed kombajnem. Ale lęk o samochód, moje dziecko, nie pozwala mi jechać dalej. Wysiadam i idę pieszo rozgarniając rękami to cholerne sitowie. Sięga mi wyżej szyi. Sypią mi się jesienne nasiona do crocsów, kłącza owijają mi się wokół łydek i ciągnę nogi jakby wierne czytelniczki, zapłakane ze szczęścia dziewczyny, czepiały się mych stóp. Ale idę dalej, w przyszłość… co ja tu do cholery robię w tych krzakach. Jakby mnie ruscy policjanci, ograniczone chłopki, tutaj przydybały, to nijak by mi się nie udało ich przekonać, że szukam noclegu. Chociaż sytuacja jest tak absurdalna, że może uwierzyliby w cokolwiek bym im podsunął pod wyobraźnię. Inostraniec w klapkach idący w sitowiu po uszy, w strumieniu światła z reflektorów jakiegoś łunochoda, przypominającego chłodnię na kółkach. Absurdalna sytuacja. Ale na autostradowej stacji paliw nocować nie będę!
W końcu udaje mi się znaleźć płaski teren. Wracam do Toyoty i powoli, z żółwią cierpliwością, dojeżdżam tam kładąc pokotem cały las krzaków i sitowia. Na resztę wieczoru i nocy zamykam się w domu. Wychodzę tylko na siku. Ni cholery nie rozumiem podróżowania samochodem nie będącym kamperem.
Kurde przecież ja nie o tym w ogóle chciałem pisać. Walę w te klawisze bezmyślnie. Strumieniuję coś między ekspresją pamięci, a potrzebą utrwalenia siebie. Jakby pamięć sama z siebie chciała zaistnieć w realności. Czasami mi się tak właśnie wydaje, że ona chce, a nie ja. Jakbym się bał, że to co doświadczyłem, w ten czy inny sposób, zostanie pominięte przez główny nurt rzeki życia. Jakbym się bał, że to co dla mnie jest ważne, a dla innych niezrozumiałe lub wręcz idiotyczne, przeniknie przez sito mojej dziurawej pamięci w nicość.
Przeczytałem zwierzenia wiktoriańskich lesbijek. Teleszyński tak łatwo przemycił mi romans o liście znalezionym na plaży w butelce, a zaraz za tym wszedłem w świat Pilcha. Pomiędzy, wieczorami wsiadam na wierzgającego konia psychologii stosunków międzyludzkich. A jak się ściemni to porucznik Ripley, po raz enty, walczy z obcymi formami życia o zachowanie gatunku ludzkiego na srebrnym ekranie. W końcu walczy nawet w wespół, w zespół z androidem, któremu ludzkość leży bardziej na procesorze, niż ludzkim wojskowym na sercu. Jakim cudem te wszystkie światy mi się nie mieszają, sam nie wiem. Ale z każdego z nich coś wartościowego, jak sądzę, dociera do mej świadomości. A może moja świadomość odnajduje coś wartościowego w ucieczce od rzeczywistości w te różne światy. W każdym razie Pilch świetnie mnie rozśmiesza. To jest odświeżające po wspomnieniach lesbijki i romansidle bez happy endu. Nie znajduję głębi w zwierzeniach Jerzego P. ale nie mogę pozbyć się skojarzenia z sytuacyjnym humorem Louise de Funes. Dobrze, że jadę sam Toyotą, bo ryczę ze śmiechu, a wóz tańcuje po drodze. Kurcze kocham Leszka Teleszyńskiego za jego głos. Mam takie urodzinowe życzenie, aby wszystkie audiobuki były czytane przez Teleszyńskiego i Piotra Fronczewskiego, inni niech się schowają i głowy nie wystawiają. A Roch Siemianowski niech zamilknie na wieki. Powinno mu się za karę wyrwać język jak jakiemuś Jurandowi. Zastanawiam się w chwili, kiedy wyłączam radio i wjeżdżam w las, w poszukiwaniu noclegu, czy kiedyś wszystkie teksty pisane będą deklamowane, znikną gazety i książki, bo interpretacja dobrego recytatora będzie lepsza niż wyobraźnia poszczególnych czytelników. Lepsza w ekspresji zamierzeń autora i wydawcy. Ja na ten przykład wolałbym aby Teleszyński czytał moje wypociny, niż sam miałbym je recytować. Może taka, ekspresja audio jest przyszłością tekstu. Może koniec końców tekst drukowany zaniknie jako zbyt mało nacechowany emocją autora i zbyt mało zrozumiały dla odbiorcy? A sięgać po niego będą jedynie zatwardziali koneserzy.
No dobrze, ale co to ma wspólnego z podróżą do Jakucji spytacie? Nic i wszystko. Nic bo te wszystkie książki i filmy odrywają od mojego, osobistego podróżowania, a wszystko bo podróż jest dla mnie normalnym życiem, a więc wszystko co jest jego częścią określa samą podróż, która właśnie niepostrzeżenie dla czytających te zawiłe w sensie słowa, dobiegła końca. Dziś nocuję w miłym lesie sosnowym, na kilkanaście kilometrów przed granicą Łotwy. Oczywiście wszystko co miłe i… bardziej bym się spodziewał tego niemiłego …może się jeszcze zdarzyć, ale co to ma jeszcze wspólnego z podróżą po Jakucji… sam nie wiem. Jakucja już jest daleko za mną i… za wami. Czas ruszać na przeciw kolejnym celom.
koniec…

Mariusz Reweda

Więcej informacji na stronie organizatora www.kilometr.com