Pamiętam Bitolę sprzed kilku lat, leżała na mojej drodze do Grecji. Zapamiętałem ją jako typowe, przygraniczne miasteczko, w postkomunistycznym kraju. Brudne, obudowane kantorami i sklepikami handlującymi towarami zza granicy. Po ulicach jeździły wysłużone Mercedesy z mocno przyciemnianymi szybami, a w nich pierwszoklaśni kapitaliści nowowschodzącego, krwiożerczego rynku.
Dzisiejsza Bitola to zupełnie inne miasto. Centrum kwitnie i pachnie nowoczesnością. Po deptakach, od Heraklei po zabytkowy meczet i wieżę zegarową, 33-metrowej wysokości, przewalają się tabuny turystów z Zachodu. Nawet boczne uliczki ciasnego, starego miasta, są czyste i odrestaurowane. Stare samochody gdzieś znikły, a razem z nimi koloryt dawnej Jugosławii. Teraz jeżdżą po brukowanych ulicach najnowsze, zachodnie wozy. Otworzyło się sporo restauracji z nowoczesną muzyką, a nawet natryskiem mgiełki wodnej, na rozgrzany słońcem deptak. Ludzie też jakby wypięknieli. Nie widać już tyle wilków z grubymi karkami. Ale nadal króluje model intensywnej egzaltacji płci. Trochę jak w Rosji, mężczyźni całym swym jestestwem, ubiorem, zachowaniem i zapachem, prezentują styl macho. Byle głośniej i bardziej wyraziście zaakcentować swą obecność. Kobiety nie pozostają w tyle. Aby zaistnieć na takim rynku muszą przesunąć swój styl w kierunku rozpustnej kolorystyki, skracając co się da i jak się da, tak by podać swe damskie argumenty na tacy, wprost przed oczy rozbuchanych samców. A bitolskie dziewczyny mają się czym pochwalić. W tej dziedzinie mogłyby konkurować z mieszkankami Nowosybirska. Prawie każda ma tu przedsięwzięcie mogące zawrócić w głowie nawet świętemu, a opalone nogi… Krótko mówiąc wizyta w Bitola podniesie każdego pitola. Nie mają tu źródlanych wód leczniczych, ale Szwajcarzy mogliby tu wybudować światowej klasy klinikę, w której leczono by impotencję. Oprócz masaży, podstawową kuracją byłyby codzienne, leniwe spacery po deptaku na starówce.
Wierząc w prawdę, że nadmiar może być tak samo szkodliwy, jak niedostatek, postanowiliśmy wyjechać późnym popołudniem z miasta, w plener Narodowego Parku Pelister. Dziś dołączyli do nas Kasia i Marian z Warszawy i we dwa samochody puściliśmy się trudną drogą na szczyt Pelister, który ma ponad 2600m n.p.m. Długo trwała wspinaczka, ale po drodze mijaliśmy o wiele gorzej od naszych, wyekwipowane samochody, które obładowane workami z jakimiś jagodami, wracały w doliny. My tu reduktory, napędy na cztery, wielkie opony, a z przeciwka walą wiekowe Fiaciki 500, albo inaczej, tutejsze Zastawy 500. W końcu jednak wydostaliśmy się na połoniny, ponad 2200m n.p.m. i mogliśmy podziwiać ogromnej skali panoramy, roztaczające się na dziesiątki kilometrów dookoła. Jezioro Prespanske drgało w gorącym powietrzu i pomarańczowym świetle zachodzącego słońca, a chwilę później zabłysły latarnie uliczne Bitola. Teraz, z boskiej perspektywy, spod schroniska przy jeziorze Golemo, mogliśmy ogarnąć wzrokiem całe miasto, wraz z wieloma wioskami dookoła. Upał zamienił się w ziąb i siedząc długo w noc pod Księżycem prawie w pełni, musieliśmy wyciągnąć barchany, których nie ruszaliśmy od wyjazdu, czyli ponad pięciu tygodni. Ranek przyniósł oczekiwany festiwal mgieł, okraszonych rozwodnionym pomarańczem wschodzącego słońca, podnoszących się znad gór otaczających masyw Pelister. Kolejne łańcuchy szczytów, przecinały mgły jak zęby piły, wystając czarnymi ostrzami. Wystarczyło minut, aby słoneczny dysk wyskoczył ponad góry i zaczął niemiłosiernie grzać. Parę godzin później przyszły pierwsze wycieczki górskich łazików, a wraz z nimi strażnicy parku. Nie byliby Słowianami gdyby nie próbowali wyłudzić od przyjezdnych trochę pieniędzy. Zażądali 10EUR za nocowanie na terenie parku, mimo że cennik przewiduje 50 dinarów (61dinarów to 1EUR). Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, przestali negocjować i poszli swoją drogą. Nie żeby Polaków tak lubili, bo nas nikt nie lubi, ale pewnie wiedzą z doświadczenia, że z Polusów wyłudzanie szmalu łatwo nie wychodzi.
Następnego dnia zwiedzaliśmy samochodami Park Narodowy Mavrovo. To rozległy masyw górski, który można zjeździć rowerami, albo samochodami. Nie wszystkie drogi zaznaczone na mapach jeszcze są zdatne do użytku, ale powstało także kilka nowych, nie uwzględnionych nawet na zdjęciach satelitarnych i najnowszych mapach Europy GPS. Z początku nie udawało się nam trafić odpowiedniej drogi z Kiczewa w kierunku Debar. Najpierw przez dwie godziny jechaliśmy pełni wiary, całkiem dobrą szutrówką, nawet malowniczo położoną w górach, ale prowadzącą, jak się okazało, na porębę. Potem mordowaliśmy się, aby przejechać zarośniętą krzakami drogą o numerze 415. Co chwilę szła w ruch siekiera, bo wielka Toyota kamper nie mieściła się pod gałęziami. Oczywiście po następnych godzinach okazało się, że zrobiono nową drogę, szeroką szutrówkę, której nie uwzględniono na mapach i tylko głupi turyści jeszcze używają starej drogi.
Wreszcie trafiliśmy do wioski Lazaropole, gdzie usiedliśmy na kawę w hotelu, na głównym placu. Wioska kreuje się na letni kurort górski, gdzie zatrzymują się turyści uprawiający treking. W hotelu poinstruowano nas jak szukać drogi do Mavrovo, a przy okazji mogliśmy podziwiać piękne obrazy macedońskiej socjety malarskiej, o których z zapałem opowiadał nam szef recepcji. We wiosce jest także mały klasztor, ale zamknięty.
Dalsza droga wiedzie przez piękne połoniny, na wysokości ponad 1800m n.p.m. Kiedy wreszcie wyjedzie się spośród gęstej zieleniny, otworzy się zniewalająca panorama na szczyty górskie, już za granicą Albanii – Park Fushe-Lure. Całymi godzinami jedzie się po łagodnych, trawiastych pagórkach, a dookoła można podziwiać perspektywę na góry, na wieledziesiąt kilometrów. Jak na razie to nasza, najładniejsza droga w Macedonii, bardziej porywająca pejzażami gór, niż trasy na Pelister.
Niedzielnym rankiem zjechaliśmy do kurortu Mavrovo, nad sztucznym zalewem w górach. Taki zalew nad Soliną, tylko piosenki …wzgórza nad Soliną… Gąssowskiego brakuje. Turyści jeszcze spali, ale nowa cerkiew rozbrzmiewała już śpiewem popa. Zresztą trochę fałszował. Za to z okazji niedzieli otwarto starą cerkiew z X wieku, z pięknym ikonostasem. Ten właściwy, funkcjonujący ikonostas, był całkiem zwykły, ściana obwieszona obrazkami ze świętymi, wątpliwej jakości estetycznej. Zapaliliśmy świeczkę Chrystuskowi i życzyliśmy mu więcej uśmiechu, aby nie malowali go z tak smętną miną, bo żyć się odechciewa, jak się na takie nieszczęście patrzy. O wiele ciekawszy ikonostas, rzeźbiony w drewnie i malowany w ludycznym, nawet lekko karykaturalnym, kpiącym charakterze, stał naprzeciw, w drugim kącie maleńkiej cerkwi. Kościelny niewiele wiedział co, skąd i kiedy, ale od razu stwierdził, że ten rzeźbiony ikonostas, to jest niewłaściwy. Może zapasowy. Ale przyciągał wzrok, zaciekawiał formą. W pierwszym rzędzie od góry fruwały białoniebieskie aniołki. Ale nie takie zwykłe, papuśne, tłuste, białe muchy. Te tutaj miały złośliwe minki, nachmurzone, gniewne twarzyczki i słodkie loczki ponad czółkami. Każdy z nich odznaczał się inną miną. Poniżej tych miniastych cherubinków, ustawiono rząd świętych, również zróżnicowany obliczami. Ci rzeźbieni nie mieli stalowych rączek, za które wierni wtykali zwitki banknotów. Ale byli zapasowi, nie mieli mocy sprawczej, wysokich pleców u Najwyższego. Co można u takich kupić, jakie spełnienie marzenia?
Powoli wyjeżdżaliśmy z Macedonii, kraju który istnieć nie powinien, kraju Słowian, szukających tożsamości narodowej w dawnej historii hellenistycznej, kraju w którym mówi się po bułgarsku, bo tereny te najdłużej należały do imperium Bułgarii, kraju w którym mieszanka etniczna wróży kłopoty, a zapędy dyktatorskie prezydenta przypominają Białoruś, kraju który chce istnieć mimo wszystko, bo chce być samym sobą, a nie częścią większej całości. Może materializm wespół z konsumpcjonizmem zablokują konflikty z napływem Kosowczyków i Albańczyków, kłótnie z Grecją o nazwę Macedonia i spuściznę legendy Aleksandra. Może ludzie zechcą po prostu się bogacić, konsumować i żyć bez szukania dziury w całym. To w dzisiejszych czasach jest możliwe. Nie tak dawno czytałem o poglądach niektórych młodych Rosjan, którzy w odpowiedzi na kombatancką estymę i model poświęcenia się dla ojczyzny, zarzucają czerwonej armii wyzwoleńczej – po coście wygrywali z Hitlerem, bylibyśmy teraz w Europie i pili bawarskie piwo. Świat się zmienia, dziś wierzy się w inne wartości. Pieniądz może spłyci ideały, ale odrzuci także walkę z wiatrakami w imię wyższych wartości.
Wjechaliśmy do Albanii. Od razu wpakowaliśmy się w gęsto zaludnione wioski muzułmańskie i w tumanach kurzu z szutrówki próbowaliśmy się z tego wrzącego tygla wydostać. Dziś niedziela, targ wiejski kipiał od ciżby ludzkiej. Ulica zastawiona była samochodami, od starej Nivy, po najnowsze Mercedesy, od zgarbionego osiołka z drewnianym siodłem na grzbiecie, po błyszczące rowery MTB. Słońce, kurz, hałas, ruch. A my szukamy drogi w góry. Nie głównej, ale tej, po której nikt nie jeździ na drugą stronę przełęczy. Tamtędy dojeżdżają jedynie pasterze i rolnicy z zapleśniałych pośród dolin wiosek. Nikt nie rozumie, po co my tą drogą chcemy jechać. To tak jak nikt nie rozumie dlaczego nadal używam Windowsa XP przerobionego na 98. Normalni, znaczy nudni ludzie, nie rozumieją ekscentrycznych idiotów.
Ale w końcu złapaliśmy azymut i puściliśmy się w tumanach kurzu na bezimienną przełęcz, prawie 1300m n.p.m. W obliczu tego cośmy przejechali przez ostatnie prawie sześć tygodni, taki wynik brzmi śmiesznie. Ale przypominam sobie lata ’80-te, jak z ojcem przygotowywaliśmy wyprawę Maluchem do Zakopanego i obmyślaliśmy taktykę wjeżdżania tymże cudem techniki włoskiej, na górskie, ale całkiem zwyczajne, bo polskie, serpentyny. Wtedy przełęcz 1300m n.p.m. byłaby dla nas celem wziętym z sufitu, jak podróż dookoła świata dla polskiego emeryta.
Minęły dwa dni i znaleźliśmy się na plaży, na południe od Sarande. Wybrzeże zabudowało się kurortami dla turystów, do nocy szukaliśmy jakiejś dzikiej plaży i w końcu wylądowaliśmy na plaży dla emerytów. Mała laguna pośród skał, z jednej strony hotelik ocieniony palmami i akacjami, po środku bar kryty strzechą z sitowia, na kamienistej plaży mrowie parasoli i leżaków, pamiętających jeszcze czasy Envera Hodży. My przykleiliśmy się na przeciw hotelu, na wyrezanym w skale tarasiku. Wieczorem plaża była wymarła, bar nieczynny, tylko jacyś biesiadnicy na tarasie hotelu zakrapiali swe smutki. Przypominali Gruzinów, do każdego toastu gromadnie wstawali zza stołu i w skupieniu wysłuchiwali jakiejś mowy pochwalnej na cześć. Po takim dziesiątym, uroczystym toaście, ktoś przyniósł gitarę i rozpoczęto serenady na dwa głosy. Notabene całkiem czysto brzmiące głosy. Obiektu do którego sentymentalne serenady były kierowane, w mroku nocy rozświetlanym Księżycem tuż po pełni, widać nie było. Pewnie tak piali do swej duszy romantycznej, słowiańskiej, młodzieńczej. My poczuwając się do wspólnoty ideałów, wypiliśmy tego wieczora dwa litra wina.
Rankiem wychyliłem nosa z Toyoty dopiero kiedy słońce złapało oddech po drugim śniadaniu. Na plażę przywieźli pełen autokar włoskich emerytów. Poszarpane czasem i wiatrem parasolki otwarły swoje, nieco wyblakłe, kwieciste kielichy. Emeryci skupili się w małe grupki dyskusyjne, leniwie falując bojami głów na turkusowej wodzie. Babcie pilnie strzegły swych trwałych ondulacji, aby ich nie musnęła słona woda. Mężczyźni żywo gestykulowali i potrząsali przy tym przerzedzonymi grzywami. Pod wodą, zapewne, obute w gumowe trzewiki kopytka, rześko pracowały utrzymując upasione na makaronie cielska w odpowiednim zakresie wyporności. Cóż takiego mieli sobie do powiedzenia w tej dziarskiej dyspucie… nie mam pojęcia. Kiedy się zmęczyli podpływali ku brzegowi, a że śliskie, wapienne kamienie, to wychodzili niezdarnie na czworakach. Kobiety jak Wenus z piany morskiej, a mężczyźni jak władczy Posejdon, ale nie ci z mitów greckich, ale ci prawdziwi, ludzcy, zamęczywszy swe ciała konsumpcją życia. Zachodzi zawsze takie pytanie – kiedy my tacy się staniemy? Ja mam to szczęście, bo podobno mam niedługo zginąć w wypadku. Mój program na życie przewiduje zejście ze sceny w samą porę. Wbrew dzisiejszym poglądom, zawsze twierdziłem, że nie ilość, ale jakość czasu jest ważna.
Przez te dwa dni jechaliśmy sobie przez Albanię. Częściowo bocznymi drogami, zakurzonymi, dziurawymi, ale pustymi. A częściowo asfaltowymi, tymi mniejszej rangi i tymi głównymi. Gdzieś między Patos a Tepelene odkryliśmy, na nasze turystyczne potrzeby, albańską ropę. Zachodni inwestorzy dokonali tego odkrycia przed nami i postawili dziesiątki szybów z leniwie kiwającymi się kowadełkami. Całkiem sporo szybów było już nieczynnych. Pozostały po nich jedynie, poskręcane od nieznanych sił, pordzewiałe konstrukcje wieżyc, oraz pełne konto w banku ich właściciela. Nam jedynie dokuczał smrodliwy zapach rozlewanej wszędzie i cieknącej z rur ropy. Na południe, do Gjirokaster i dalej do Grecji, zbudowano nową drogę, ale my jak zwykle na przekór wybraliśmy tę zapomnianą, zniszczoną i upstrzoną szybami wiertniczymi. Grunt tutaj niepewny, droga spływa z czasem razem z kaskadami błota. Liczne restauracje i stacje benzynowe, jakie pobudowano przy naszej drodze, przeszły już na emeryturę, zarosły krzakami i pajęczynami. Ruch tutaj jest prawie żaden. W zbiorowym myśleniu ludzi, nikt przy zdrowych zmysłach nie pojedzie starą dziurawką, kręcącą dokuczliwe hołubce serpentyn, skoro niedaleko jest nowa droga szybkiego ruchu. W końcu jednak wypadliśmy na główną i wpadliśmy w tłum samochodów. Albańczycy mają dziwaczny sposób kierowania pojazdami. Skupiają się na prowadzeniu jedynie w krótkich chwilach, kiedy odsuną komórkę od ucha. Wtedy przyspieszają i wyprzedzają co jest do wyprzedzenia, zdublowania, zdominowania. Potem ktoś dzwoni i zwalniają do bezpiecznej prędkości, a ja dobijam im do zderzaka i pomstuję na dzikusów. W mieście robią sztuczny tłok, jak kieszonkowcy w metrze. Jeżdżą w kółko, bardzo wolno, bezustannie pozdrawiając znajomków na chodniku, jakby niepewni celu i kierunku. Krążą, manewrują i w końcu przysiadają jak zmęczona krowa w leniwe, gorące popołudnie, w cieniu platana. Są też bardziej dynamiczni. Spotyka się takich na przedmieściach. Potrafią rozmiękczonym przez wieki nieczułego użytkowania, dwuśladowymi, pierdzącymi dziurawymi tłumikami dwusuwowymi spalinami mopedami poginać jak Carlo Rossi po naste z rzędu zwycięstwo w superbikach. Obowiązkową, modną teraz brodę rozwiewa im pęd powietrza. Czarne okulary i skupiona, marsowa mina daje jako taki pozór, że jednak panują nad maszyną. Ale beztroskie pozdrowienia rozsyłane dłonią do kolesi w czarnych ciągnikach i sterczące na boki klapki jak u Sancho Pansy na osiołku, każą jednak darzyć takich samobójców wielką dozą braku zaufania. Są jeszcze rzężące ostatkiem sił busiki zapakowane ludźmi ze wsi zdążającymi do miasta. Wypełniają resztkę wolnej przestrzeni na drodze i irytują nagłym zatrzymywaniem się po środku ulicy, by zabrać, względnie wysadzić pasażera. Dla nich czas to pieniądz, zaopatrują w siłę roboczą miasta, a wraz z przekupniami, przywożą tony wiejskiego urobku rolnego na chodnikowe kramy. Kierowcy mają więc na uwadze starą maksymę Osła i choć chce im się w krzaki, to muszą pędzić i wyprzedzać na zakręcie, bo w mieście potrzebne są ziemniaki… a może słoiki. Jak się doda do tego ruchomego aspektu albańskiej trasy jeszcze dziury w asfalcie, albo szutrze, to ma się przed oczyma ten nieznośny klimat przedmieść w tej części Bałkan.
Cykada rzępoli na skrzypkach za moimi plecami, czas iść popływać. Pod wodą jest cisza. Że też jej skrzypki tyle wytrzymują. Jak zaczadzony muzykant na wiejskim weselu rżnie od ucha, bez oddechu. Robi tylko przerwy kiedy mu doniosą szklanicę z samogonem.
Wieczorem, kiedy słońce wreszcie dało nura w morzu Jońskim, poszliśmy na fryty do plażowego baru. Pan szef okazał się mieć drugą, oprócz restauratorskiej, duszę i to romantyczną. Zapytaliśmy o jakiś lokalny trunek do frytek, zaproponował grapę. Grapa albańska jest robiona z dzikich winogron, które rosną w lesie i splatają swoje pędy z drzewami, jak kochankowie tkają kobierzec miłości ze swych ciał – tak nam zasunął podczas pierwszego toastu. Potem chcemy wziąć owoce morza, ale nie wiadomo czy będą też tak romantycznie fruty dymane. W każdym razie grapa okazała się być wyśmienitą, chociaż zmyliła nas butelka Jacka Daniel’sa z której szef polewał. Grapa miała mieć siedem lat i całkiem przypadkowo, butelka Daniel’sa sygnowana była wyświechtaną naklejką No.7. Po setce takiego napitku w gorące, parne od soli morskiej popołudnie, można uwierzyć we wszystkie gatki promocyjne.
W międzyczasie włoskich emerytów zmieniła młoda gwardia z kraju makaronu, więc było na czym oko zawiesić. Za płotkiem z bambusopodobnych patyków wylegiwały się na wiekowych, drewnianych leżakach osobniki płci przeciwnej. Po każdym łyku grapy omiatałem ten zmysłowy pejzaż nadmorski mętnym wzrokiem i zawsze zawadzałem na koniec o italiańską mammę, rozlaną jak meduza w tekstylium na leżaku. Wtedy czar tropików pryskał i sięgałem po kolejną dawkę grapy i zastanawiałem się jakie prawo Archimedesa wyrzuciło z morza tą raszplę na naszą, rajską plażę. Kiedyś słuchałem pewnego buddyjskiego mnicha zen, który opisał swój stosunek do namiętnych kobiet w dość niesmaczny sposób. Otóż każda piękność prędzej, albo później staje się przejrzała, tak jak nasza lubieżność. Ja bym dodał jeszcze, że to tylko zlepek atomów wyprodukowanych w jakimś tam wybuchu super nowej. I co z tego skoro oko apiać wędruje za płotek z bambusów.
Gdzieś tam po drodze zwiedzaliśmy Berat, całkiem ciekawe miasteczko. Nad starówką pokrytą charakterystycznymi, brunatnymi dachówkami i otynkowaną na biało, stąd slogan ‚white city’, górowało zalesione wzniesienie z murami warownej twierdzy. Można doń podjechać pod samą bramę i zanocować na tarasach w lesie. Podjazd od południa jest bardzo stromy i śliski, bo wybrukowany wapienną kostką, dość nierówną. Podjazd od północy trudniej znaleźć, bo nie ma oznaczeń ‚castel’.
Zwiedzanie zamieszkanej twierdzy powinno koniecznie się odbywać późnym popołudniem, chociaż rankiem także może być miło. Rozgrzane słońcem, wąskie, kamienne uliczki, w środku dnia, to spacer za karę. Przypominają wszystkie, podobne starówki, z dawnych czasów. Tak samo malownicze jak Dubrovnik. Zaciekawiają zapomnianymi zaułkami jak Monemvisio. Warto wejść do muzeum/cerkwi aby podziwiać twórczość sakralną mistrza Onufrego, chociażby po to aby skryć się przed skwarem w kamienne wnętrza i pokontemplować wartości jakimi żył dawny świat. Wnętrze warowni jest zamieszkane i obfituje w infrastrukturę dla turystów. Ale warto także pospacerować po starówce u podnóża wzniesienia. Tam także można postawić dom na kółkach, nad rzeką, w cieniu pachnących rozgrzanym igliwiem drzew.
Z turkusowej laguny przenieśliśmy się bardziej na północ, poniżej przełęczy Llogorait. 85 kilometrów poskręcanej drogi wzdłuż wybrzeża przynosi ciekawe panoramy. Opisywałem już trzy lata temu bazę łodzi podwodnych i małą twierdzę na wyspie. Wtedy infrastruktura turystyczna pawie nie istniała. Trudno było nawet znaleźć większy sklep samoobsługowy. Przez te trzy lata inwestorzy poczynili znaczny postęp. Nie widać znaczków Unii, ani innych instytucji pomocowych, więc budowa hoteli, kempingów, odnawianie plaż, asfaltowanie dróg musi odbywać się za lokalne fundusze. Może za brudne pieniądze mafii albańskiej, ale ona nie ma swojego logo na naklejkach. Skok cywilizacyjny jest potężny. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie przeinwestowano tego regionu, bo plaże i hotele nie wyglądały na oblegane jak w Chorwacji. Na drodze pojawiło się też sporo gości z Zachodu, ale także kampery z Serbii, Bułgarii i Macedonii. Niestety rozwój ma dwa końce, jak kij. Naszą plażę, bo tak nazywaliśmy kawałek piasku pod skałami jakie odkryliśmy przed trzema laty, także dotknęło piętno cywilizacji. Karkołomny zjazd po kamieniach wyasfaltowano, zbudowano pierwsze hotele i zaroiło się od tymczasowych barów plażowych z parasolkami w piasku i w drinkach. Jakimś cudem udało się nam znaleźć wolny jeszcze kawałek piasku i tam zaparkowaliśmy domy. Wieczorem przyjechały jeszcze dwa z Niemiec, Stayer i bushtaxi. Tuż obok powstała plaża dla nudystów. Wieczorem opustoszała i zdegradowała się do zwykłej plaży.
Kiedy chłodzenie kąpielą można było zastąpić cieniem popołudnia, poszliśmy na spacer wzdłuż kolejnych plażowych restauracji. Doszliśmy do wniosku, że miarą ucywilizowania dzikusów jest ich stosunek do środowiska w jakim przestają. Albanosom jeszcze pozostał spory dystans do Zachodu. Zwały śmieci rosną proporcjonalnie do woni gnijących na słońcu resztek jedzenia. Naturalnym odruchem dzikiego użytkownika plaży jest wyrzucenie zużytego opakowania po chipsach, albo pustej butelki po napoju tuż obok, w piach. Plaża jest długa, więc następnym razem przyjedzie parę metrów dalej. W końcu dojdzie do sytuacji jaką znamy z jordańskiego wybrzeża Morza Martwego, gdzie stawia się leżak wprost w śmieciach, a dzieciary bawią się samochodzikami układając trasy z piasku i śmieci. Widać zapach i estetyka nie musi przeszkadzać.
Odwiedziliśmy Kruje, opisywałem to miasto poprzednim razem i zanocowaliśmy w kanionie, w jakichś krzakach. Spod ziemi wyrósł właściciel pola kukurydzy, tuż obok szumiącej zielonymi liśćmi na wietrze. Przyniósł rakiję i winogrono na zagrychę. Picie alkoholu nie przeszkadzało mu być Muzułmaninem. Widać panuje tu rozprzężenie obyczajów, podobne do polskich Katolików. Nie można się było z nim dogadać w żadnym języku. Mimo że pracował w Bari, we Włoszech, w budowlance, to po włosku nie rozumiał nic, w każdym razie mniej niż my pamiętaliśmy z piosenek Drupiego. Mamrotał coś po albańsku do syna Hasana, z którym przyszedł. My po iliryjsku nie rozumieliśmy nic. To stary język, starszy od greki, należał do pierwotnych mieszkańców Europy, zanim jeszcze pojawili się tu Słowianie. Opowiadał o problemach finansowych, bo córki trzeba wydać za mąż, a syna posłać do szkoły. Żona zaś ciągle coś tam krzyczała z góry, z chaty jaką pobudował na stoku góry. Pewnie donosiła mu rodzinną prawdę – zostaw tych turystów i weź się do roboty. Ale kiedy usłyszał naszą odpowiedź, na pytanie czy mamy rodzinę, śmiał się tylko. Przypomniała mi się scenka z filmu przyrodniczego, w którym pokazywano wielką żółwicę skrobiącą się po piasku plaży, aby złożyć jaja. Walczyła z nienaturalnym środowiskiem, ani myśląc o szczęściu jakie ma, bo zamiast kłusowników, oglądali ją członkowie ekipy filmowej. Instynkt przedłużenia gatunku, wrodzony jak wytrawiona w elektronicznej płytce ścieżka, kazał jej działać wbrew rozsądkowi. Pomyślałem, że mnie udało się uniknąć bytowania w nienaturalnym dla mężczyzny środowisku wielodzietnej rodziny i jej codziennych kłopotów.
Rano nasz gospodarz też nas odwiedził, przyniósł warzyw ze swojego ogródka i zabrał mi bańkę ze zużytym olejem, jaki utoczyłem z silnika Toyoty. Nie mogłem zrozumieć jego tłumaczeń, do czego mu to potrzebne. Pustą bańkę po świeżym oleju też zabrał. Odprowadził nas do skrzyżowania, pokazał gdzie mamy jechać, aby trafić do Lac i tyleśmy go widzieli. Droga przez góry z Kruje do Lac okazała się nadzwyczaj urodzajna w piękne panoramy przedgórza schodzącego wprost do morza. Była niemiłosiernie dziurawa, ale widać było miejscami resztki kamiennego bruku, może to był bruk rzymskiej via Egnatia? Jacyś niewolnicy może ją budowali i przy tym umierali, czyli kolejna droga na kościach, po włosku wija egnatia… to żart oczywiście.
Odwiedziliśmy Shkoder i puściliśmy się pętlą przez Alpy albańskie i Teth. W samym Teth zatrzymaliśmy się na dwa dni, aby połazikować po górach. Poprzednim razem tylko przejechałem w kurzu drogi te strony, a zostać na chwilę dłużej i pospacerować po okolicy to jakby prócz skinięcia głową na powitanie, poświęcić czas na uściśnięcie ręki, a może i spędzenie wspólnie wieczoru przy ognisku. Mają tu piękne góry, zwłaszcza te wysokie, nagie szczyty, na północ od Teth. Można się tu włóczyć z namiotem wiele dni. Są szlaki i mapy, można wynająć osła do dźwigania bagażu, albo przewodnika do znajdywania ścieżek. Infrastruktura turystyczna, podobnie jak na wybrzeżu, dokonała kwantowego skoku naprzód. Wyrosło wiele hoteli, oznaczono szlaki górskie, pojawili się turyści, mimo że to już po wakacjach.
W ten sielski krajobraz trzeba było wkropić łyżkę dziegciu. Rozstawiliśmy obóz niedaleko ścieżki biegnącej na przełęcz Cafae Pejes. Tuż przed zmrokiem przykleił się do nas jakiś pasterz z flaszeczką rakiji za pazuchą i komórką przy pasku jeansów. Z początku, kiedy jeszcze kontaktował z rzeczywistością, był nawet interesującym źródłem lokalnych ciekawostek. Potrafił połączyć włoski, z rosyjskim i angielskim, aby sprzedać to co turystom otworzy oczy i da na jakiś czas towarzystwo. Typ co karmi się cudzą uważnością i szuka słuchaczy. W końcu jednak rakija związała mu język i zbełtała rozum. Wiedziałem jakimś siedemnastym zmysłem, poza kolejnością, że tak się to skończy. Zlazłem z hamaka, który sobie rozpiąłem między drzewami z widokiem na górne Teth. Ale ani prośbą, ani groźbą, ani cwanym podstępem, nie dało się zbyć gościa bełkocącego i klejącego się do nas jak mucha do gówna. Zrobiło się ciemno, gościu się czegoś wystraszył i wyciągnął nóż. Więc doszedłem do wniosku, że teleskopowa pałka, co ją zanabyłem na dzikie psy dingo, przyda się na tą okoliczność znakomicie. Gość przygasł nieco na widok pałki i groźnej miny, bo akurat w groźnych minach to jestem spec. Skorzystaliśmy z tej okazji i przenieśliśmy obóz w inny kanion suchej rzeki.
Rano puściliśmy się na przełęcz. Świt to odpowiednia pora na podziwianie walki chmur ze szczytami gór. Zderzają się jedne z drugimi jak napowietrzne eskadry. Szczyty też są odcięte od Ziemi mgłami, więc wydają się częścią Nieba, tak jak chmury, których szwadrony przelewają się jak białe od piany fale morskie i staczają z beztroską brawurą w przepaści jak nowoczesny Ikar w kombinezonie ze skrzydłem. Na jednym planie zobaczyliśmy naszą drogę dojazdową do doliny Teth i nasze dwa dni trekingu, jak na plastykowej makiecie obrazującej topografię terenu w centrum informacji turystycznej.
Tuż za przełęczą zaczął się asfalt. Dorobili prawie dziesięć kilometrów przez te trzy lata, jak nas tu nie było. Turysta tylko na chwilę spuści z oka jakąś fajną trasę przez góry, a już ją ucywilizują i trzeba ją skreślić z listy naj- dróg na świecie. Całkiem niedługo, enduro krówki, już nie będą się mogły szczycić przejechaniem pętli Teth, bo będzie cała w asfalcie.
Przez Shokoder, dziwnie owładnięte modą na rowery, wjechaliśmy do Czarnogóry. Od razu skierowaliśmy swe off-roadowe koła w stronę wybrzeża. Byliśmy pełni ufności, że znajdziemy dziką plażę pośród pachnących sosen i czystą toń turkusowego Adriatyku bijącą o wapienne skały. Bez piachu, bez wrzaskliwych rodzinek z chipsami, bez natłuszczonych wielorybów, bez atomowo rozbudzających zmysły foczek i bez zapachu smażonych ryb. Szczęśliwi ci co naiwnie patrzą prosto w oczy wilka konsumpcji. Mimo, że Czarnogóra to druga Chorwacja. Skomercjalizowała plażę w sposób bezpowrotny i całkowity. Nam cudem udało się trafić na jakąś dziką plażę. Ale dostępną dla małych i terenowych wozów. Stromy i wąski zjazd odsiewa kampery. Plaża okazała się prywatna i przeznaczona pod inwestycje, całą okolicę wykupili Rosjanie pod hotele. Ale póki co można schować się w cieniu drzewek oliwnych i ponurkować pośród skał. Kiedy podróżowałem po Grecji nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, jakim rajem dla podobnych nam turystów jest Peloponez. Tam znaleźć skalistą, bezludną plażę to nic trudnego. Turyści i Grecy wolą piach i plaże rodzinne. Nie ma we mnie za grosz empatii, niech ten kryzys trzyma Grecję jak najdłużej i niech Peloponez stanie się skansenem turystów lubiących snorkling na bezludnych plażach. Piaszczyste plaże dla stonki, skaliste dla nowoczesnych hipisów darmozjadów! Kurorty dla zmęczonych wyścigiem szczurów korpośmieci, bezludzie dla koczujących w kamperach aspołeczników! I niech mi nikt nie pieprzy, że Europa nie jest przeludniona. 40-50 lat temu kurorty były wyspami, caravaning tylko dla biednych i ekscentryków, a drogi bez korków. Ludzie przestańcie produkować dzieciary, to drogie, nieopłacalne tak w wymiarze ekonomicznym, jak i ludzkim, na dodatek nieekologiczne. System emerytalny oparty na wiecznym wzroście gospodarczym i demograficznym już się zawalił i nie powstanie jak feniks.
Dosyć tej ekonomii, zostawiliśmy naszą rajską plażę i już samotnie ruszyliśmy na północ, w stronę Dormitoru. Próbowaliśmy przedostać się z Podgoricy do Nikszic przez góry, szutrówkami, ale nieużywane zarosły i gałęzie była za nisko dla naszego kampera. Wróciliśmy serpentynami do Danilovgradu i pojechaliśmy główną do Nikszic, dalej starą drogą przez przełęcz, coś pod 1500m n.p.m.
Za Danilovgradem skręciliśmy na klasztor Ostrog. Długie serpentyny, ale chyba warto zajechać. To Częstochowa dla ortohodoxów. Mają tam wykuty w skale, wiekowy monastyr, z mumią założyciela. Podobno się nie rozłożył na potas i tak dalej, ale waniajet miło mirrą i nie chce w imię żadnej chemii rozpaść się w proch. Pielgrzymują tu potrzebujący uważności najwyższego, bo takie miejsce wydaje się do tego celu najlepsze. Proszą, błagają, żegnają się na odchodnym przed drzwiami i za drzwiami, a drzwi kilka. Robią wszystko aby życzenie się spełniło. Jeśli ktoś wpadnie na pomysł kucania i obracania się trzy razy wokół osi, to ten rytuał okaże się świętym po wsze wieki. Znamy to z Amritsaru, tam już ktoś na to wpadł. Mimo wszystko warto tu przyjechać, ale w porze rannej, zanim leniwi wierni zwloką swe upasione dupska z ascetycznych pryczy konsumpcji, wsiądą w Merce i przyjadą prosić o więcej. Po jedenastej robi się tłoczno, wszyscy sapią na stromych schodach i szepcą – nie tak szybko. Jeśli prosić boga o cokolwiek, to przed ósmą, kiedy jeszcze jest pełen wiary w człowieka, syna swojego, potem nawet święty zwątpi.
Kiedyś Jean Michel Jarre tworzył obrazy, tudzież rzeźby, które same przerabiały się na muzykę. A gdyby tak moje pisarczykowanie przerobić na rzeźbę, to jak by to wyglądało? Czy oczu by nie raziło brzydotą jak niepasujące kaczątko?
Z Savnika ruszyliśmy trochę na przełaj, drogą którą wynalazłem na zdjęciach satelitarnych, a która okazała się całkiem dobrze utrzymana. Najpierw przekroczyliśmy głęboki kanion Nevidni. Jest tam taki mostek stalowy, może 15 metrów długi, ale spina skały spadające kilkadziesiąt metrów w dół. Na dnie kanionu spostrzegliśmy grotołazów. Teraz, kiedy jest niska woda, przechodzą kanionem. To musi być ciekawe. Dalej droga idzie po zboczu kanionu Komarnicy. Jest wyrezana w litej skale, można dostać zawrotów głowy. Potem wjechaliśmy w typowe połoniny Dormitoru. Zieleń trawy przetykana białymi skałami wapiennymi. Kręciliśmy serpentynami do Borovci i dalej w dół do kanionu Pivy, aby na powrót wspiąć się serpentynami zamkniętymi w tunelach, do Trsa. Na nocleg zjechaliśmy do okresowego jeziora… coś, jakoś nazywało się na S-. Okresowe bo pojawia się na wiosnę, kiedy topnieją śniegi. Leży w kanionie, jak to bywa w Dormitorze, głębokim i stromym. Na jednym z jego końców jest schronisko, ale we wrześniu już nieczynne, więc koczowaliśmy za darmo. Przyjechali na chwilę właściciele, rozpalili sobie ognisko do grila, ale nie chcieli od nas należności za kemping. W ogóle się nami nie interesowali. Dziwnie tak jakoś. Przyzwyczailiśmy się przez te dwa miesiące, że autochtoni ciągle nam się narzucają. A kiedy potraktowali nas jak powietrze, zrobiło się nam smutno.
Piękny ten Dormitor. Ostatnio wyasfaltowali wiele dróg, można więc ciekawie spędzić tutaj czas na rowerach, ale mniej treściwie na motocyklach enduro. Na razie nie ma zakazów, ani opłat. Można jeździć gdzie się chce i nocować tak samo. W każdej wiosce jest bogata baza hotelowa i restauracyjna. Można też zapuszczać się w boczne drogi zwykłym kamperem. Drogi są puste, chociaż wąskie. Główna idąca na przełęcz jest najbardziej oblegana, ale chyba nie najbardziej ciekawa.
Tubylcy pojechali, zostaliśmy sami. Naczytaliśmy się z tablicy informacyjnej o niedźwiedziach, więc rozpaliliśmy ognisko, aby odstraszyć zwierzynę. Jaka piękna jest samotność w górach. Jedyny dźwięk to szmer strumienia, a wokół puste, skaliste góry. Nie ma turystów, to nie Tatry.
Minęło znowu trochę czasu i znaleźliśmy się nad rzeką Drina, w środkowo-zachodniej Serbii. Rozbiliśmy obóz w miejscu turystycznym, jest wiata, ale dla wędkarzy, to park narodowy Tara. Nie mylić z rzeką Tara w Czarnogórze, znad której właśnie wracamy. Na przeciw, po drugiej stronie Driny przygrywa dość głośno góralska kapela. Mamy folk za darmo. Iwona dziwiła się, czy to aby nie specjalnie dla nas tą muzyczkę z drugiej strony granicy serbsko-bośniackiej puścili. Ale ja nie mam złudzeń. Na takich darmozjadów jak my co po krzakach koczują zamiast w pensjonacie i eko ryż z figami wtranżalają zamiast się restaurować za prawdziwe pieniądze, to się brytany puszcza z łańcucha, a nie taneczną muzykę.
Dziś byliśmy u Kustoricy… no wiecie, tego sławnego reżysera. Ma tu niedaleczko hawirę, w internecie piszą ‚family house’. Zbudował tu miasteczko na potrzeby filmu „Życie jest cudem”. Potem wpadł na ekstra pomysł i postanowił wykorzystać to jako takie miejsce sztuki filmowej, do spotkań artystów, corocznych festiwali małych form filmowych i w ogóle bytowania z ludźmi tej samej maści co on sam. Zaprasza swoich znajomków z Hollywoodu, studentów filmówki, którzy chcą się kształcić przy mistrzu i dewotów własnych filmów. Przy okazji wpadną tu też takie neptki jak my i nie zapłacą nawet 2.5EUR za wstęp, aby popstrykać zdjęcia drewnianej wioski… sioła… trzech budyneczków. Chór z Kustoricą i jego Kustdorfem, bo tak nazwał swoją wioskę. Z tej nazwy jest znana tylko na Zachodzie. Fajne robi filmy, chociaż przez lata nie może wyskoczyć z kanonu, który sam stworzył. Może nie chce. Może mu się nie chce.
Ważne, że tuż obok odrestaurowano ‚Ósemkę Szargańską’. To taka kolejka wąskotorowa, która powstała między Vyshehradem, a Mokrą Górką pod koniec XIX wieku. Robi półtora ósemki w górach, aby wspiąć się tunelami na stoki górskie, w kanionie rzeki. Jechaliśmy drogą wzdłuż kanionu i jest tu pięknie, jechać kolejką z epoki, 30 kilometrów w jedną stronę, za 6EUR/osoba, musi być bardziej pięknie. Na stacji Mokra Górka jest muzeum, klimatyczny hotel i restauranta. Można pooglądać rumuńskie ciuchcie i stare wagony. Niestety nie załapaliśmy się na pociąg, musielibyśmy czekać 18 godzin, do następnego dnia. To więcej o sześć, niż kiedykolwiek czekałem na pociąg. Następnym razem. Tym bardziej, że chcę przejechać starą drogą wzdłuż Driny, w Bośni. To znaczy po południowej stronie rzeki. Może motocyklem, bo tą naszą krową kamperem, to już mi się nie chce po górskich serpentynach jeździć. Zrobiliśmy ponad 11 tysięcy kilometrów w te dwa miesiące i cały czas po serpentynach.
Wracając do Vyshehradu. Jest tam taki most kamienny na Drinie. Już niedostępny dla automobili, bo za stary. Ale na początku XX wieku stał się tytułem książki, za którą Ivo Andricz dostał Nobla. Uważa się go za Yugosłowianina, ale urodził się w bośniackim Travniku, studiował w Krakowie i zapisał się na UJ jako Chorwat, był pewnie obywatelem Austro-Węgier, a przez całe życie uważał się za Serba. Ten most przypomina takich Słowian jak Ivo, którzy czują się Słowianami w ogóle, ale w szczególe należą do jakiegoś państwa narodowościowego, a w duszy należą do jakiejś religii. Duży zbiór zawiera mniejszy, a ten jeszcze mniejszy. Jak w podstawówce na matmie. Ale gdzie znaleźć w sobie granicę przynależności do ogółu i szczegółu, pogodzić to co ważne na zewnątrz, z tym co istotne wewnątrz i nie robić wojen, kiedy sami ze sobą nie umiemy dojść do ładu. Jednak budując podziały i granice, Słowianie udowadniają, że są nacją która przyszła nie wiadomo skąd, może z dzikiej Azji. Europejczycy chyba inaczej się zachowują.
Następny rakiji łyk i cofam się dalej pamięcią. Kupiliśmy w Albanii wredną rakiję, marki Luani. Smakuje jak budyń waniliowy z procentem, ale na pewno nie ma ich aż 48%, jak napisano na etykiecie. Kosztowała nie mało, więc nie czujemy się naciągnięci, ale wprowadzeni w błąd. Skoro droga i niedobra, to znaczy dla koneserów, ale nie takich jak my. Trzeba było zutylizować ostatnie Leki albańskie. Kto wie kiedy tu znowu wrócimy. Istnieje całkiem mierzalne prawdopodobieństwo, że nigdy. W końcu jest tyle ciekawszych miejsc na świecie.
A więc następny łyk rakiji, ale z Coca-Colą smakuje jak cherry cola i cofam się dalej w przeszłość. Kanion rzeki Tara. Już pisałem, że Dormitor to wspaniała destynacja na urlop w siodle roweru górskiego. A do tego jest tu kilka fajnych rzek do spłynięcia kajakiem. Oj, trzeba będzie wrócić z odpowiednim sprzętem w te strony. Dolny odcinek Tary jest dość łatwy, rafting zdobywa rzesze chętnych, nawet w deszczową i zimną pogodę wrześniową. Woda w okolicznych rzekach jest jak kryształ ze skazą turkusową. W Polsce, jak rzeka płynie przez wioski, to jest nie dosyć, że nudna, to jeszcze brudna i śmierdząca. A tutaj nie wiem co ludzie robią z gównem, zjadają, czy zakopują, cholera wie. W każdym razie rzeki są kryształowe. Weźmy taką Drinę, rzekę graniczną Bośni z Czarnogórą i Serbią. Rzeka płynie przez zapory, przez miasta i wsie, płynie dziesiątkami kilometrów. Nocujemy dziś nad nią. Spodziewałem się ścieku jak Warta, albo Wisła, a tu kryształ. Widać dno na ponad metr, jak przez szkło. Nie cuchnie, ale w zakolach widać śmieci spłukane deszczem. Dla mnie to zagadka. Ludzi i turystów przybywa. Droga z okolic Foca (Bośnia) do kanionu Tary, trzy lata temu zarośnięta ścieżka asfaltowa, dziś szlak dla autokarów i zachodnich turystów, a wzdłuż niego niezliczone hotele i kampingi raftingowe.
Po tej budyniowej rakiji dobrze się pisze, pamięć dopisuje, ale więcej się nic nie wydarzyło przez ten czas. Światła rampy muszą zgasnąć do jutra. Dalej ruszamy na północ, przez Serbię. A tymczasem góralskie przyśpiewki z drugiej strony Driny przycichły. Zaraz damy im łupnia z grubej rury. Znalazłem na kartkach SD pamięci stare przeboje Sleyd. Mamy tu kilkaset watt mocy na głośnikach, przywalimy im kawałkiem „Run now away”. Co oni na to?
W ostatni dzień naszej podróży po Bałkanach, przejechaliśmy północno-zachodnią Serbię. Nic specjalnego, góry się skończyły, ale przed Novi Sadem zajechaliśmy do jednego z klasztorów, jakich tu jest dość sporo w Parku Fruszka Gora. Wybraliśmy ten największy i podobno najbardziej reprezentacyjny dla reszty, klasztor Kruszedol. Kiepskie tu mają oznaczenia, trzeba bardziej wierzyć GPSowi i mapie papierowej, aniżeli drogowskazom turystycznym. Region jednak jest odwiedzany, spostrzegliśmy kilka zagranicznych samochodów i całkiem rozbudowaną infrastrukturę turystyczną.
Kruszedol kiedyś był prężnym przedsiębiorstwem rolniczym, a i do dziś widać, że sprawy roli nie są mu obce. Sklepik klasztorny jednak jest dość ubogi w wyroby mnichów i co oczywiste, ceny ma kosmiczne, chociaż nie tak wysokie jak w czarnogórskim Ostrogu, albo w Tyńcu. Zwalista budowla w kształcie muru warownego, otacza wewnętrzny dziedziniec, na którym stoi zwykła cerkiew, ale z niezwykłymi freskami. Nie wolno robić zdjęć, ale można nacieszyć oko, a i zapalić świeczkę w jakiejś intencji. Bo bez intencji to jakoś głupio. Dla mnie jednak z Kruszedolem najbardziej kojarzy się spokój i cisza, a także orzechy włoskie jakie można znaleźć w trawie, przed klasztorem.
Nie siedzieliśmy tym razem długo w Serbii, zwykle traktujemy ją przejazdowo i zawsze odkładamy zapuszczenie się w góry na lepszą okazję. Serbia wraz z Montenegro straciła dostęp do morza i piękny Dormitor, ale nadal ma czym przyciągnąć turystów. Jest nadal dość dzika, coś jak Bośnia, ale przez to właśnie warto tu przyjechać, pokręcić się po górach i odkryć coś dla siebie, coś czego nie znajdzie się w przewodniku dla stonki turystycznej. Warto też zapoznać się bliżej z historią Serbii, przecież dla normalnego Polaka Serbia kojarzy się tylko z wojną w Yugosławii, albo z wojną w Kosowie. Pierwszymi mieszkańcami na tych terenach, jacy zostawili po sobie ślad, byli Ilirowie, a więc protoplasci dzisiejszych Albańczyków. Dopiero potem napłynęli, o dziwo ze wschodu, Celtowie, u których często Serbowie szukają swoich korzeni, niewłasnej tożsamości narodowej. Słowianie przyszli tu później, coś tak około VI wieku naszej ery. Przed nimi jeszcze Hunowie i Goci nawiedzali te tereny szukając łupów wojennych, nawet Rzymianie się tu zapuszczali. Serbowie przyjęli chrzest z Rzymu wiek przed nami, ale w końcu ulegli władzy Konstantynopola, a więc prawosławia. Pod koniec XII wieku, jeden z synów króla poświęcił się życiu zakonnemu i został głową kościoła. Wiedział gdzie można znaleźć prawdziwą władzę. Nazywał się Sawa, kto by pomyślał, że zarówno Wars jak i Sawa byli mężczyznami. Oczywiście, tak samo jak w Polsce, XII wiek to był czas, w którym chrześcijaństwo nie miało jeszcze pełnej władzy nad ludem dusz. Dlatego do dziś świętemu Sawie przypisuje się nadal cechy bóstw pogańskich.
Następnym zdarzeniem w Serbii jest koronacja samozwańczego cara, Stefana IV Duszana, któren okrzyknął się władcą Serbów, Greków, Bułgarów i Albańczyków. Wtedy Serbia miała swoje pięć minut wielkości. Chwilę później Turcy rujnują megalomanię Stefana. W Kosowie spotykają się dwie wielkie armie, chrześcijańska i muzułmańska. Giną obaj wielcy przywódcy, ale Serbia przepada pod wpływy Turcji. Serbowie, wiadomo Słowianie, dawali popalić okupantom, ale powoli wycofywali się na północ, natomiast południe kraju zasiedlali muzułmańscy Albańczycy, którzy całkiem niedawno odzyskali swe, nadane przez Turków ziemie i utworzyli przy czynnej pomocy NATO, państwo – Kosowo.
Większość nowożytnej historii, Serbia przeżyła pod wpływami Austro-Węgier. Co widać chociażby w zabudowie północnej, rolniczej Serbii, ujednoliconej z dzisiejszymi Węgrami. To co wiemy o Serbii to wojna w Yugosławii. Po śmierci Tito w połowie lat ’80-tych, Yugosławia stała się polem ścierania wpływów Rosji i USA. Miloszewicz, który stanął na czele chylącej się ku upadkowi Yugosławii zręcznie podgrzewał atmosferę nacjonalizmu i nic już nie powstrzymało prowincji od wyodrębnienia się z molocha Yugosławii i wpływów odległego Belgradu. Rozpoczęła się wojna domowa, sprytnie manewrowana przez NATO. Dzięki posunięciom wojskowym Miloszewicza, Serbia zyskała miano tyranów i ludobójców. Chociaż takie cechy nosi w sobie każdy z nas. Potem jeszcze NATO rozpoczęło bombardowania Serbii w celu wyciszenia konfliktu z chcącym autonomii Kosowem i Serbia wyszła na rozpadzie Yugosławii jak Zabłocki na mydle. Nie znalazł się wystarczająco silny polityk, który potrafiłby przeprowadzić demokratyczną federalizację tworu pozostawionego przez Tito, a Zachodowi nie zależało na trwaniu wielkiej, zwartej Yugosławii. Może się jeszcze kiedyś połączą. Chociaż znając słowiański, tępy nacjonalizm i brak chrześcijańskiej umiejętności wybaczania, nie sądzę aby jeszcze kiedykolwiek powstała z popiołów Yugosławia.