Relacje z imprez

Australia cz.4

Mówi się, że Aborygeni nigdy nie przywiązywali wartości do posiadania. Ale przecież mieszkali w jakichś szałasach, jaskiniach. Trudno mi jednak uwierzyć, że srali pod własne drzwi. Dziś łatwo produkować śmieci z opakowań, ale przecież kiedyś były łupiny po owocach, resztki po zjedzonych jaszczurkach. Czy wyrzucali je pod nogi, a potem przez miesiące robili wielki krok, aby je ominąć i nie wdepnąć wychodząc z domu na drogę? Chyba nie. To czemu dziś tak robią? Może kiedyś nie mieli środków transportu, ale przecież sposób życia dawnych Aborygenów nie mógł się różnić znacząco od ładu i porządku plemion z dżungli Amazońskiej, czy Indian z Ameryki Północnej, z XIX wieku. Nie pamiętam zdjęć, ani opisów aby we wioskach dawnych plemion panował taki bałagan, aby ludzie robili pod siebie i nie sprzątali, aż ręka boska białego nie zbuduje im nowego osiedla. Nie pamiętam aby ktokolwiek opisywał plemiona koczownicze Azji, zaznaczając kwestię zużytych koni, środków transportu. Czy ktoś je porzucał pod płotem własnego domostwa, aby go szpeciły? Przecież wszystkie dzikie ludy w ten czy inny sposób ozdabiali swoje siedziby, a nie je niszczyli z takim zapamiętaniem. Aborygeni porzucają najdroższe, terenowe Toyoty, kiedy tylko zajeżdżą je na śmierć. Większość stoi przy drogach, koniecznie zniszczona, po tym jak odmówi posłuszeństwa. Żaden nie wpadnie na pomysł, aby zdemontować koła, czy inne elementy i wymienić chociażby na flaszkę. Po co, skoro biały da szmal na flaszkę. Jak Toyota zepsuje się pod domem, to stawia się taki wrak na drodze pod domem. Może to jednak kwestia poczucia estetyki. Może oni lubią patrzeć na zdechnięte Toyoty. Mnie się serce kraje.
A dlaczego biały daje im najdroższe Land Cruisery za darmo, punkty za pochodzenie, domy do zniszczenia, drogi do zaśmiecenia. W Australii biali rzadko śmiecą. Jak długo jeszcze da się jechać na resentymentach poczucia winy za skradzione pokolenia Aborygenów? Ciągle tym motywując kolejne plany restytucji ich kultury za niekończące się dofinansowywanie. Ktoś na tym zarabia, zbija majątek polityczny. Na pewno Aborygeni wychodzą na tym jak … na mydle. Dawanie za nic jeszcze nikogo nie zmotywowało do działania. Jeśli nie będzie przymusu, na pewno ich kultura i tradycja zniknie. Można dać im wybór. Żyjesz jak biały na równych prawach, bez punktów za pochodzenie i dotacji, albo wracasz do bushu i żyjesz jak Aborygen. Biały nauczy cię tradycji twoich ojców, jeśli ją zapomniałeś i będziesz mógł żyć godnie, a kto wie może i czerpać z tego zyski, jeśli przyciągniesz turystów. Tylko kto w Australii ma interes w tak radykalnym podejściu do kwestii Aborygenów?
Niewielu ich w ogóle rozumie. Na pewno mają coś, co my utraciliśmy, zamieniliśmy za cywilizację, gdzieś w momencie rozpoczęcia kultury rolniczej, życia w trybie osiadłym. Jak by powiedział Anthony Hopkins w filmie Instynkt – przeobraziliśmy się w ‚braczy’ i utraciliśmy kontakt z naturą, przestaliśmy być jej częścią, a zbudowaliśmy własny obóz, obok. Można się spierać dlaczego do tego doszło, chociaż czynnik rozrostu populacji jest moim zdaniem najistotniejszy. W każdym razie Aborygeni mogą nas uczyć czegoś co jest im naturalne nawet po tak długim czasie życia z białymi. Mają w sobie cząstkę prawdziwej natury, jak energia zaklęta w zamrożonym w wiecznej zmarzlinie mamucie. Można to coś nazywać na tysiące sposobów, można próbować tego dotknąć, nauczyć się, wpleść we własne życie. Można dyskutować nad tym czy warto, czy jednak można.
Ale Aborygeni to oprócz źródła czegoś nienazwanego, są także przyczyną problemów. Jak tradycja cywilizacji białego człowieka uczy, zawsze na styku dziki i biały, pojawiały się problemy nierozwiązywalne. Zawsze dziki przegrywał. Moim zdaniem nie może być inaczej. Można jedynie sztucznie przedłużyć czas istnienia dzikiego otoczonego cywilizacją białego. Przykładem nieudanym takiego działania są Aborygeni w Australii.
No tak, ale nie wszystkie osady aborygeńskie wyglądają tak tragicznie. Są miejsca gdzie Aborygeni założyli komuny i wrócili do dawnego stylu życia. Są parki narodowe, zarządzane przez Aborygenów, gdzie turysta, za znaczny ekwiwalent pieniężny, może zobaczyć jak kiedyś Aborygeni mieszkali, w jaki sposób polowali, jakie obyczaje tworzyły dawne społeczności. Wreszcie gdybyśmy pojechali do znajomych Iwony, do Darwin, moglibyśmy pomieszkać w prawdziwej wiosce aborygeńskiej, ale zabrakło na takie plany pieniędzy. A mogło to być ciekawe doświadczenie.
Zanocowaliśmy w pustce pustyni Tanami, ja bym raczej powiedział stepie na wiosnę zielonym. Bo do wzoru pustyni, Tanami nie pasuje. Ogarnęła nas cisza, albo raczej gwizd i świst cykad, pasikoników czy innej szarańczy. Nie drażnił uszu tak jak poprzedniego wieczoru, raczej koił po trzystu kilometrach szarpania się z tarką na szutrówce. Pustynia o zmierzchu, kiedy nie trzeba się ukrywać przed słońcem, kiedy żar nie wyciska z nas potu. To chwila którą opiewali poeci. Ten czas uśmierza wszelkie zbyt gwałtowne wibracje wnętrza człowieka. Nie jest niczym szczególnym, dopóki się nie spędzi dnia na pustyni. Wieczór jest taki piękny, bo kończy słoneczny dzień. To prawda pustyni. W naszym klimacie wiosna jest tak piękna, ale tylko dlatego bo kończy zimę, już znienawidzoną. Ja lubię jesień, zimę też, ale mniej. Kiedy kolejne podróże zaczęły mnie izolować od europejskiej zimy zacząłem za nią tęsknić. Człowiek ma naturę zmienną, lubi doświadczać zmian. Dlatego tak trudno jest nam czekać, tkwić w niezmienności, stagnacji.
Odwiedziliśmy dziś krater Wolfe Creek . Jakieś 300 tysięcy lat temu spadł tutaj meteoryt. Zrobił dziurę na 120 metrów, ale czas ją nieco zasypał i dziś ma 20 metrów głębokości i 850 metrów szerokości. Wczoraj wieczorem, kiedy wiatr zupełnie ucichł, ale jeszcze było jasno na tyle, aby widzieć gładką jak lustro taflę jeziora, każdy bąbelek powietrza wypuszczony przez rybę, każdy krąg delikatnej fali spowodowany ruchem pająka pływaka, skupiał uwagę i był czymś istotnym, jak kombajn na środku wielkiego, żółtego pola rzepaku. Tak ta dziura po meteorycie wydaje się być czymś istotnym na pustyni. Chwilę przed nami przybyli do tej dziury australijscy turyści. Zboczyli z głównej drogi 160 kilometrów, jadąc kiepską szutrówką prawie trzy godziny i łapiąc gumę, aby zobaczyć to… nic. My zboczyliśmy ledwie 22 kilometry. Chcieliśmy tu zanocować, ale słońce pustyni ciągle jeszcze smażyło wędrowców, do kojącego wieczoru brakowało jeszcze ponad trzech godzin. Pojechaliśmy więc dalej.
Kolejny dzień spędziliśmy w całości na szutrowej Tanami Road. Od rana do wieczora walczyliśmy z tarką i słońcem. Jakie to szczęście, że mamy samochód z klimatyzacją. W Azji, wieczorami, po takiej trasie jesteśmy całkowicie zmordowani temperaturą i kurzem drogi. Na Tanami Road nie można spotkać wielu pojazdów. My przez dwa dni zobaczyliśmy ledwie kilkanaście. Ciężarówki jadą powoli, między 40 a 60km/h, skrajem szerokiej na kilkanaście metrów drogi. Czyli tak jak my. Jednak kilkadziesiąt kół ‚pociągów drogowych’ potrafi nieźle kurzyć. Trzeba się zatrzymać kiedy nas mijają, bo widoczność spada do metra, dwóch. Można trafić kogoś, kto akurat w tej chwili wyprzedza TIRa. Samochody terenowe kopalni, albo z gmin aborygeńskich, prują coś pod 100km/h. Wtedy tarka zmienia się w równiejszą drogę, chociaż samochód zaczyna pływać, a zawieszenie dostaje nieźle w dupę od wibracji rezonujących z dużą częstotliwością i niską amplitudą. Wiele kilometrów Tanami Road ma odbudowaną nawierzchnię, zwłaszcza w okolicy granicy stanów. Wtedy jedzie się jak po stole, ale większość czasu, chociaż nie większość kilometrów, spędza się na tarce wysokiej na dziesięć centymetrów. Szuka się nieco równiejszych sekcji, na przykład w rowach, z boku drogi, wpatruje się w drogę, chociaż tarkę widać dopiero kilkanaście metrów przed samochodem, a i tak zależy to od kąta padania promieni słonecznych. Czasami nie wiadomo czemu trzęsie jak na starej, zepsutej pralce podczas wirowania, bo słońce świeci zza pleców i droga wydaje się równa. Nie ma tu, wzorem azjatyckim, wyjeżdżonych w trawie, równolegle do głównej, nowych szlaków, z lepszą nawierzchnią. Może jest zakaz, a może zbyt mało tu samochodów jeździ. Nasz samochód ma zużyte zawieszenie, więc nie próbujemy prędkością wyrównać sobie drogi. Jedziemy wolno, a ostatnie dwieście kilometrów przed Yuendumu, komuną aborygeńską w okolicach której jest położona farma bydła do której zmierzamy, jest bardzo zniszczone. Średnia trzeciego dnia wyszła nam w okolicy 30km/h. Dnia poprzedniego, od granicy stanu Western Australia i Northern Territory, droga była dość znośna, ale za to słońce paliło ponad miarę. Średnia wysokich temperatur dla grudnia, na tym terenie, to okolice 34st.C, a my mieliśmy 41st.C. Jednak dobra szutrówka na odcinku ponad stu kilometrów powoli zdobywała moje zaufanie. Powoli moja czujność wypatrywania dziur zasypiała, a część uważności wędrowała na boki, w poszukiwaniu jakichkolwiek zmarszczek gładkiej monotonii krajobrazu. Jednak ten pejzaż się zmieniał, niepostrzeżenie. Jechaliśmy pół godziny i nagle uświadamialiśmy sobie, że zamiast nikłej trawy otacza nas las krzaków. Potem krzaki ustąpiły miejsca białym eukaliptusom, ale zauważyliśmy to dopiero kiedy nasz wzrok powędrował za orłem startującym znad padliny jaszczurki na drodze. Monotonia krajobrazu usypiała wrażliwość oka. Uważność najłatwiej wędrowała do wewnętrznego świata uwikłanego w marzenia na temat niepewnej przyszłości i wspomnienia przyjemnych chwil z przeszłości. Wyrywała się jak rozkapryszone dziecko z rąk rodzica odciągającego go od ulubionej zabawy. Uważność powinna być tu i teraz, trzymać kierownicę, poglądać wokół i zapamiętywać kolejny dzień podróży, ale cugle rozleniwione słońcem, chłodnym powiewem klimatyzacji, nudą, nie trzymały jej na miejscu.
To taki dzień, który jest nie do sprzedania turyście. Co chwilę któryś z naszych znajomych pisze do nas „fajnie macie”, albo „ale wam zazdroszczę”. Iwona mówi, że muszę sobie częściej mówić – fajnie masz – bo brak mi radości życia. Ale czy turysta kupiłby taką Tanami Road, czy myśląc Australia, widzi pustkowie i nudę? Wielka Australia z małymi punkcikami ciekawych miejsc do odwiedzenia. Przywozi się zdjęcia z tych nielicznych chwil, z tych ciekawych miejsc, ale życie w podróży, w Australii, to jazda przez pustkowie. Dla turysty przylot z Europy do Australii, aby ją pozwiedzać nie ma racjonalnego sensu. No chyba, że już się wszystko widziało i tylko Australii brak do kolekcji. W przeciwnym razie, te pieniądze i ten czas, można lepiej zainwestować.
Podróżnik nie jedzie na koniec świata kolekcjonować w pamięci ładne widoczki, ale jedzie po wiedzę. To możliwość dowiedzenia się czegoś o kolejnym kawałku Świata przyciąga nas na pustynię Tanami. Jednak w powszechniej opinii wolimy widzieć podróżnika jak kolejne wcielenie Indiana Jonesa, dla którego każdy dzień do przygoda, a nawet kiedy odpoczywa, to poznaje najgłębiej skrywane przed światem zagadki egzotycznych krain. A jak myślimy o marynarzu, takim na drogim jachcie, co sobie płynie w siną dal? Myślimy o wolności jaką sobie zafundował, a przecież jest uwięziony na małym kadłubku, na bezmiarze nudy, zupełnie jak my dzisiaj w bąblu klimatyzacji na pustyni. Gdybyśmy jednak widzieli na codzień prawdę, życie byłoby nie do zniesienia. Potrzebujemy iluzji, skracamy, upraszczamy, podmieniamy z tym czego się spodziewamy, wreszcie manipulujemy informacją, aby tylko wyjść na swoje. Podróżnik nie jest wyjątkiem, też manipuluje informacją na własne potrzeby, aby mu było lżej żyć.
Myślałem o tym kiedy zbierałem, od gospodyni u której mieszkamy, wszystkie dane o lokalnych Aborygenach. Diana pracuje jako nauczycielka, właściwie pracowała do wczoraj, przeszła bowiem na emeryturę. Jest też radną w Yuendumu i od wczesnych lat ’80-tych pracuje z Aborygenami. Zachowała jednak trzeźwość dystansu do swoich sąsiadów i pupili. To cenny dar, nie dać się uwieść romantycznej wizji dzikiego z Australii, iluzji litowania się nad jego niedostosowaniem, wyrzutów sumienia z powodu zderzenia dzidy czarnego z komputerem i samochodem białego. Łatwo popaść w skrajne emocje, a potem zaszufladkować sobie w głowie Aborygena jako zło tej spalonej słońcem ziemi, albo jako świetlistą istotę, której jesteśmy winni… coś. Trudno utrzymać środek, zrównoważenie opinii i dystans, zwłaszcza kiedy żyje się z Aborygenami ponad trzydzieści lat. Cieszę się, że trafiliśmy na farmę Mount Denison, mimo że pierwszego dnia zraził nas jej wygląd. Poczułem się żywcem przeniesiony w lata ’70-te. To wtedy zbudowano większość budynków tej farmy i od tamtego czasu są tylko użytkowane, remontowane w ostateczności, a teren dookoła to cmentarzysko wszelakiego sprzętu, głównie Land Cruiserów, które nie wytrzymały użytkowania bez remontu. W Australii taniej jest kupić nowe, niż remontować. Roboczogodzina naprawiaczy, remonterów, jest strasznie droga. W zasadzie farma Mount Denison różni się tym od domostw Aborygenów, że panuje tu ledwie o połowę większy porządek.
Ale o Aborygenach miało teraz być. Popijam więc kolejny łyk deszczówki mrożonej w lodówce i wracam do tematu. Tutejsza woda gruntowa jest kiepska, a niefiltrowana deszczówka znośna. Ostatni Aborygen w tej okolicy, który po raz pierwszy zobaczył białego człowieka, został zanotowany w 1986 roku. Wcześniej zdarzało się, że aborygeńscy myśliwi tropili wielkie iguany. Powstawały legendy o monstrualnej wielkości iguanach chodzących parami, jak bliźniaki. Złapać taką jaszczurkę, to byłaby uczta dla całej osady. A ludzie tutaj zwykle egzystowali na granicy głodu. Kangur, czy iguana to było święto, zwykle zjadali mrówki, kwaśne lub gorzkie jagody, co popadło. Nigdy nie wyewoluowali z koczowniczego i zbieraczego trybu życia. Nie hodowali zwierząt, matki nie miały mleka na odkarmianie większej ilości dzieci, nie wystarczało pożywienia dla większej liczby ludzi. Było mało ludzi, więc postęp cywilizacji dokonywał się bardzo powoli. W naszych oczach stanął na etapie prehistorycznym, odkąd 40-ci, a może 60-siąt tysięcy lat temu, człowiek został odizolowany na tej wyspie od reszty świata. Cała ta historia ludzkości jaką znamy, ominęła Australię. Otóż ci myśliwi aborygeńscy tropili bliźniacze iguany tak długo, aż doszli do płotu kopalni złota, a ślady jaszczurek okazały się śladami kół Toyoty. Się musieli chłopy zdziwić, kto im potem w osadzie uwierzył w bujdy o kolejnym lądowaniu obcych z kosmosu. Tak wielka jest pustka outback Australii, czyli w wolnym tłumaczeniu ‚zadupia’. Jeszcze 30 lat temu żyli tu ludzie co się nie zorientowali, że zostali skolonizowani przez Brytyjczyków.
Diana uczyła w latach ’80-tych Aborygenów używać podstawowe sprzęty jakie rząd im kupował. Nie potrafili użytkować nic co miało bardziej skomplikowaną strukturę od noża czy dzidy. Wkładali całego kangura do piekarnika, siadali w koło przed domem zbudowanym im przez białych i czekali aż się przygotuje. Czekali całe dnie, aż biały przyjeżdżał stworem na okrągłych nogach i pokazywał im kilkadziesiąt razy, w koło Macieju, do znudzenia, jak gotować. Do dziś buduje się domy dla Aborygenów z trzema sypialniami, płotem, kuchnią, garażem. Mimo, że oni tradycyjnie nocują wspólnie w jednej izbie, nie lubią ścian ni płotów. Wielu takich co z Aborygenami przestaje na codzień, jak Diana, wie że najlepszym domem dla Aborygena jest wybetonowany postument z dachem, którego ściany można dowolnie modyfikować i przestawiać. Ale rząd i specjaliści od wydawania rządowych pieniędzy wiedzą lepiej.
Nikt tak na prawdę nie pyta Aborygenów czego im trzeba, uszczęśliwia się ich na własny, białego sposób. Podobno trudno czegokolwiek dowiedzieć się od Aborygenów. To wymaga czasu, pytania różnych ludzi, łączenia informacji sprzed miesięcy z tymi najświeższymi. Odcedzania opowieści o przodkach, bo dla Aborygena przeszłość miesza się z teraźniejszością, a duchy przodków żyją wiecznie tu na Ziemi. Aborygeni jak dzieci nauczyli się też odpowiadać tak aby zadowolić białego, potakiwać. W ten sposób szybciej otrzymają pieniądze. Dostali swoją ziemię, więc kopalnie i wszelkiego rodzaju firmy muszą płacić miliony za dzierżawę. Pieniądze trafiają bezpośrednio do indywidualnych rodzin, nie są opodatkowane i szybko są konsumowane w najprostszy sposób. Aborygeni nie płacą także podatków jeśli sprzedadzą jakiś swój obraz czy inny wytwór rękodzieła. Mają leki za darmo, a potrzebują ich. Aborygen zwykle był chudy jak szczapa, teraz takich trudno znaleźć. Przez eony przystosowywania się, nie wytworzyli enzymów w żołądku, zdolnych trawić alkohol i cukier. Szybko się uzależniają, a cukrzyca to standard, dlatego łatwo spotkać grubych Aborygenów bez nóg. Zjada ich powoli cukrzyca, a trudno im zrozumieć, zupełnie jak dziecku, że mają nie pić coca-coli.
Wszystkie gminy aborygeńskie są typu „dry community”, nie ma tu alkoholu i nie wolno go posiadać. Ale Aborygeni z inwencją potrafią go przemycać z miast białych, w oponach samochodów, w różnego rodzaju schowkach, tak jak amfetaminę. Iwona pamięta innych Aborygenów sprzed 16-stu laty. Takich co nieśmiało przychodzili z pustki, z nikąd, z pustyni, na umówiony dzień by odebrać czeki rządowe, przywiezione przez samolot. A chwilę później wymieniali je na niepotrzebne pierdoły w sklepiku farmy bydła. Najczęściej kupowali kangurze ogony.
I rzeczywiście, kwestia Aborygenów to bardzo świeży temat. Tak na prawdę ma dwadzieścia parę lat. Wtedy zaczęto wprowadzać różne projekty mające pomóc dzikim. Od tamtego czasu wyrosło nowe pokolenie Aborygenów znających białych i ich życie jak własne. Dziś okolica Alice Springs jest nacechowana przestępczością gangów młodych czarnych prawie jak miasta RPA. Wieczorami odradza się spacery, napady często się zdarzają. Kradzieże to norma, ludzie zaczynają się barykadować zamkami, wysokimi płotami i innymi systemami biernego oporu. Jednak główny problem to przestępczość rodzinna po alkoholu, morderstwa w afekcie, gwałty, pobicia, rabunki no i świeży temat – młodzież wyzuta z blokad. 14-stoletni nożownik atakujący przechodniów po narkotykach, już nie dziwi. Jednak system karny i penitencjarny nadal nie potrafi ostro reagować. Zdarzają się nawet postulaty o zbytniej agresji wobec czarnych w więzieniach. Przydałby się tutaj Juliani, może zaprowadziłby porządek jak w New Yorku. Jednocześnie ładuje się olbrzymie sumy w projekty rewitalizacji gmin aborygeńskich. To cały przemysł dający niezłe zatrudnienie białym i czarnym. Szkoły, budowa dróg i osiedli, organizacje pozarządowe, administracja, komunikacja, transport, dział naukowy. – Jak się w to wkręcić to można nieźle z tego żyć, jeśli tylko chcesz mieszkać z Aborygenami na pustyni – jak mówi Diana.
Temat Aborygenów szybko się zmienia i jego dalszy rozwój jest trudny do przewidzenia. Łatwiej było rozpoznać problemy jakie powstawały przez pierwsze 170 lat pobytu białego w Australii, aniżeli to jak Aborygeni zmienią się po uwolnieniu ich z roli „dzikiego” i zderzeniu z programami pomocowymi.
Nasza gospodyni przeszła wczoraj na emeryturę, ale mówi, że nie czuje się emerytką. Zawsze tydzień przed świętami grudniowymi zaczynały się wakacje w Northern Territory i trwały przez sześć tygodni, więc czuje się tak samo, jak zawsze na koniec roku szkolnego. Dzieciaki mają jeszcze dwie dłuższe przerwy na wielkanoc i w zimie, australijskiej zimie oczywiście.
W Australii, jak w każdym zachodnim kraju, wielu traktuje święta jak czas urlopu, wakacji, nie koniecznie spotkań rodzinnych przy choince i zastawionym stole. Na farmę gdzie mieszkamy, zjedzie się jednak rodzina, tradycyjnie. Pani Diana ma szóstkę dzieci, ale przyjadą tylko dwie córki i syn. Po przerwie wakacyjnej syn opuszcza farmę i wraca na studia do Townsville, na wschodnie wybrzeże. Jak wszędzie na świecie, młodzi uciekają ze wsi. Najstarszy syn Alan, miał przejąć farmę wartą dziesięć milionów dolarów i wielkości 2700km\2. Ale żona z Irlandii przekonała go aby przeprowadzili się do bezpieczniejszego środowiska miejskiego w Irlandii. Reszta dzieci założyła już swoje życie w miastach Australii, na farmie została tylko matka.
Jednak cattle station w Australii to samograj, nie potrzeba tutaj na codzień wielu rąk do pracy. Objazd płotów, sprawdzenie, czy trzeba załatać dziury, albo naprawa studni pompujących wodę dla bydła, to niewielkie zajęcie dla jednej, czy dwóch osób. Na naszej farmie pracuje na stałe Less, przyjechał tutaj z okolic Darwin. Ale gospodyni chce zatrudnić jeszcze jednego pracownika. Na czas spędu bydła, w lecie, trzeba zatrudniać na chwilę Aborygenów, do pomocy w ładowaniu byków na TIRy. Białych parobków tutaj jak na lekarstwo.
Farma bydła to co innego niż farma owiec, kóz, czy krów mlecznych, albo farma rolnicza. Cattle station to ogromne przestrzenie suchych jak pustynia nieużytków i około dwie do trzech krów, głównie byków, na jeden kilometr kwadratowy. Przy okazji jest tutaj trochę strusi, wielbłądów zaimportowanych do Australii na początku XX wieku z Afganistanu, no i parę stad dingo. To z powodu tych ostatnich, młode cielaki trzeba trzymać w zagrodzie, przy domu. Na wolności zostałyby zjedzone przez dingo. Odłączone od matek muszą być dwa razy dziennie karmione z butelki. Dingo potrafią atakować także dorosłe krowy. Można to poznać po obgryzionych uszach.
Farma Mount Denison ma swoją, małą, czarną kropeczkę z nazwą, na każdej mapie Australii. Nawet na naszej, niemieckiej mapie całego kontynentu, w skali 1:4000000. Gdyby nie zaznaczać takich farm i niewielkich osad aborygeńskich, to trzeba by pozostawić pustą przestrzeń na powierzchni setek kilometrów. Z naszej farmy jedzie się ponad 30 kilometrów do aborygeńskiej wioski Yuendumu, albo 300 kilometrów do najbliższego miasteczka, czyli Alice Springs. Po drodze nie ma wiosek większych od Yuendumu, gdzie są dwa, małe sklepy, jedna stacja paliw z drogim paliwem, posterunek policji i jeden mechanik. Na głównej, asfaltowej są roadhousy, ale to tylko iluzja cywilizacji. Do Alice jedzie się około cztery godziny. Można jechać krótszą drogą, ale pierwsze 150 kilometrów jest niepewne, zależne od pogody. My wybraliśmy tą drogę, kiedy wyjeżdżaliśmy z farmy. Ale można też pojechać dłuższą drogą, gdzie pierwsze 115 kilometrów to nędzna szutrówka, ale pewniejsza. Nawet w porze deszczowej, zwykle jest przejezdna. Czasami jak popada, to pozostaje tylko czekać dniami i tygodniami, aż woda zejdzie. Alternatywą jest spływ na dmuchanej dętce od Toyoty. Woda powodziowa nie jest głęboka, ale raczej szybka, okolice Mount Denison to pagórkowaty teren. Czasami bywa gorzej. Któregoś lata, nasza gospodyni wstając z łóżka, postawiła nogi w wodę do kostek, w domu. Jak zwykle w chwilach klęski żywiołowej, dzieciaki mają frajdę, a wapniaki pełne ręce roboty.
Raz na parę tygodni gospodyni jedzie do Alice na zakupy. Alice Springs ma dobrze zaopatrzone sklepy, chociaż to nie to samo co pojechać na zakupy do wojewódzkiego miasta w Polsce. Pozostaje internet i długie czekanie na paczkę. Natomiast sklepy z częściami do Toyot, również z częściami tuningującymi terenówki do terenu, albo do prac na farmie, to w Alice cały kwartał miasta. I w tej kwestii to my, w Polsce musimy czekać na paczkę z Australii.
Życie farmera australijskiego, tego z centrum, lub zachodniej Australii, to bajka o izolacji, o budowie swojego, zamkniętego świata na krańcu cywilizacji, bajka o trzymaniu gardy wysoko, o skrywanych emocjach, niespełnionych marzeniach, wreszcie o ucieczce od ludzi i do siebie. Dla ludzi urodzonych i mieszkających w mieście, albo w takiej, przeludnionej Europie, życie na australijskiej farmie może wydawać się trudne do zniesienia, może zmuszać do kompromisów na które nas nie stać, ale może też wydawać się romantyczną przygodą, pociągającą niejedną, zbłąkaną, w świecie wyścigowych szczurów, duszyczkę. Ludzie zwykle nie izolują się na takich farmach dobrowolnie. Najczęściej kontynuują tradycję jakiegoś pioniera w rodzinie. Stawiają mu pomniki, oblekają w święte szaty praojca założyciela, prawie boga stwórcę. Albo uciekają do miasta, albo składają dziadkowi codzienny hołd wstrzemięźliwością w pragnieniach. „Tradycja jest iluzją trwania” jak powiedział Woody Allen w swoim dziele ‚Przejrzeć Harrego’. Ja bym dodał – iluzją ciągłości, zaspokojeniem potrzeby znalezienia swojego miejsca na Ziemi, poszukiwaniem sensu swych działań, trwaniem na posterunku, na przyczółku cywilizacji w australijskim bushu. Przywiązanie do tradycji to gwarancja przetrwania w trudnych warunkach. Kiedy wszystko dookoła sprzysięga się przeciwko tobie, kiedy jesteś pionierem, nawet w którymś tam pokoleniu, musisz okazać się dyscypliną przywiązania do tradycji, bo sprawdzone przez praojców sposoby na radzenie sobie w trudnych chwilach dają gwarancję przetrwania. Na farmie nie ma czasu na innowacje, na wnioski racjonalizatorskie. Ci co kombinują na skróty, zwiększają swoje szanse na przegraną. Dlatego tradycja jest święta i nie podlegająca krytyce, nie można z niej drwić, ani jej zmieniać. To kolejny rys charakterologiczny farmera. Z zasady są konserwatywni do bólu. Nie używają GPSów, bo mają swoje zeszyciki z opisami skrótów przez bush. Nie mają Toyot z blokadami dyferencjałów, bo pierwsze Land Rovery, pierwsze terenówki jakie tu sprowadzono, też ich nie miały. Ale w każdym roadhousie można zobaczyć zdjęcia z zakopaną Toyotą i walczącym z błotem po deszczu farmerem. Dla fachowego oka poznać od razu – włączył by blokady i wyjechał bez wychodzenia z samochodu. Nie mają tutaj terenowych ciężarówek i dziwią się jak im mówić, że cała Rosja jeździ tylko terenowymi ciągnikami. Oni mają stare Macki z niezniszczalnymi silnikami Cumminsa i napędem na dwie tylne osie. Tak samo jest z jadłospisem. Te same potrawy od dziesięcioleci, co ja piszę, od stuleci. Takie same opony Michelin stosowane w wojsku. Są wytrzymałe, bo diagonalne, ale to ich jedyna zaleta, reszta to wady, łącznie z ceną. Ten sam krój koszul farmerskich, australijskich butów, australijskich kapeluszy, australijskich siodeł do jazdy konno. Ten sam, niewygodny sposób zamykania bram i furtek, na kawałek łańcucha i szczelinę wyciętą w blaszce. Przykładów można by mnożyć. Chodzi tu jednak o to aby nie kombinować, a trzymać się starych zasad, w ten sposób łatwiej przetrwać, a na przetrwaniu każdy farmer, każdy rolnik się skupia. Przez to my miastowi widzimy w nich tylko płytkich kmiotów, bo ich głębia jest gdzie indziej niż nasza.
Są też tacy, którzy porzucili dawne życie, aby zacząć nowe w bushu. Tak jak nasza gospodyni, przyjechała na farmę męża i została nauczycielką Aborygenów, matką dla sześciu dzieci, podporą chorowitego farmera, wreszcie na koniec jedyną siłą napędową tej stacji. Właśnie, Australusy nazywają takie samowystarczalne farmy stacjami, to dla nich coś więcej niż farma, ranczo, czy gospodarstwo. Stacja to coś na tyle ważnego aby zaznaczyć ją na mapie całej Australii. Czasami takie stacje to wioski. Mają swoją stacje paliw, swoje stadko dzikich, swoją wodę i sklep, swój sprzęt do wszystkiego, zapasy na rok. Są jak przyczółek cywilizacji na dopiero niedawno skolonizowanej planecie. Do dziś czują się pionierami i są z tego dumni.
Ludzie mieszkający na farmach są izolowani od większości dobrodziejstw, dla niektórych widzianych jak zło tego świata cywilizacji. Ale starają się nadbudować konsumpcją to czego im brak. Każdy wyjazd do miasta musi zakończyć się kupnem jakiejś nowej rzeczy. Po latach można zgromadzić niezłą stertę urządzeń mających ułatwiać życie. Książki, filmy na DVD, audiobooki, czy telewizja z internetem, mają dawać ucieczkę od codzienności w świat innych ludzi, tych którzy mają inne problemy, inne marzenia. Tutaj Australia jest górą nad Syberią. Konsumpcja stoi tu na wysokim poziomie nasycenia. Nigdy nie wpadłbym na pomysł gromadzenia tylu rzeczy wokół siebie.
Kiedy mieszka się samotnie, na codzień styka się z niewielką grupą ludzi, zna się ich na wylot. Nie trzeba walczyć o bliski kontakt z drugim człowiekiem. Tutaj każdy czuje się samotny, więc dba o dobrosąsiedzkie powinności, pamięta o tym aby zadzwonić, podjechać do sąsiada i zapytać – how are you doing mate? Nie trzeba konkurować o względy innych, jak w miejskim pubie. Tutaj każdy zna wszystkich, konkurencja jest mała. Można w brudnych gaciach pojechać w odwiedziny do sąsiada, bo on też na codzień szwenda się po gospodarstwie w roboczych ciuchach. Nie trzeba zgrywać porządnisia, kiedy zaprosi się go na piwo. On w domu ma ten sam burdel, znamy się przecież z Dzidkiem dziesięciolecia. Ludzie zależą tutaj od siebie, a jest ich niewielu. My w Polsce możemy tworzyć peany o gościnnych, pomocnych, otwartych Sybirakach, ale jak się żyje w odludziu to trzeba być takim dla innych, bo to daje większą gwarancję na przetrwanie, kupuje się w ten sposób większą pewność jutra. Oni w bushu, czy w tajdze, są tacy sami jak my w cywilizacji. My agresywnym ściganiem się na drodze do lepszego jutra nie myślimy o drugim człowieku, bo on jest dla nas konkurentem, często wrogiem. Ale biegniemy do celu. Oni w bushu muszą dbać o kontakt z drugim człowiekiem, a w obliczu małej konkurencji na rynku wszelkich potrzeb, każdy człowiek jest przyjacielem, ale i tak chodzi tylko o to aby przetrwać. Oni w tajdze chcą przetrwać na inny sposób, inną drogą dążą do tego smego celu. Krótko mówiąc, dla człowieka żyjącego w cywilizacji, inny człowiek jest problemem na drodze do celu, a dla osamotnionego farmera, inny człowiek jest pomocnikiem w osiągnięciu celu. Stąd różny mamy stosunek do obcych jakich spotykamy, ale w środku jesteśmy tacy sami, samolubni.
Jednak na takim odludziu trzeba trzymać gardę wysoko, jeśli nie jest się twardzielem, to trzeba go wiarygodnie udawać. Tutaj życie nie daje drugiej szansy, jesteś zdany na siebie, sąsiad pomoże ale też musi dawać sobie radę sam. Jeśli zaczniesz się mazać, to wypadniesz z gry. Wizerunek farmera na rubieżach cywilizacji to portret twardego jak stary rzemień, wytrzymałego jak stara Toyota, niezniszczalnego jak ruski czołgista, człowieka nie wycofującego się pod byle jaką presją. Jeśli jesteś inny, otoczenie cię nie zaakceptuje. Więc ludzie tutaj nie są tak wylewni w emocjach jak Australusy z miast. Nie są tak głupkowato roześmiani i wyluzowani jak młodzież z plaży w Perth. Tutaj każdy skrywa głęboko to co mu leży na sercu. Życie farmera wymaga wejścia w rolę Johna Wayna. Nawet jeśli masz ponad sześćdziesiątkę, nawet jeśli zostałeś na wielkiej farmie sam, nawet jeśli zdajesz sobie sprawę z tego, że za parę lat pójdziesz do piachu, a twoje dzieci przyjadą tylko po to aby po tobie posprzątać, wrzucą do kartonowych pudeł wszystkie te książki, które przeczytałeś, zgarną z półki kolekcję fajansowych piesków, twoje przepisy kuchenne na najlepsze czili wrzucą do kosza razem z ostatnimi zapiskami stanu bydła, ścieżki wydeptane twoimi nogami przez dziesiątki lat, ktoś zaora, ktoś kto kupi tą farmę, zrówna z ziemią twój stary dom i zbuduje nowy, wszystkie te marzenia odłożone na później i wszystkie te lęki, o to czy lato będzie zbyt mokre, czy zima będzie zbyt sucha, całe twoje życie już za chwilę pójdzie w niebyt i nikt nie przejmie pałeczki, nikt nie powiesi twojego zdjęcia pośród wcześniej zasłużonych na ścianie chwały w przedpokoju. Wiesz to, ale trzymasz gardę wysoko, wstajesz rano, idziesz do cielaków jak codzień przez ostatnie ponad trzydzieści lat, robisz te same rzeczy, które pozwalały ci przetrwać wszystkie plagi egipskie, robisz to z uśmiechem i pewnością siebie. Tacy są farmerzy, nigdy się nie poddają, taka jest nasza gospodyni. Teraz lepiej zrozumiałem kunszt Merryl Streep, z jakim stworzyła rolę w ‚Pożegnaniu z Afryką’, przeszła od naiwnej kobietki z dobrego domu, do twardej baby, nie do powalenia nawet przez słonia. Nielubię tej aktorki, ale odwaliła w tym filmie kawał dobrej roboty. Wcześniej tego nie widziałem, blask Roberta Redforda wszystko zasłaniał.
Ale życie na wsi ma swoje złe strony. Każdy twardziel musi zapłacić za swoją rolę. Ciągłe chowanie do kieszeni swoich emocji, niemożność okazania słabości, dbanie o to aby nie wyjść z roli, prędzej czy później wyjdzie bokiem. Dzieci chowane na twardzieli, nie zawsze potrafią docenić wysiłki rodziców, często obwiniają ich za swoje niepowodzenia, nie wytrzymują presji, mają kolejny powód do ucieczki, do miasta.
My na farmie jesteśmy tylko przejazdem. To komfort podróżnika, bycie na dystans do wszystkiego, bycie przejazdem tam gdzie innych wpisują codziennie na obowiązkową listę obecności, bycie daleko od kryzysów, kłótni, złudzeń i powinności, świadomość możliwości wyruszenia w drogę, ucieczki w każdej chwili, lekkość niewiązania się na stałe, łatwość oceniania z dystansu i wynikający z tego cynizm albo arogancja wobec wartości, które dla nie-podróżników są najcenniejsze. To wszystko podróżnik nazywa wolnością i akurat tego wszystkiego nikt mu nie zazdrości, bo trudno tego doświadczyć nie będąc podróżnikiem. Jaki paradoks, zazdrości się nam tego czego właściwie nie mamy. To świadectwo czasów w jakich żyjemy.
A więc jesteśmy na farmie jedynie przejazdem. Jednego dnia wymieniam zlew w pralni, a pod nim znajduję gazetę z 10-tego października 1977, a drugiego dnia kopię dziury pod drzewka, w twardej jak kamień pustyni. Iwona karmi cielaki z butli, a wieczorami zabijamy dzień w dzień, po dwa, trzy karaluchy mutanty, wyhodowane na zdrowym, wiejskim powietrzu. Zapijamy to wszystko niefiltrowaną deszczówką i w myślach robimy listę zakupów, jakich dokonamy w Alice Springs, ostoi cywilizacji. Na farmerów to my się nie nadajmy. Biegamy pośród bydła w crocsach, mnie nie smakują steki z prawdziwej wołowiny, a Iwona w ogóle nie je mięsa. Nie jeść mięsa na farmie bydła, to jak mieć awersję do pyrów i świniny w Polandzie.
Jednak spostrzegamy także tutaj oznaki tymczasowości. Może nie na każdej farmie, ale na naszej jest jakaś prowizorka w aranżowaniu sobie miejsca do życia. Parobek mieszkający tutaj na stałe zawiesił sobie w oknie na dwóch gwoździach koc zamiast firanki. Domy buduje się inaczej niż w Polsce, u nas na zawsze, tutaj tymczasowo, byle jak, z byle czego. Samochody naprawia jak w Indiach, tak aby przejechały następne kilkadziesiąt kilometrów, a potem się zobaczy. Sprząta się zamiatając z jednej kupki na drugą. Sadzi się drzewa i zapomina podlewać. Wszędzie widać prowizorkę, bylejakość, mimo pochwały pracy i zaangażowania, wczesnego wstawania przed wschodem słońca, pracy do upadłego, śmiania się z problemów i robienia dobrej miny do złej gry.
W końcu jednak nastąpił dzień naszego wyjazdu i okazało się, że pani gospodyni jest zdolna do wyrażenia pochwały. A z ust takiej twardej baby, pochwała krzepi jak łyk brandy z beczułki uwiązanej u szyi Bernardyna, psa-ratownika, pośród zamieci śnieżnej w szwajcarskich Alpach. Jeszcze takiej brandy nie próbowałem, ale mam to na liście egzotycznych trunków, które choć raz trzeba polizać. Chwalono nas za pracowitość, zaradność i brak sprzeciwu, a nawet za dojrzałość. W Australii już nie pierwszy raz doceniono nas za wiek. Jednak dobrze być starym. Pani Diana zatankowała nam na odjezdnym Delikutasa do pełna w gospodarskiej stacji paliw, dała tuzin swojskich jaj, tutaj nawet sprzedaje się w kartonikach na tuziny, i pomachała nam na pożegnanie. Wszystko co za mną już jest za mną, a to co przede mną to świat cały. Pojechaliśmy błotnistymi ścieżkami ku nowej przygodzie, najpierw do Alice Springs, na zakupy.
Miasto okazało się całkiem nowoczesne i prężne. Jest niewiele większe od Broome, ale jakby żywsze, bardziej cywilizowane. Główna droga przecinająca całe województwo Northern Territory i zasilająca je w dobra z reszty świata, kanalizująca z urobku farmerów, jest nieco bardziej cywilizowana niż droga biegnąca przez Western Australia. Roadhousy i wioski Aborygenów zdarzają się tutaj średnio co 50 kilometrów, a nie co 300. Jeździ po niej także więcej samochodów. A prędkość dozwolona jest do 130km/h. Nawet zatęskniłem za Tanami Road, za pustką na i poza drogą.
W każdym roadhousie, czy art gallery we wiosce aborygeńskiej, albo na farmie, czy w małych miasteczkach, jak Tennant Creek, promuje się i sprzedaje za wygórowane ceny, rękodzieło aborygeńskie. Dla przyjezdnego od razu rzuca się w oczy zasada – mamy swoich dzikich, a oni tworzą naszą sztukę i dobro narodowe. Mieć parę malunków aborygeńskich, kilka bumerangów, czy innego dobrodziejstwa aborygeńskiego w domu, jest dla Australusów niemalże tym czym dla nas ukrzyżowany Chrystusek nad powałą, albo tak teraz modne aniołki zrobione ze wszystkiego i we wszystkich kolorach. Obowiązkowa inwestycja w australijską, czyli naszą, kulturę, wspieranie prawdziwych, bo zrodzonych z tej ziemi, twórców. Wioska bez centrum sztuki wypełnionej aborygeńskim rękodziełem, jest jak miasteczko we Francji bez winnicy i sklepu z dobrym serem, jak PRL bez wypchanego słomą misia, który „jest na miarę naszych możliwości, My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom! Mówimy: to jest nasz miś, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo!”, i tak jak Australusy rzucają kupione malunki Aborygenów w kąt obiecując sobie, że kiedyś je oprawią i powieszą w kuchni, tak my możemy dać zgnić wypchanemu misiowi w wiosennym, topniejącym śniegu. Bo to jest ich miś, znaczy ich sztuka, to nic że aborygeńska i jak sobie ją kupią z obowiązku, to mogą z nią zrobić wszystko.
Największy boom na rękodzieło aborygeńskie był kilka lat temu. Nawet polskie Ryśki wtykały w ten temat paluszki i próbowały , spomiędzy szczeliny między białym kupującym a czarnym artystą, zagarnąć nieco dla siebie. Najbardziej komicznym ogniwem w tym łańcuchu pokarmowym sztuki, są Aborygeni. Beznamiętnie jak maszyny Cegielskiego, tłoczą nowe kropki na płótnie, albo strugają pałeczki, czy didgeridoo. Dostają za to ułamek wartości jaką białas wypisze na małej naklejce z ceną, pójdą do Spragnionego Wielbłąda i kupią sobie wino w kartonie. Jedno co muszą pamiętać to godziny w jakich wolno kupować wino w kartonach. Regulują to postanowienia lokalnych władz. Na ten przykład w Alice wolno po 18-stej, ale już w Tennant Creek między 16-stą a 18-stą. A na zachodnim wybrzeżu było po 14-stej. Zawsze jednak muszą pamiętać aby wziąć ze sobą jakiś dokument tożsamości, bo trzeba się okazać przy kupnie. Sprzedawca spisze dane, aby zapobiec łamaniu przepisów i kupowaniu drugiego kartona tego samego dnia, na tą samą osobę. Nad wszystkim sprawuje pieczę policjant, po jednym na każdy sklep, na cały dzień, oddelegowany do tak ważnych zadań. Co za popieprzony świat.
W Alice Spring zaszliśmy do prężnie działającej informacji turystycznej. Odwiedza ją wielu turystów, a panie niezmordowanie z każdym dyskutują, aby wskazać najlepszy sposób na spędzenie wakacji w Northern Territory. Przeglądałem tam książkę, zbyt drogą abym mógł ją kupić, ale na tyle ciekawą aby poświęcić jej parę dłuższych chwil zadumy. Opisywała powojenne dzieje regionu, a głównie skupiała się na pierwszych transportowcach, tych którzy budowali pierwsze szlaki handlowe, pierwsze ciężarówki do przewozu towarów. Tamten czas był o wiele ciekawszy od teraźniejszości. Żal mi duszę ściska, że przyszło mi żyć w tak nieciekawych czasach. Dałbym wiele aby móc poznawać Australię i nie tylko, w okresie przed i powojennym. Tamten czas był naprawdę pionierski. Wszystko dookoła tworzyło się od nowa. Można było tu przyjechać i wykazać się inicjatywą, a ziemia przyjmowała wysiłki ludzi chcących dokonać czegoś na własną rękę, jak sucha gąbka wodę. Jak na przykład Kurt Johannson, który wojskową ciężarówkę przerobił na pierwszy roadtrain i do końca lat ’50-tych był jedynym na tych terenach, wielkości czwartej części Europy. Każdy dzień, każdy kurs był odkrywczy, a wszystkie farmy jakie odwiedzał po drodze, były jak porty dla Magellana. To były jednocześnie trudne czasy, żyło się kompletnie bez zaplecza cywilizacji, bez jakiejkolwiek liny asekuracyjnej. Człowiek miał wizję i chciał się sprawdzić płynął statkiem daleko, albo był przyparty do muru i musiał emigrować. Przyjeżdżał na ten kraj świata i budował farmę. Jak swój świat, od nowa. Jednym się udawało, inni przegrywali. Jedni zostawali bohaterami, a o innych zapominano. Następne pokolenie wgryzało się w lokalny grunt i odkrywało nowe granice. Z nudów wsiadali na wielbłądy i dokonywali pierwszych trawersacji niezdobytych białą stopą pustyń. Inni budowali nitkę cywilizacji – linię kolejową, albo kładki kabel telegrafu. Każdy zależał od swojej pracy, panowało pewne bezprawie, ale przede wszystkim brak ograniczeń… jakichkolwiek. Wszystko to przeminęło. Tak jak kiedyś szukano możliwości zrobienia czegokolwiek, tak dzisiaj szuka się dziury w płotach zakazów aby zrobić cokolwiek. Kiedyś ograniczała ludzi tylko wyobraźnia i ograniczenia sprzętu, a dziś czapa zasad, przepisów, ram, zasobności portfela. Dokonaliśmy przez te kilkadziesiąt lat tak znacznego samoograniczenia, o jakim nawet Orwellowi się nie śniło. Mamy bezgraniczną konsumpcję i ograniczone możliwości działania. A ciągle mówimy o wolności, demokracji i lepszym jutrze. Na każdej stacji paliw, w barach przydrożnych, można poczytać gazetki ścienne o dawnych czasach pionierów. Można zobaczyć w tym jedynie historię, zadziwić się nad uporem osadników, ale można dostrzec tam też dawną wolność, to wszystko co cywilizowanie nam zabrało. Potem wychodzi się z baru i wsiada do klimatyzowanego, komfortowego wozu. Z jego wnętrza, z dala od tropikalnej duchoty, lepiej się o tym rozmyśla.
Zatrzymaliśmy się w kilku roadhousach. Większość buduje swoją sławę na chwale dawnych szlaków transportowych. Są następstwem przystani dla pierwszych roadtrainów, bary dla kierowców dalej podpierają się starymi zwyczajami, ale dziś obsługują turystów zatrzymujących się na przystacyjnych kempingach. Jeden bar jest najstarszy w Australii, inny jest stolicą australijskiego UFO, jeszcze inny ma kolekcję węży, kolejny stworzył zwyczaj dla przyjezdnych, aby przyczepiali banknoty ze swoim nazwiskiem, kiedy tu wrócą będą mieli na piwo. Parę roadhousów prowadzą Indyjczycy. Ich twarze w tych matecznikach anglosaskiego pionierstwa, pasują jak gościu w kwiecistych bahamach, klapkach i radością w oku, na zlocie motocyklowym.
Dzień za dniem jechaliśmy na północ, ku krótszemu dniu, równikowi, duchocie tropików i zieleni dżungli. Ta ostatnia wkradła się w otaczający nas pejzaż chyłkiem, niepostrzeżenie. Za Tennant Creek krajobraz nieco pofalował, małe, czerwonawe, skaliste pagórki złamały nudę pustyni. Droga też się na nich załamała, trzeba było zacząć kręcić kierownicą. Suchość australijskiego bushu ustąpiła miejsca świeżej zieleni na czerwonej ziemi. Na północy, w okolicy Darwin tworzy się od kilku dni cyklon. Ostrzegają przed nim na wszelkie możliwe sposoby. Nas na razie dotyka to tylko deszczem i czasami zawieruchą. Zmoczony, zielony bush pachnie jak las świerkowy po porannym deszczu w wakacje. Wieczorem budzą się żaby. Zawsze znajdą jakiś zbiornik z wodą. Tak hałasują, że wydają się być rozgrzewanym do lotu silnikiem Roys Rollsa w jakimś samolocie. Na umówiony znak sygnał, o umówionej godzinie porze wieczornej, pojawiają się komary, a chwilę później całe chmary różnego, latającego robactwa. Ciągną do światła jak Aborygen do Thirsty Camela po wino. Już następny nocleg spędziliśmy w rejonie palm i tropikalnej duchoty wyciskającej siódme poty przez okrągłą dobę. Jedynie klimatyzowany bąbel Delikutasa potrafi zatrzymać tą saunę parową, ale niestety nie w nocy.
W rejonie mieściny Mataranka zjechaliśmy do Bitter Springs. Jest tu sporo źródeł z gorącą i ciepłą wodą. Teraz w lecie, skorzystaliśmy tylko z tych chłodniejszych wód. Pięknie tutaj, pośród palm wije się krystaliczny strumień, można nim płynąć, meandrując przez las jak kajakiem. Najświeższe tabliczki z opisem szlaku informowały, że kąpiel jest bezpieczna, krokodyli na razie nie widziano w tym rejonie. Na nocleg pojechaliśmy nieco dalej w głąb parku Elsey, na wyznaczone miejsce kempingowe. Miało być po 10.50zł od osoby, ale jak zwykle podnieśli ceny od czasu wydruku najnowszego przewodnika Lonely Planet i broszur dla turystów z Alice Springs. Teraz jest po 27zł/osoba. Dla nas to dużo. Nie ma tu nawet wiat. Tylko ławki, prysznice i kible. Już chcieliśmy zawracać, ale Iwona odkryła, że jacyś Brytyjczycy wrzucili kopertę z opłatą za kemping nie do tej dziury co trzeba. Już ich tu dawno nie ma. Nie przywłaszczyliśmy sobie pieniędzy, chociaż pojawił się projekt inwestycji krótkoterminowej w kolejny karton wina. Włożyliśmy za to 54zł w odpowiednią szparę w metalowym pudełku, tylko przeadresowaliśmy kopertę na nasz samochód i dzisiejszą datę. To chyba mały grzech, nie aż tak zła karma. Za takie przewinienie bogowie mogą co najwyżej przebić nam oponę, albo wysłać z misją niejadowitego pająka. Chociaż taaakim zasłużonym podróżnikom to bogowie mogą tylko skoczyć. Mamy u nich otwarty kredyt na małe grzeszki. Niedaleko nas koczuje Szwab. On nic nie zapłacił, pewnie jest ze wschodnich Niemiec. Jak ma trafić gdzieś piorun, to raczej w niego.
Rano poszliśmy na krótki treking po dżungli. Przez godzinę po wschodzie słońca nie było tak duszno, ale oprócz nas, korzystały także z tego muchy i komary. Potem, kiedy duchota wróciła, staliśmy się mokrzy i klejący od potu, a owadom zaczęły się sklejać skrzydełka, więc schowały się do hangarów na lotniskach. Być spoconym w tropikach to naturalny stan, jak lekko zziębnięte stopy u nas, w zimie. Trzeba przyjąć ten stan jako naturę rzeczy i nie walczyć z tym. Najlepiej odziać się w bawełnę i pozwolić jej kleić się do ciała. Niestety nie wszyscy Australijczycy dbają o higienę osobistą, coś jak u nas w czasach zamierzchłej komuny. Właściwie nie powinno to przeszkadzać, ale czasami, podczas robienia zakupów w sklepie, nos może wykręcić.
Dużo bardziej intrygujące były zapachy dżungli. Zawsze zapach dzikiego kopru kojarzy mi się z dżunglą. Tutaj dodatkowo pojawiały się duszne i słodkie zapachy podobne do woni kwiatów drzewek pomarańczowych. Czasami pojawiał się zapach piżma, pewnie jakiegoś zwierzaka. Spacerowaliśmy parę kilometrów przez piękne ostępy dżungli. Za nic mając ostrzeżenia o możliwości spotkania krokodyli słonowodnych, czyli tych ludojadów. Po deszczu w nocy, poziom rzeki podniósł się znacznie, a toń zamieniła się w rwącą rynnę błota. Zapachy to jedno, ale papugi o poranku przy wodopoju dają taki koncert, że trudno myśleć. Dołączają się znakomite trele innych ptaków i mimo klejącej się do pleców koszuli i dziobających w łydki komarów, miło jest pospacerować po dżungli. W okolicy Darwin jest sporo takich miejsc gdzie las zmienia się w dżunglę. Przypomina mi to Sri Lankę i trawersowanie dżungli w Laosie.
Pojechaliśmy dalej na północ, do Kathrine. To miejscowość dość spora jak na warunki Northern Territory. Mieszka tu ponad dziewięć tysięcy ludzi. Mogliśmy uzupełnić zapasy i wpaść na chwilę do centrum informacji, gdzie dowiedzieliśmy się wszystkiego o warunkach pogodowych panujących w okolicznych parkach. Takie miejsca są obowiązkowym przystankiem dla turystów. Szkoda tracić czas planując i potem jadąc pół dnia do jakiegoś dzikiego zakątka, tylko po to aby zatrzymać się przed tablicą ‚road closed’. Ponadto lepiej wcześniej wiedzieć gdzie warto pojechać i czego spodziewać się zobaczyć. Zawczasu przygotować się na to czy pod tym wodospadem, czy w tej lagunie można się kąpać, czy już opanowały ją krokodyle. Centra informacji turystycznej w Australii to bardzo użyteczne instytucje. Już same oglądanie folderów reklamowych daje pogląd na temat planowania wakacji. Zawsze można tu znaleźć najlepsze mapy i opisy szlaków terenowych lub trekingowych, które są specjalnie przygotowywane dla wakacjuszy. ‚Wczasy pod gruszą’ w terenowym samochodzie to najpopularniejszy sposób spędzania wolnego czasu w Australii. Cała infrastruktura turystyczna jest zorientowana na takich właśnie letników. To jak u nas tereny nadmorskie, są nastawione na przyjazd w wakacje rodzin z dziećmi do hoteli. W południe na plażę, po południu na rybkę, a wieczorem na drinka. Tutaj musi być jakiś szlak, najlepiej terenowy, zahaczający o jakiekolwiek atrakcje regionu. Muszą być miejsca postoju dziennego z wiatami i miejscem na grila. Muszą być kempingi płatne i pola namiotowe bezpłatne z kibelkami, wodą, wiatami. Wszystko musi być opisane dokładnie, z podaniem historii każdego miejsca i wyrysowaną mapką dalszej marszruty. Muszą być indykatory pokazujące stopień trudności trasy i głębokość brodów na rzekach, muszą stać całymi chmarami znaki ostrzegające o wszelkich zagrożeniach od dziury w jezdni, po śpiącego w krzakach krokodyla. Przemysł turystyki outdoorowej w Australii, czyli wyjazdowej w plener, to ogromny biznes i poważne inwestycje każdej gminy. Nas dzisiaj specjalnie ostrzegano przed słońcem. Wreszcie przestało padać i wyszło słońce, i od razu zaczęło palić jakby ktoś zawiesił nam nad głową lutlampę. Pani w informacji przy Kathrine Gorge sprawdziła czy jesteśmy odpowiednio wyekwipowani na czterokilometrową wycieczkę. Czy mamy zapas wody i odpowiednie buty, czy posmarowaliśmy się kremem na słońce i czy mamy na głowach kapelusze. Słońce nas mocno wymęczyło na tym krótkim dystansie, ale było warto. Są tutaj piękne trasy trekingowe na ponad 60 kilometrów. Nie wiem ile litrów wody trzeba zabrać do plecaka na taki treking. Można popływać kajakiem w sezonie suchym w Kathrine river. Z tego co widzieliśmy na początku kanionu, na prawdę warto pokajakować. Dalej jest jeszcze ładniej, jak Iwona wspomina swoją wycieczkę sprzed 16-stu laty. W kajaku można tu spędzić kilka dni.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Adelaide River skręciliśmy na scenic route, czyli starą drogę Stuarta. To był dobry pomysł. Nie wiemy i nigdy się pewnie nie dowiemy czy nowa droga jest ciekawa, ale stary odcinek ponad 60 kilometrów, wije się przez pagórkowaty, skalisty, porośnięty palmami i zielony jak to tylko możliwe na wiosnę w tropikach, region. Spotkaliśmy po drodze tylko jeden samochód wypchany Aborygenami na full. Kierowca miał błędny wzrok i pędził jakby wiedział, że nie zdąży przed zamknięciem sklepu BWS. Przypomniała mi się opowieść znajomego Iwony o Aborygenach jadących samochodem po pijaku. Za kierownicą siedziała trzeźwa kobieta ale niewidoma, kierownicą kręciła inna, ale pijana. W niezrozumiałej dla nas mentalności Aborygenów wszystko było zgodnie z przepisami, przecież za kierownicą siedział trzeźwy.
cdn…

Więcej na www.kilometr.com