Relacje z imprez

Australia cz.1

Australia nie jest gotowa na takiego gościa jak ja. Zgorzkniały, cyniczny pracoholik. Tutaj wszyscy, nawet bezdomni, są sympatyczni, radośni, wyluzowani i leniwi. Angielska flegma w zderzeniu z ciepłym klimatem, przerodziła się w zdystansowaną radość życia. Chociaż nie wszędzie w Australii jest gorąco. My przyjechaliśmy do Perth pod koniec października i wieczorem było chłodno. Klimat panuje tu taki jak na Costa Brava w Hiszpanii. Wiosna jest chłodna w nocy, trzeba mieć dobry śpiwór aby wytrzymać pod namiotem, ale w dzień, kiedy zaświeci słońce, to spali nas w godzinę na czerwono, lepiej ukryć się w cieniu, gdzie wiatr od oceanu szybko zmusi nas do założenia na grzbiet czegoś cieplejszego. Oczywiście Australusy opowiadają niestworzone rzeczy o panujących tu upałach, o tym że na północy nie da się wytrzymać z gorąca, ale dane uśrednione z internetu temu przeczą, poza tym wszędzie w Australii, może nie w wielkich ilościach ale jednak, mieszkają ludzie tak samo zadowoleni ze swojego miejsca do życia jak mieszkańcy Perth. Zresztą kto by tam słuchał lokalesa. Tubylec zawsze wyolbrzymia, przesadza, nie chce wyjść na nudziarza.
Przed wyjazdem znajomi nastraszyli nas cenami w Australii. Więc co robi Polus na emigracji? W pierwszej, wolnej chwili wali od razu do supermarketu, szuka antypodzkiej Biedronki i sprawdza ceny, kalkuluje na co go stać, czego będzie musiał sobie odmówić. No i okazuje się, że ceny podstawowych produktów, jak dla nas jajka, mięso i warzywa, są jakieś 20-30% wyższe niż w Polsce, warzywa jakieś 50%, a reszta jest na poziomie akceptowalnym. Trochę drożej niż w Hiszpanii, ale o połowę taniej niż we Francji. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w sklepach sieci BWS (beer wine spirits). To miłe, że Australusy widzą w napojach wysokoprocentowych jakąś duszę. Paliwo kosztuje w granicy 3.2zł i jeśli tylko pracujesz i zarabiasz w Australii, to stać cię na więcej niż zwykłego pracownika w Polsce. Niestety transport publiczny jest tu drogi, co skutkuje zakorkowanymi ulicami, bo dużo taniej jest jeździć samochodem. Jednoślady nie są popularne.
A propos samochodów. Australia jest większa od całej Europy, patrząc od Uralu po Portugalię, a mieszka tu jedynie 25 milionów ludzi. Więc zagęszczeniem mieszkańców oscyluje w okolicy Syberii. Są oczywiście regiony gęściej zaludnione jak okolice Perth i Adelaida-Melburn-Sydney, tam są lepsze warunki do życia. W związku z tym australijskie Allegro nie oferuje wiele możliwości kupna używanego samochodu, a motocykle są dużo droższe niż w Polsce. Samochody terenowe są tańsze, ale nie ma dużego wyboru, a to co jest nie oferuje tak wysokiego poziomu wyposażenia off-roadowego jak w Polsce. Blokady mostów to tutaj wyjątek, liczy się mocny zderzak przeciw kangurom. Zgodnie z powszechnym mniemaniem, iż w Australii wszystko jest do góry nogami, rdza bierze tutaj samochody od dachu i tam należy szukać sposobów na zbicie ceny, a przynajmniej zbicie z tropu samozadowolonego yobo. Klasa yobo w Australii to proletariat bazujący na najniższych wartościach doboru dóbr konsumpcji i najłatwiejszym zaspokajaniu podstawowych potrzeb, bo innych nie mają. W skrócie: duże tanie piwo, duży brzuch, wielki telewizor, spora radość z oglądania sportu w tym telewizorze i jeszcze większy luz, bo wyzuty z możliwości zafrasowania się sprawami wyższego rzędu. Po naszemu można ich nazywać jabolami. Innym, potężnym zbiorem tubylców, mającym część wspólną z jabolami, jest zbiór barbeków. To zwykle ludzie ceniący sobie radość z obcowania z innymi, w dużych grupach podobnych do siebie, tak samo myślących ludzi. Znajdują upodobanie w produkowaniu nadmiernej ilości dzieciaków, a przede wszystkim w tak częstym, jak to tylko możliwe, wyprawianiu się takimi wielkimi rodzinami, z przyjaciółmi i domowym zwierzem, na łono przyrody miejskiej, czyli do parku lub na plażę, by tam wspólnie, hałaśliwie biesiadować i kopcić grila, czyli po tutejszemu barbeque.
Nam udało się trafić od razu z marszu do rodziny intelektualistów. Odebrali nas z lotniska. Ona nauczycielka nauczycieli, on Fizyk z wykształcenia, a biznesmen z zawodu. Na początek mamy dach nad głową i to nie byle jaki, oraz wikt i opierunek, w zamian za drobne prace przydomowe. Nie jest to wcale takie fajne, chcą nas zagłaskać na śmierć… gdybyśmy tylko potrafili to docenić i wykorzystać. Mieszkamy w dzielnicy domków jednorodzinnych, krętych uliczek, szerokich trawników przed domem i wielkich garaży na trzy samochody. Trochę jak w amerykańskim filmie z klasą średnią w obiektywie. Tyle, że w Australii domy nie są podobne jeden do drugiego i ludzie się różnią. Nie pakuje się bogatych do jednej dzielnicy, czarnych do drugiej, a biednych do bloków. Wszystko jest wymieszane, nie można awansować w oczach przyjaciół przenosząc się do dzielnicy prawników, lekarzy, czy po prostu bogatych. Nikomu to nie przeszkadza, bo Australusy mają na to zbyt duży luz. Oczywiście są rezydencje bogaczy, ale raczej dalej od miasta. Są też drogie domy, jak na przykład w Sydney. Ale nie trudno znaleźć bezdomnego w rozlatującym się busiku, koczującego na promenadzie nadmorskiej i nikt go nie wyrzuca, wręcz przeciwnie, machają do niego ręką na powitanie, podczas spaceru. Nieco większe domy, z kilkoma mieszkaniami, budowane przez lokalne władze dla biedoty, stawia się pomiędzy normalnymi domami klasy średniej. Ot chociażby niedaleko nas, nad samą plażą, z ładnym widokiem do pozazdroszczenia, stoją dwie czynszówki. Ludzie, w zamiarach planistów, mają się mieszać i integrować, a nie budować coraz większe mury między sobą. Inną rzeczą, która szybko wpada w oko jest ogrom zieleni. Inwestorzy nie starają się na siłę zabudować każdej, wolnej przestrzeni, w poszukiwaniu źródła dochodu. Miejsca jest tu bez ograniczeń. Projektuje się więc całkiem spore parki, jeziora, nawet przestrzeń z dziką przyrodą jak w dżungli. Dzięki temu, że żyjemy i pracujemy pośród standardowych, australijskich Kowalskich, doświadczamy czegoś, co w podróży staje się niezrozumiałe, odległe, hermetyczne.
Popołudniami łazikujemy sobie po okolicy i podglądamy. Już całkiem niedługo zaczną po dzielnicy krążyć opowieści o parze Polusów niestrudzenie penetrujących w sandałach wszelkie, możliwe zaułki. W USA, w takich dzielnicach w ogóle nie ma chodników. Tutaj są, wąskie i tylko z jednej strony ulicy. Rzadko spotykamy pieszych. Do parku, czy sklepu dojeżdża się samochodem. Nasi gospodarze z oporem przyzwyczajają się do naszych nawyków. To znaczy zaczynają rozumieć, że wolimy pójść, niż zostać podwiezieni, ale chyba nigdy nie poczują podobnej potrzeby. Tak jak nam trudno pojąć dlaczego dwoje doskonale sprawnych emerytów, zaprasza obcych ludzi do domu, aby z nimi mieszkali, ich objadali i tylko trochę pomagali w przydomowych obowiązkach. Polak nie znajdzie w tym ekonomii, my nie znajdujemy logiki, a pewnie chodzi o poruszenie zastałej energii, poczucie bycia znowu komuś potrzebnym. Jakoś tak samoistnie wpadliśmy, my wszyscy, w nawyk cowieczornych rozmów. Intelektualizowaniu i uświadamianiu sobie nawzajem rzeczy niezauważalnych. Handlujemy informacją między sobą, uczymy się od siebie, motywujemy się do poznawania nowych kierunków, czasami zmieniania poglądów i rozszerzania świadomości. Może właśnie taki miało to cel. Komfort życia zmusza do poszukiwań tam, gdzie ludzie na dorobku, jak Polacy, w ogóle nie zaglądają.
Ale Australia to nie jest raj na Ziemi. Mają tu sporo problemów z uzależnieniem gospodarki od USA, przywiązaniem do królewskiej wspólnoty brytyjskiej, spadkiem wzrostu gospodarczego, globalizacją obyczajów i kultury, zgnuśnieniem w przyjemnej konsumpcji. A także z dziurą ozonową, jadowitymi pająkami i Słońcem. Codziennie w TV podaje się informacje o nasłonecznieniu i przypomina o obowiązku smarowania skóry kremami. Jak ktoś zobaczy cię bez nakrycia głowy w słoneczny dzień, to na pewno poczuje się w obowiązku aby przypomnieć ci o kapeluszu. Jeśli zabierzesz się do prac w ogrodzie, albo tylko do odsuwania sofy, by za nią posprzątać bez rękawic ochronnych, to wyjdziesz na durnia. – Nie wtykaj palców tam gdzie może siedzieć red back – to podstawowa maksyma Antyspodów. Jak cię dziabnie czerwonodupiec to będziesz miał problem jak z Perth do Adelaidy. Malutkie pająki z rozdętym, czerwonawym, tutaj mówią red-isch, odwłokiem mogą być wszędzie. Gryzą jednak, tylko doprowadzone do ostateczności. Jadowitych snakeów w miastach się nie widuje. Na wiosnę, czyli polską jesień, są szczególnie niebezpieczne, bo ospałe i nie potrafią tak szybko, jak by chciały, uciekać przed człowiekiem.
Oprócz tego, że pracuję, będąc w podróży, mieszkam z obcymi ludźmi, poznaję od środka odmienną kulturę i obyczaje, to na dodatek pracuję w ogrodzie i wielkim domu. Nigdy takich prac nie wykonywałem. Pewnie gdybym to robił w Polsce to ziewałbym z nudów, ale tutaj jest jakoś inaczej, jakby otaczała mnie inna energia, a to co robię było odkrywcze, inne. Budowa zagrody dla kur. Eko, bio, easy going farmy, gdzie kury czują się jak pączki w maśle i są tak przyjaźnie nastawione do ludzi, że należy uważać aby nie wlazły między młotek a gwóźdź, albo szpadel a grządkę, bo wciskają się pod nogi jak kot co się łasi w nadziei na Wiskas. Sprzątanie ogrodu, mycie okien. To wszystko może być całkiem przyjazne dla podróżnika, jeśli nie przywiązuje się wagi do celu i planu życia na następne tygodnie. Można znaleźć radość w projektowaniu i konstruowaniu zawiasików do drzwi domku dla kur, zamiast beznamiętnie wskoczyć do samochodu, pojechać dziesięć minut do sklepu i kupić za grosze dużo lepsze zawiasy z fabryki zawiasów do domków dla kur. Po prostu można się tą robotą całkiem dobrze bawić. No… chyba że cię dziabnie w stopę niby ukrytą w crocsie, jakiś czerwonodupiec.
Nie można jednak zapominać o tyczkach wbitych w śnieg. To one pokazują podczas zamieci gdzie powinna znajdować się droga do celu. Trzeba mimo wszystko iść od tyczki do tyczki, co nie znaczy, że najkrótszą drogą. Nasza kolejna tyczka ma zawieszkę z piktogramem ‚samochód’. Ile to miesięcy przed wyjazdem do Australii, męczyłem temat samochodu. Najpierw był brany pod uwagę Land Cruiser oczywiście. Potem van, a na dzień przed wyjazdem Mitsubishi Delica, taki van z napędem na cztery koła. Aż tu niepostrzeżenie, dotarliśmy do kolejnej tyczki i jutro jedziemy finalizować transakcję zakupu takiego samochodu. Znaleźliśmy to co chcieliśmy, a nasi gospodarze nam w tym pomagali. Czuję się jakbym planował ten wyjazd na antypody od zawsze. Ale ja zwykle tak się mocno angażuje we wszystkie projekty, że wydają się wypełniać cały horyzont przede mną. Potem przychodzi moment, kiedy trzeba zrezygnować, albo przejść do fazy działania. O kupnie samochodu w Australii mógłbym napisać całkiem niezły elaborat, a jutro po prostu doń wsiądziemy. Jakkolwiek wielkie rzeczy byśmy planowali, wydają się małe z bliska.
Dzisiaj dzień kupowania samochodu. Dawno tego nie robiłem, a nigdy dobrze nie kupiłem. Tym razem udało się wrócić od sprzedawcy bez problemu i na razie wszystko działa. Przy okazji tej operacji wydawania pieniędzy, zaznajomiliśmy się australijskim prawem dotyczącym samochodów w stanie Western Australia. Właściciele pojazdów nie posiadają takich dowodów rejestracyjnych jak w Polsce. Jedynie zwykłą kartkę papieru, wydruk z ewidencji urzędu komunikacyjnego. Nie trzeba jej wozić ze sobą. W razie zatrzymania przez policję, trzeba okazać jedynie prawo jazdy, a resztę sami sobie wyczytają z komputera. W Australii płaci się za licencję na użytkowanie samochodu, w tej opłacie jest również ubezpieczenie, z którego bierze się środki na ewentualne odszkodowania, jeśli w wyniku wypadku jaki spowodowaliśmy, ucierpi jakaś osoba. To jest obowiązkowe. Nadobowiązkowe jest ubezpieczenie na wypadek uszkodzenia czyjegoś samochodu. Nawet z auto casco już nie wychodzi drogo. Dla przykładu nasze Mitsubishi Delica, na rok, wychodzi około 140AUD za ubezpieczenie nadobowiązkowe. Ale za licencję na użytkowanie opłata wynosi 854AUD. Można płacić w ratach. Nasz samochód ma jeszcze ważną licencję do rocznicy stanu wojennego. Co ciekawe w Australii nie stosuje się przeglądów rejestracyjnych. Właściciel jest odpowiedzialny za stan techniczny pojazdu. Co skutkuje, jak kiedyś we Francji, tym że po drogach jeżdżą różnej maści graty. Policja może nakazać naprawić pojazd i nakleić na szybie żółtą kartkę, oraz wprowadzić do ewidencji komputerowej odpowiednią adnotację.
Cóż… jazda samochodem z kierownicą po niewłaściwej stronie i po niewłaściwej stronie jezdni, na początku wydaje się niezwykle trudna, ale człowiek szybko się wciąga. Po pół godzinie już się pamięta, że większa część samochodu jest po lewej stronie, podobnie jak najwolniejszy pas na autostradzie. Najgorzej wyjechać z dużego parkingu spod supermarketu, łatwo władować się w uliczkę pod prąd. Byle wyjechać z miasta…
Kolejnego popołudnia pojechaliśmy przerejestrować samochód. Zapłaciliśmy za parking pod urzędem 12zł i czekaliśmy pół godziny w kolejce. Urzędów jest kilka, ale my musieliśmy przyjechać do głównego, bo nie jesteśmy obywatelami Australii. Można także przerejestrować samochód przez internet. Przerejestrowanie trwało 4 minuty, zapłaciliśmy i dostaliśmy wydruk na zwykłej kartce papieru, który będzie teraz naszym dowodem rejestracyjnym. Przy okazji pobytu w urzędzie komunikacyjnym przejrzeliśmy różne foldery nakłaniające do wykupywania ponadobowiązkowych ubezpieczeń i do dbania o kondycję techniczną swoich pojazdów. Czyli aby hamulce hamowały, opony były, klamki otwierały drzwi, klimatyzacja działała, szyby były przejrzyste. Stacje diagnostyczne tutaj nie istnieją. Na ścianie urzędu wywieszono 26 rodzajów tablic rejestracyjnych do wyboru. Różniły się wielkością, formatem, kolorem tła, krojem i kolorem czcionki, kompozycją danych. 25 z nich jest płatne. Jeśli kupisz samochód z taką rejestracją musisz za jej użytkowanie zapłacić lub się jej zrzec. Niektóre tablice wyglądały jak kolorowa tęcza z nabazgranym napisem, inne były klasycznie czarne z białym nadrukiem, ale można było sobie także wybrać format europejski, gdzie na niebieskim pasku zamiast gwiazdek był emblemat stanu Australii. Kolega, parę lat temu, w tym samym urzędzie, rejestrował sprowadzony z Polski samochód. Pan kontroler sprawdził jedynie ‚na oko’ czy klocki hamulcowe jeszcze istnieją i nakleił na zadku emblemat „left hand driving”.
Kolejne dwa dni weekendu były pełne pracy przy samochodzie. Budowałem łóżko, Iwona szyła zasłony i sprzątała, a w międzyczasie kupowaliśmy ostatnie wyposażenie kempingowe. Wszystkie te działania nie byłyby możliwe bez niezwykle rozbudowanej gościnności naszych gospodarzy – Denis i Pete’a. Denis dała Iwonie materiały na zasłony i obicia, a także sporo innego wyposażenia. Pete bezceremonialnie zapowiedział, że mam się czuć w jego garażu jak u siebie i korzystać ze wszelkich sprzętów. Ofiarował też swoją pomoc i sporo materiału do budowy łóżka w Mitsubishi. Potem pojechał jeszcze z nami do sklepu, aby udostępnić swój rabat i obniżyć nam koszty. My rewanżujemy się, całkiem swobodnie i bez przymusu, wynajdywaniem ciekawych tematów do dyskusji wieczornych. Zahaczamy o wszystko, od różnicy między normami pomocy społecznej w Anglii i Australii, przez równania Heisenberga, po tematy kulinarne. Wieczory bez flaszki porządnego wina nie mogą się obejść. Pete dostaje wino od znajomego producenta, podobno to ‚expensive’ butelki, czyli w sklepie coś ponad 120zł. Codziennie Denis z Iwoną wymyślają jakieś dziwaczne potrawy, może nie do końca zgodne z moją dietą, ale bardzo smaczne. Pete też dołącza swoją męską energię do kulinarii. Tylko ja wtedy czuję się nieużyteczny. Kuchnia to nie moje miejsce.
Zastanawiam się jak duże szczęście mieliśmy trafiając tu gdzie trafiliśmy, albo jak bardzo gościnni z reguły są Australijczycy, skoro z zestawu możliwości work&away wybraliśmy rodzinę na chybił trafił. Czuję się tutaj inaczej niż w Polsce, ale raczej już zadomowiony. W zachodniej Europie odzywa się mój kompleks pochodzenia z gorszego kraju, mniej cywilizowanego, biedniejszego. W Australii, od pierwszego dnia było inaczej, bo tu jest inaczej. Trudno opisać te, na pierwszy rzut oka, niewidoczne różnice, ale Australijczycy są inni z natury od, na przykład, mieszkańców rejonu śródziemnomorskiej Europy. Może powoduje to klimat, a może większa otwartość, zaufanie, życzliwość do siebie nawzajem, wynikająca z mniejszej konkurencji na rynku kontaktów międzyludzkich, pracy, mniejszy poziom drobnej przestępczości, o wiele mniejszego zagęszczenia ludności, nawet w miastach. W Europie, zwłaszcza wschodniej, jesteśmy z góry nastawieni podejrzliwie w nieskrępowanych kontaktach na ulicy, czy w supermarkecie. Nie zostawiamy otwartego samochodu z kluczykami na podjeździe przed domem, nie od razu ufamy komuś, kto chce nam pomóc włożyć dużą paczkę do wozu. Z reguły nie dowierzamy usługodawcom, naprawiającym nam pękniętą rurkę w domu, sprawdzamy i pilnujemy. Od razu nastawiamy się negatywnie do wszelkich reklam produktów, oczekujemy że z pewnością wielka firma chce tylko na nas szybko zarobić, a nie zdobyć nasze zaufanie na lata. Tutaj jest odrobinę inaczej, ludzie mniej się takimi rzeczami stresują. Jeśli państwowa agenda publikuje wyniki jakości importowanej żywności, to większość temu wierzy, nie doszukując się działań złego lobbingu w rządzie. Policjant jest kimś kto ma służyć pomocą, a nie nękać nas egzekwowaniem przestrzegania nieżyciowych przepisów. Kasjerka w sklepie jest uśmiechnięta ze swej natury, a nie z rozkazu przełożonego. Zamiast powtarzać durne regułki – dziękuje i zapraszam ponownie – zagada na temat pogody, zażartuje na temat cen. Kierowca autobusu zaczeka aż pan w garniturze dobiegnie do drzwi, a potem od niechcenia zapyta staruszkę gdzie chce wysiąść, aby jej przypomnieć. Kiedy naprawiasz wóz przed domem, żaden przechodzień nie minie cię obojętnie. Jak zaprosisz gości na szampański wieczór, to dziwnym było by nie zaprosić sąsiadów, a najlepiej pójść do parku, czy na plażę i tam usmażyć grila, może ktoś ciekawy się przyłączy, po co zamykać się w czterech ścianach, albo w ogrodzie za wysokim płotem – wyjdźmy do ludzi – taki mają tu obyczaj. Z tych małych rzeczy składa się ta inność australijskiej atmosfery jaką tworzą tutejsi ludzie. Może dlatego czuję się tutaj bardziej na miejscu niż w Niemczech, czy Hiszpanii, mniej wyobcowany. A może to tylko złudzenie. W każdym razie, 12 dni po wyjeździe z Polski zupełnie zapomniałem o wszystkich sprawach jakie tam zostawiłem. Może to odległość, chociaż jak sobie ją uświadomić, wiele razy latałem samolotem i miesiące po wylądowaniu nie czułem się tak swojsko, bezpiecznie, i u siebie. Odległość to rzecz złudna, nawet jeśli oddalamy się samochodem. Równie dobrze mógłbym być na innej planecie, przestałem pamiętać o tym co było ważne w Polsce, przeniosłem się, chyba po raz pierwszy, całym sobą. A może to jednak tylko złudzenie? Myślenie jest zależne od punktu siedzenia. Jutro, pojutrze wyjedziemy z Perth, a pieniądze zaczną topnieć jak lody zapomniane na stole, w słoneczny dzień. Trzeba jednak uchwycić się nadziei, że coś pozytywnego się wydarzy. Przestać planować kolejne dni, tygodnie, a w zamian, z brawurą, porzucić przyszłość na rzecz nieskrępowanej zmartwieniami radości dnia dzisiejszego. Nie wymyślę żadnego, prawdopodobnego scenariusza na jutro. Nie powinienem oczekiwać ‚złego’, tylko dlatego, że zwykle czaiło się za zakrętem. Tutaj tyle rzeczy jest inne, przeciwstawne, do góry nogami, może należy oczekiwać czegoś odwrotnego niźli zwykle.
Kiedyś w bogatych dzielnicach Perth istniała instytucja wystawek. Jak ktoś robił wiosenne porządki w domu, to wystawiał niepotrzebne sprzęty na chodnik, tak jak dziś wystawia się w kartonie cytryny, albo pomarańcze, których nie sposób przejeść w domu, a drzewo w ogrodzie ugina się pod ciężarem owoców. Kto co potrzebował to brał, a resztę wywozili śmieciarze. Teraz tak robić nie wolno. Trzeba zamówić kontener, albo samemu wywieźć na śmietnisko. Tam dokonuje się selekcji i to co się nadaje, wystawia się na sprzedaż, za dość wysokie ceny. Społeczność jest niezadowolona, ale z pewnością ktoś na tym korzysta.
Są jeszcze składy czerwonego krzyża i innych agencji pomocowych, które w tanich pomieszczeniach wystawiają na sprzedaż, za symboliczne grosze, całkiem dobre ubrania i sprzęty gospodarstwa domowego. My udaliśmy się tam w pierwszej kolejności. Zanabyliśmy teflonowy garnek do naszego gospodarstwa, spodnie robocze i inne ciuchy. Wydaliśmy tyle co w polskiej ciuchbudzie.
Takie miejsca są zwykle obstawione przez imigrantów i emerytów, podobnie jak supermarkety Coles. Czasami trafi się tam promocja niższych cen niż w Polsce. Zwykle dobra wołowina jest tańsza od kurczaka, ale nie ma wyboru tanich serów, trudno znaleźć gazowaną wodę, a alkohol tylko w sklepach BWS. My tam kupujemy 4-ro litrowe kartony australijskiego wina. Nie pamiętam abym w Polsce kiedykolwiek pił tak dobre wino z butelki, jak z australijskiego kartonu za 10.50zł/litr. Karton jest hermetyczny, więc można go opróżniać spokojnie przez tydzień. Alkohol wysokoprocentowy jest 50% droższy niż w Polsce.
Wracając do cytrusów. Tutaj rosną w ogrodzie jak u nas jabłka, zresztą jabłka, gruszki, a nawet oliwki też tu są. Cytryny zrywa się prosto z drzewa, tak jak pomarańcze, można je jeść razem ze skórą, nie są pryskane, a skóra jest smaczna. Przez dwa tygodnie przyzwyczaiłem się jeść jedną cytrynę dziennie i kilka mini pomarańczy.
Nie byliśmy jedynymi obcymi w okolicy. Po sąsiedzku mieszkała Japonka, z wymiany młodzieży szkolnej. Uczyła się angielskiego i chodziła do szkoły razem z dziećmi lokalnymi. Spędzała weekendy w przyrodzie, razem z rodziną australijską, przeniosła kawałek japońskiej kultury na australijską ziemię. Pewnego dnia umówiliśmy się na spotkanie z polskimi imigrantami. Najpierw na stopie prywatnej, na piwo, w plażowej restauracji, a drugiego dnia w polskim klubie Cracovia, na wschodnich przedmieściach Perth. Przez parę godzin rozmawialiśmy po polsku, w klubie poczytaliśmy sobie menu restauracji, wypełnione staropolskim jadłem. Otoczyli nas normalni ludzie, jak z Polski, z normalnymi tematami rozmów, jak w Polsce. Tylko dzieci jakieś inne, między sobą rozmawiają po angielsku, a z rodzicami po polsku. Czasami nawet rodzicom, odpowiadają na polskie pytania po angielsku. Poczułem się obco. Już tak przyzwyczaiłem się do innej rzeczywistości, angielskiej rzeczywistości, że powrót na chwilę, tak z marszu, do polskiej codzienności okazał się dokuczliwy.
Umówiliśmy się na te spotkania aby rozeznać rynek możliwej emigracji. Tutaj co tydzień ktoś przyjeżdża i wchodzi na drogę wiodącą ku karcie stałego pobytu. Możliwości jest kilka. Najłatwiejsza, ale zarazem najbardziej żmudna, to zacząć kurs językowy, płatny co tydzień nie mniej jak 180AUD. Na czas kursu ma się stały pobyt w Australii i pozwolenie na pracę do 20 godzin tygodniowo. Pracę łatwo znaleźć przy pomocy polskich przyjaciół, tak samo jak pokój za minimum 150AUD tygodniowo. Teraz panuje tu kryzys na rynku pracy, spowodowany zastojem w nierentownych kopalniach, ale kto chce pracować, to bez problemu zarobi 20AUD na godzinę. W międzyczasie, będąc na kursie, należy szukać pracodawcy, który zatrudni na stałe i zapewni papier na pobyt i pracę. Wtedy też można założyć własną firmę. A jak się płaci podatki, to Australia chętnie przyjmuje. Aby zdobyć kartę pobytu stałego, zbiera się punkty za wykształcenie, wiek, stan zdrowia, rodzinę na karku, zdany egzamin z angielskiego.
Są inne drogi do Australii. Na przykład przez małżeństwo, doktorat, albo kontrakt na pracę, wtedy od razu ląduje się na wyspie i idzie do pracy. Tak emigruje większość młodych. Czyli ostatnia fala polskiej emigracji. Pierwsza nastąpiła tuż po wojnie. Nie mogli wrócić, tęsknili, budowali polskie kluby, małe przyczółki polskości z dala od ojczyzny. Druga fala przyszła w latach ’80-tych. Ci mniej wzdychali, sami uciekli, bardziej zależało im na wpasowaniu się w zachodnią konsumpcję. Ale po latach, kiedy się dorobili, kiedy wyjazdy wakacyjne do Polski nie były tak przyjemne jak się tego spodziewali, zaczynali szukać swojej tożsamości. Nie potrafili przerobić się na Australijczyków, nie umieli stworzyć nowej klasy polskich emigrantów, więc kultywowali w stowarzyszeniach te wszystkie wartości jakie identyfikowali z polskością, religię, obyczaje, kuchnię, język, kulturę. W tym szukali głębszego sensu własnego istnienia i tam znajdowali dystans do polskiej rzeczywistości jaką widzieli po przyjeździe do Polski na wakacje. Z początku, w latach ’90-tych rodzina i znajomi widzieli w nich chodzące pieniądze, potem po prostu obcych, abstrahujących od bieżącej sytuacji polityczno-społeczno-kulturalnej w Polsce. Krytykowali ich za to, że nic nie rozumieją, pchają swoje trzy grosze w sprawy ich nie dotyczące, nawołują do włączania wstecznego biegu. Rodzina w Polsce oczekiwała od nich, że przyjmą postawę turysty, a oni nadal czuli się Polakami. Więc się na Polskę obrażali, budowali swoje mikro-Polski, bardziej polskie od polskiego ideału.
Wchodząc do klubu Cracovia, przypomniałem sobie tych wszystkich piosenkarzy i aktorów, którzy miewali tourne po takich polskich klubach, po powrocie opowiadających w polskiej telewizji, jak ich gorąco przyjęto, jakie to było wzruszające być rozpoznanym i oczekiwanym na drugim końcu świata. Pomyślałem sobie ile w tym było samozadowolenia artysty, poklasku i uwielbienia jakiego potrzebują, zwłaszcza u schyłku kariery. Ile w tym było samozadowolenia emigrantów, potwierdzenia ich oczekiwań, jak pozytywna cenzurka na koniec semestru w szkole, satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. Oto przyjeżdża wielki, polski artysta, tylko do nas, jest dostępny na wyciągnięcie ręki. Ciekawe jak się kończyły wieczorne rozmowy przy wódeczce, po występie? Kto mówił sobie w duchu – dobra niech się wygada, co on z tego rozumie, mam gdzieś jego pomysły, mam własne zmartwienia. Jak to powiedziała pewna pani, polska emigrantka, jaką spotkaliśmy – na emigracji spotyka się ludzi, których w życiu by się nie spotkało – cokolwiek przywodzi to na myśl, jest prawdziwe.
Trzecia fala emigracji, ta bijąca o brzegi Australii dziś, to młodzi niemający żadnych problemów z integracją z obcą kulturą, wolą pójść do pubu z Australijczykiem, albo Chińczykiem na piwo, aniżeli wzdychać do tego co zostawili za sobą, w polskim klubie. Nie poszukują swojej tożsamości w dawnych ideałach, widzą swoją przyszłość pośród normalnych, tutejszych ludzi, innych imigrantów, starych obywateli Australii. Polskie kluby tracą członków. Wymierają starzy, nie następuje wymiana genów, oraz co znamienne dla polskiej kultury, emigracja jest stale podzielona. Dzielą ją poglądy polityczne na temat Polski, chociaż łączą poglądy na temat Australii. Dzieli ich typowa, polska zawiść, status społeczny, różnice pokoleniowe. Mimo, że polski ksiądz umiejętnie, po nowoczesnemu, stara się trzymać wszystkich w kupie.
Przyszła pora pożegnania. Zżyliśmy się z naszymi gospodarzami, a oni z nami. Były uściski i przygotowanie wałówki na drogę. Zapewnienia o tym, że będziemy w ciągłym kontakcie przez internet, oraz nagłe uświadomienie sobie, że to była tylko chwila. Już zapamiętaliśmy plan ulic całej okolicy, skróty do sklepu i parku, a jeszcze nie zdążyliśmy odwiedzić i sprawdzić wszystkich polecanych nam miejsc. Z drugiej strony przyzwyczajenie to przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Staliśmy się codziennością dla naszych gospodarzy przez te dwa tygodnie. Nigdy się razem nie nudziliśmy, nie było zgrzytów, polubiliśmy się mimo, że nie czubiliśmy się. Pożegnaliśmy się w zapewnieniu, że jeszcze do Perth wrócimy, a na pewno spotkamy się na wspólnej wyprawie na Kaukaz w przyszłym roku.
Wyjechaliśmy na wschód, to od zawsze chyba mój ulubiony kierunek. Przejechaliśmy łańcuch zalesionych wzgórz i wjechaliśmy w bezkres pastwisk oraz pól uprawnych w zboża. Pomiędzy wioskami, na ponad sto kilometrów, rozciągały się zupełne pustkowia. Step kazachski, czy mongolski jednak usiany jest samotnymi jurtami, tutaj ludzie gnieżdżą się w małe skupiska wiejskie, luźno zabudowane, farmy są porozrzucane, ale nie tak blisko siebie jak jurty mongolskie. Gęstość zaludnienia na kilometr kwadratowy jest podobna, ale, jak to zauważyła Iwona – to nie to samo.
Jedno co jest zbliżone do mongolskich wiosek, to lokalny patriotyzm. W każdej wiosce zbudowano społecznym sumptem pokazowy parking z wiatą, elektrycznością za darmo, toaletami i wodą, dla przyjezdnych. Koniecznym elementem jest plac zabaw dla dzieci, oraz tablice informacyjne o lokalnych atrakcjach i historii regionu, począwszy od pierwszych osadników na wozach zaprzężonych w konie. Kult pioniera wyziera tutaj zza każdego, drucianego płotu. Ginący w zielsku, niewysoki krawężnik u podnóża skały, ma swój emblemat na nóżce ze stali nierdzewnej, a na nim pełne patosu zdania o tym, jak przed dwustu laty jakiś osadnik zbudował ten krawężnik aby ściekająca ze skały woda gromadziła się po to, aby on mógł myć w niej worki, w których woził winogrona. Takich głupot jest tutaj sporo. Nie widzieliśmy jeszcze pomnika pioniera, ale na pewno ten zaszczyt nas nie minie. Mówię o tym z przekąsem, bo przypomina mi to kult polskiej martyrologii. No cóż każdy szuka swej wielkości tam gdzie spodziewa się ją znaleźć najłatwiej.
Są wioski, małe miasteczka, jak na przykład York, które ma się czym poszczycić, najstarsze miasteczko białych z dala od wybrzeża. Wygląda jak miasteczko z hollywoodzkiego westernu. Drewniane tarasy oparte na kolumienkach i ceglane partery. Na dole sklepy kolonialne, a na górze hotelik. To główna ulica, ale jak spojrzeć pomiędzy domy, to widać pustą przestrzeń poza miasteczkiem. Tylko saloonu brak. W York bar prowadzi sobowtór Eltona Johna, ale w nowoczesnym stylu. W takim Quairading, gdzie szukaliśmy cafe z rozpustną żądzą spożycia kawy/pepsi, centrum zapadło się w sobie, jak ruchliwy, hałaśliwy, pełen wigoru człowiek, wkraczający w etap starczej demencji. Cafe owszem było, jak wyjęte z lat ’80-tych i od tamtych czasów nieczynne. W hardware shopie, chłopak za ladą przywitał nas jak zbawienie, ale mimo wielkiej powierzchni sklepowej, miał mniejszy asortyment niż pani Wiśniewska na kilkunastu metrach kwadratowych, w mojej wsi, w Polsce. Zaszliśmy do supermarketu, gdzie podłogi były wyświechtane szuraniem farmerskich butów przez lata, a regały pamiętały Regana. Asortyment też był mizerny. Najwięcej żywności puszkowanej i chipsów. Takie zacofanie w Australii jaką poznaliśmy nikomu nie przeszkadza. Przypomniałem sobie zapyziałe, poniemieckie wioski Lubuskiego, albo specyficznie polskie wioski wschodnich kresów. Fajne do fotografowania, zadumy, posiedzenia przed sklepem i zamienienia kilku słów z lokalnymi pijaczkami. Ale mieszkać bym tam nie chciał. Tu, w Quairading bym mógł. Może to moja ślepa przekora.
W tych australijskich wioskach zawsze też jest, typowo amerykańskie, efekciarstwo zaklęte w jakiś symbol, pod tytułem – największa patelnia na świecie powstała w lokalnym zakładzie, albo rekord Guinnessa w budowaniu nieprzerwanego łańcucha pick-upów (tutaj mówi się yut) z psem na pace, czy lokalny bar który kiedyś tam wygrał nagrodę za ‚najlepszy bar w Zachodniej Australii’ i tym podobne wymuszone atrakcje. Trudno powiedzieć czy są magnesem dla niewybrednych turystów, czy mają jedynie za zadanie podniesienie samozadowolenia tubylców. Mimo wszystko trzeba przyznać, że autochtoni starają się jak mogą pokazać z jak najlepszej strony. Stawiają fikuśne rzeźby z kawałków rolniczego sprzętu, prześcigają w fantazji organizowaniu parkingów i stacji benzynowych dla przejezdnych. Dla nas są atrakcyjni z powodu swojego, sielskiego, typowo australijskiego życia, wielkich maszyn, na jeszcze większych polach, wyluzowanych, prawdziwych farmerów w swoich prawdziwych pick-upach, pustką przestrzeni wdzierającą się pomiędzy domy, na zakurzone, spalone słońcem ulice i szutrowe drogi, beznamiętnym zastojem, trwaniem, niezmiennością albo nudą, tak dla przyjezdnego oczywistą, że aż dla tubylca wstydliwą oczywistością.
Jednak przez tą całą wiejską naturę Australii przenika nowoczesność bezzałogowych kombajnów, siewników sterowanych GPSem, najnowszych, najdroższych pick-upów, szerokich dróg zbudowanych za niezłe pieniądze, a użytkowanych z rzadka. Czasami zauważy się rodzynek w postaci drewnianych słupów do trakcji elektrycznej, jakich nawet na zapyziałej Syberii trudno znaleźć, albo rozlatujący się amerykański Ford zaprzęgnięty na stałe do cysterny z wodą deszczową, czy archaiczne, tłuste od rozlanej ropy, stacje paliw.
Muchy na to wszystko srają, jest ich tutaj na wiosnę miliardy, więcej niż komarów na Syberii. Na szczęście tylko niektóre gryzą. Jednakże musieliśmy sobie sprawić siatki na twarz, bo muchy cisną się do wilgoci oczu, nosa, ust i uszu, dreptają zwinnymi nóżkami najpierw po naszym, albo kangura, gównie, a potem po naszych twarzach. Jak człowiek, są wszystkiego ciekawe i wszystkiego muszą dotknąć czarną nóżką, a nóżek mają sześć. Czasami jest ich tak dużo, że jedna ręka zatrudniona do bezustannego ścierania ich z twarzy nie wystarcza. Potrząsanie głową, machanie dłonią w odległości 20 centymetrów od nosa, a nawet porywisty wiatr, nie wprawiają ich w przestrach i nie zmuszają do ucieczki. Są jak hitlerowcy, na początku ledwie kilka, można było ich rozjechać jednym samochodem, ale już po chwili nie dało się powstrzymać narastającej lawiny. A może jak Europejczycy lądujący w Ameryce po jej odkryciu. Wszystko jedno, walka z muchami to jak przeganianie Wisły kijem. Tylko natura, która je stworzyła, może z nimi wygrać. Są dni, kiedy jest dość chłodno, wtedy much nie ma. Są dni kiedy jest upalnie, ponad 40st.C, wtedy też much nie ma. Można je znaleźć w ocienionych miejscach, jak cisną się do chłodu. Może ich silniki przegrzewają się w upały i muszą lądować w cieniu.
Zrobiliśmy sobie długi weekend na zwiedzanie okolic skalnej atrakcji natury Australii – Wave Rock. Takich wyrastających z niczego, grzybiastych, zwalistych, szarych skał jest tu sporo. Mają niecodzienne kształty, erodują do jeszcze bardziej ciekawych. Raz wyglądają jak zastygła fala oceanu, innym razem jak ziewający wieloryb, albo jak wielki talerz z zupą, w której można się wykąpać. My skorzystaliśmy ze słonego jeziora, po środku cudnie kosmicznie wyglądających, suchych rozlewisk. Sporo tutaj terenów zalewowych, przy drogach często spotykaliśmy tyczki z wymalowanymi centymetrami do dwóch metrów, jak w Polsce poziomice stanu wody w rzekach. Tutaj mają dawać rozeznanie, czy warto atakować pick-upem zalaną drogę, czy może poczekać jeszcze z godzinę aż woda zejdzie, bo ryzykować aby pojechać po piwo do sklepu, nie warto.
Teraz zaczyna się pora sucha. Szutrówki się kurzą, a flood area są wyschnięte na pieprz. Na kempingi pod atrakcjami regionu walą w weekendy turyści z miast. Przyjeżdżają głównie kamperami i pick-upami ciągnącymi przyczepy kempingowe na wielkich kołach. Ale widziałem dwóch motocyklistów, ciężarówki kempingowe i piękne kampery terenowe.
Nam kempingi za 90zł nie są potrzebne. Chociaż moglibyśmy się w nie wpasować nadszarpując jeszcze bardziej nasze, skromne fundusze. Iwona wyciągnęła by Vegamite i posmarowała nim kromkę chleba, wtedy nikt by nie uwierzył, że jesteśmy tutaj obcy. Pierwszy nocleg spędziliśmy na darmowym polu namiotowym z wodą, wiatami, miejscami do pieczenia grila. Natomiast drugi już po naszemu, w krzakach, na górce aby nas w nocy przypadkiem nie zmyło. Mitsubishi to nie nasza Toyota. Wiele rzeczy musimy sobie odmówić, a wiele innych zaspokoić w odmienny sposób, ale z dnia na dzień budujemy coraz to lepszą, naszą podróżniczą rzeczywistość w Delikutasie.
Rano przyglądał się nam kangur. Stał na polu jęczmienia i się gapił, jak kangur na Mitsubishi. Słońce już wstało i zrobiło się nieco cieplej. W nocy zmarzliśmy. Zimny wiatr z Antarktydy szarpał samochodem do rana. Jeszcze wczoraj mieliśmy ciepły, a nawet duszny wieczór, a dziś znowu zimno. Jak chcesz się ogrzać to stań na słońcu, pali jak farelka nastawiona na trzeci bieg, a w cieniu zimno. Przynajmniej zaoszczędziliśmy na paliwie, dziś nie włączaliśmy klimy.
Wczoraj wieczorem zwiedzaliśmy jaskinie Mulka. Jakieś 400 lat temu Aborygeni pomieszkiwali w tych terenach. Na skałach jest sporo oczek wodnych. Ściąga do nich wszelaka zwierzyna, było co jeść. W jaskini Aborygeni zostawiali swoje ślady. Pryskali kolorowymi farbami na przyłożoną do skały w jaskini dłoń, tak że pozostawał na kamieniu ciemny ślad dłoni, okolony jasną farbą. Wtedy farby robiono lepsze niż dziś, więc ślady dobrze się zachowały. Tylko przepisy na farby poszły w niepamięć.
Lokalne plemiona Aborygenów stworzyły wokół jaskini Mulka pewną legendę. Coś na kształt pouczającej dykteryjki dla młodych. Otóż urodził się pewnego dnia chłopiec, ale pochodził ze związku kobiety i mężczyzny, którzy nie powinni razem się wiązać, ze względu na pokrewieństwo. Reguły opisujące pokrewieństwo wśród Aborygenów są dość skomplikowane… a poza tym jeszcze ich dokładnie nie poznałem. W każdym razie, chłopiec urodził się bardzo duży, ale zezowaty. Ze skazą, ze względu na grzech rodziców. Ale w czym on zawinił? Nie nadawał się na prawdziwego mężczyznę, bo nie trafiał dzidą w jaszczurki, czy inne dzieci boże, więc został odrzucony przez społeczność plemienną, jako niepotrzebny, wadliwy element, mogący zagrozić równowadze społecznej budowli, w której każda cegła ma tą samą wytrzymałość, a łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabszy element. Dzisiejsi ludzie tego nie rozumieją. Przeniósł się więc biedak do jaskini, gdzie malował dłonie na skałach, a że był bardzo wysoki, to dlatego można dziś podziwiać malunki wysoko na sklepieniu. Jednak hodował w sobie urazę do plemienia i czy to z zawiści, czy z głodu zaczął zjadać dzieci. Mężczyźni go wytropili i zabili. To koniec historyjki. Morału trzeba szukać pokrętną metodą, podobnie jak zrozumienia aborygeńskich malowideł.
Nasza pogmatwana trasa na dziś, wiodła w dużej mierze bocznymi drogami szutrowymi. Takimi dobrymi szutrówkami to Sybirak po śmierci w raju jeździ na ryby nad Bajkał. W dodatku nikogo na przestrzeni ponad stu kilometrów nie spotkaliśmy. Można grzać ile się chce, tylko trzeba uważać na zakrętach, bo droga jest zbudowana z takich małych, czerwonawych kamyczków, które działają jak kulki w łożysku. Szutrówek jest tu sporo, łączą odległe farmy z cywilizacją, prowadzą do pól obsianych po horyzont, chociaż nie aż tak bezkresnych jak w Kazachstanie. Każda taka szutrówka ma swoją nazwę, a w nazwie słowo ‚road’ lub ‚trail’. Do tych słynnych należy ‚Canning stock trail’ albo ‚Rubicon trail’. My dzisiaj jechaliśmy ponad sto kilometrów ‚Old beverly road’. Czasami przenikała w asfaltowe drogi główne, a potem ponownie się pojawiała. Szutrówki są dobrze oznaczone, jak tylko powierzchnia się odrobinę zniszczy, to odpowiednie służby postawią znaki ograniczenia prędkości i wyjaśnienia z jakiego powodu te ograniczenia. Każde skrzyżowanie ma główną i podporządkowaną. Tylko kapliczek na tych skrzyżowaniach nie ma.
Australia to kraj zachodni, z rozbuchaną konsumpcją i głęboko zasianym lękiem przed utratą tego czego już się dorobili, a do stracenia mają dużo więcej niż Polacy. Być może z tego powodu życie ludzkie ceni się tutaj ponad jego rzeczywistą wartość. Każdy ci powie, żebyś nosił kapelusz bo słońce. Chociaż nie pali tak jak na pustyni w Uzbekistanie. Każdy farmer zapyta cię czy masz dwa koła zapasowe, skoro wybierasz się w drogę szutrówką ponad 300 kilometrów. W Mongolii lokalesi jeżdżą o wiele dalej bez kół zapasowych, my jechaliśmy trzy dni przez Gobi z jednym kołem zapasowym… co za brak odpowiedzialności. Jak w Australii idziesz na treking, to powinieneś powiadomić jakiegoś sklepikarza, a najlepiej policjanta czy rangera o swoich zamiarach, bo gdyby cię dziabnął wąż to będą cię szukać. Byłem głupcem nie mówiąc nikomu o wyjściu na treking w sandałach, w wysoką trawę w górach, na Sri Lance, kraju o statystycznie największym zagęszczeniu jadowitych gadów i pająków na świecie. To całe straszenie nas przez Australusów, mówienie co złego nas czeka w interiorze i w oceanie podczas kąpieli, i na drodze z przeciwnym ruchem, itp. rzeczywiście mi się udzieliło. Rano bałem się pójść w krzaki za potrzebą, jak na żadnej, innej wyprawie.
Wczoraj było dość upalnie, termometry wskazywały blisko 40st.C. Radio podawało, że zanotowano gdzieś w okolicy rekordowe upały jak na listopad. Akurat wybraliśmy się do miasta, zażyć nieco internetu. Miasteczko opustoszało, ludzie zamknęli się w klimatyzowanych pomieszczeniach i samochodach. Ja w ten dzień, parę godzin, pracowałem w ogrodzie, pod otwartym słońcem. Gospodarz kilkukrotnie namawiał mnie, abym wziął się do czegoś innego, pod dachem – nie będę kopać dla ciebie grobu – mówił. Ale nie czułem się zmęczony upałem, bywało gorzej na wyprawach. Trzeba jedynie zwolnić nieco tempo, robić częściej odpoczynki i pić dużo wody, nawet jeśli nie ma się na to ochoty. Poza tym lubię skończyć pracę, którą zacząłem. To nie mój ogród, ale w pewnym sensie poczułem się zań odpowiedzialny, chcę doprowadzić sprawę jego odbudowy do końca, a czasu jest mało, pojutrze wyjeżdżamy. W ten sposób prace, które Joanne obliczyła na trzy-cztery tygodnie, wykonaliśmy w niecałe dwa tygodnie. Może gdzieś, w głębi naszej duszy, pobrzmiewa jeszcze duch Maćka Tomczyka, robotnika budowlanego, który bił rekordy i wyrabiał 250% przewidzianej normy. Nie powiem, że nie odczuwam dumy, kiedy słyszę rozmowę naszych gospodarzy z sąsiadami, kiedy chwalą się – mamy dwoje Polaków, przebudowali nam ogród zarośnięty od lat jak jakaś dżungla, teraz znowu możemy robić garden party. Za krótko siedzimy w Australii, nie zaczęliśmy się jeszcze cieszyć australijską manianą, nie rzucamy grabi na ziemię w połowie pracy i nie mówimy sobie – no worries mate, dziś jest za gorąco na taką robotę, dokończę na jesień, a posprzątam narzędzia za tydzień.
cdn…

Więcej na www.kilometr.com