Relacje z imprez

SIBERIA to the end – 2017 – cz.1

Dziś na rynku w Ulan Ude, stolicy Buriacji, pod pomnikiem „największa na świecie głowa Lenina”, pożegnałem się z Wieśkiem i jego synami. Im droga skręcała na zachód, mnie na wschód. Przejechaliśmy z chłopakami oraz z Romkiem i Iwoną, prawie 9000km z Polski, do Mongolii i teraz tu w okolice Bajkału. Romek z żoną już wczoraj pojechali nad Bajkał, a z chłopakami wypadło nam żegnać się pod monumentalną, piękną i wyjątkowo nie obsraną przez ptaki, głową Lenina. Dalej zaczynam swoją samotną podróż, to znaczy za 16 dni odbieram Iwonę z lotniska w Jakucku, ale na razie zażyję sobie przyjemnej samotności.
Siedzę na plaży nad rzeką Selenga. Zrobiłem pranie i zjadłem obiad, przyszedł czas na nicnierobienie. Plaża przypomina mi tą znad oceanu Indyjskiego, w Broome, w Australii. Tutaj jednak są Rosjanie. Kąpią się, łowią ryby, dzieci nieskrępowanie oczyszczają gardło dźwiękiem. Na szczęście disco-rusko tutaj nie króluje. Młodzież przyszła grzecznie poznakomić się z turystą. Z pewnością nie jestem tu pierwszym przyjezdnym, bo pytali ile lat jestem w podróży. Nie do końca zdają sobie sprawę co to jest podróż, ale spotykają podróżników. Musiałem blado wypaść na tle innych, całymi latami włóczącymi się po świecie bez celu. W jaki ranking wcisnąć podróżników, jak ich klasyfikować? U nas ten lepszy, który używa dziwniejszego sprzętu do podróżowania, a dla chłopców z małej wioski nad Selengą, ten zwycięża, który nie był w domu przynajmniej od pięciu lat.
Dostałem wiadomość od Wieśka. Pisze, że spotkali nad Bajkałem Niemców co jechali tutaj z Europy ponad miesiąc. Na wieść, że Wiesiek z synami chce wracać w dwa tygodnie, podobno z wrażenia o mało nie pospadali z krzesełek. No tak, ale w Gusinooziersku spotkaliśmy Polaka, który z Koluszek do Irkutska jechał 6 dni, czyli około 1100km dziennie. W tych warunkach drogowych, natłoku TIRów, policjantów polujących na łapówki, dziurawych asfaltów, wydaje się to być swego rodzaju „pojedynkiem z Syberią”. Z drugiej strony przemierzanie przestrzeni jest dziś dla większość właśnie podróżą. Co innego robią rowerzyści? Oczywiście w swoim tempie, ale przecież cała ich podróż to właśnie jazda naprzód. Reszta to tylko jedzenie i sen, no i może mazianie palcem po telewizorku, kiedy jest zasięg. A jak wygląda Syberia dla większości motocyklowych podróżników? Podobnie jak dla rowerzystów. Pogoda i owady tutaj nie rozpieszczają, cóż innego prócz jazdy naprzód, można robić. Strzelić fotkę jakiemuś kuriozum, które zachwyci kolegów łączących się wirtualnie w emocjach via internet. Zawitać do jakiegoś lokalnego klubu motocyklowego, aby walczyć do upadłego z ruską wódką. Naprawiać sprzęt, szukać stacji paliw, objazdu zniesionego przez rzekę mostu, stawiać i zwijać namiot, zamawiać to samo, tłuste, tradycyjne jadło w barze dla szoferów przy głównej transsyberyjskiej. Może coś jeszcze się trafi, prócz nawijania kolejnych kilometrów na koła, pokonywaniu jakiegoś szlaku, czy to nad Bajkał, czy do Władywostoku, albo Magadanu, czy Ulan Batar. Szlaku, który pokonują turyści dziesiątkami każdego roku. Odbyć swój osobisty „pojedynek z Syberią”, z drogą, czasami na swój, własny sposób, starym Junakiem, albo Maluchem, konno, pieszo, quadem. Wszystko jedno, byle nie samolotem.
Teraz kiedy już jestem na własnym szlaku, też stałem się takim pojedynkującym się z Syberią. Trochę już tego liznęliśmy jadąc z Romkami i Wieśkami w osiem dni z Polski w Ałtaj do Taszanty, zachodniej granicy Mongolii. Ile razy już przejeżdżałem tą trasę syberyjską? Chyba to jest jedenasty raz. Wliczając w to powroty. Przez te dwanaście lat Syberia, drogi syberyjskie, ciężarówki i inni uczestnicy tego pojedynku, mocno się zmienili. Ja też przeszedłem daleką drogę, widziałem wiele dróg i rzeczywistości je otaczających, nie tylko w Azji. Nie jestem osobnikiem lubującym się w chodzeniu ciągle tymi samymi ścieżkami i potrafiącym odnajdywać w tym za każdym razem coś nowego, motywującego do powtórzeń. Jestem typem odkrywcy. Kiedy idę na spacer, koniecznie muszę wrócić inną drogą. W przeciwnym bowiem razie, czas powrotu wyda mi się straconym, a na pewno jałowym. Jednakowoż ciągle wracam w te same miejsca, może nieco modyfikuje drogi dojazdu, ale te same miejsca odwiedzam i zauważam w nich zmiany, jakbym patrzył na dorastające dziecko, moje dziecko.
Tą wyprawę na Syberię wymyśliłem będąc w podróży po Australii. Najlepiej idzie mi wymyślanie kolejnych wyjazdów, nie kończąc tych, w których akurat jestem. Ciągle wybiegam w przyszłość, jakby w lęku, że mi jej zabraknie, że zamknie mi ją jakiś szlaban, jakaś klatka, utrata wolności. Kiedy planuję czuję się wolny, kiedy zaplanuję wiem, że jeszcze coś ciekawego mnie czeka. Przywiązuję się potem do tych planów i z całą mocą je realizuje, zapominając o motywacji i celu, jaki mi przyświecał kiedy te podróże wymyślałem. Mówią mi, że jak coś zaplanuję to z pewnością prędzej, czy później to zrealizuję. A ja nie mam wyjścia. Realizacja planu sprzed lat jest jedyną możliwością przejścia przez już zamykającą się furtkę w klatce. A dookoła tylko wysokie, niezdobyte mury. Oczywiście ta ‚wolność’ jest czymś innym dla każdego. Zresztą już o tym gdzieś pisałem.
Wracając do tematu „pojedynku z Syberią”. Plan powstał ad hoc, bez uwzględnienia celu podróży. Tak jakby podróż przez Syberię „to the end” miała być celem samym w sobie. Tym samym dokładnie wpasowałem się w model syberyjskiego turysty w drodze. Być może przeczuwałem, że wpadnę na jakiś temat zastępczy. Owinę tą podróż w jakieś opakowanie zastępcze, nadające jej ważniejszy sens. Przynajmniej ważniejszy od tego dobrze mi już znanego – ‚bycia w drodze’. Tuż przed wyjazdem z Polski wpadliśmy z Iwoną na jakiś pomysł zastępczy. W Australii jakoś tak wyszło, że wiele czasu i uważności poświęcaliśmy zgłębianiu tematu Aborygenów. Iwona bardziej skupiała się na kwestii historycznej i kulturowej, ja na Aborygenach dzisiejszych. Jakucja, która jest pierwszym celem tej podróży, może być także ciekawym terenem do zagłębienia się w kulturę dawnych ludów, jakie carska Rosja skolonizowała. Zagłębianie się w dawnej kulturze i religii, które powoli odchodzą ,zmieniają formę, bardziej odpowiadającą nowym potrzebom. W Australii poszło to jakoś tak samorzutnie, zobaczymy czy tym razem uda się coś zaplanować i dojść do celu.
Tym niemniej ta podróż nie miała skończyć się jedynie ja Jakucji. Pierwotny plan kreślił drogę dalej, chociaż naokoło, na Sachalin i do końca Rosji we Władywostoku. Siedząc dzisiaj już drugi nocleg w lesie, oglądając mapy i martwiąc się stanem silnika Toyoty, zastanawiam się jak znaleźć motywację aby mimo mizernych funduszy dojechać do końca Syberii, do Władywostoku. Martwię się na zapas, bo jeszcze przed nami zbyt wiele niewiadomych, aby dziś poznać cel podróży. Takie dywagacje mają jednak sens. Dzięki nim można zastanowić się nad sensem podróży, gdzie go szukać i czy w ogóle warto. Może jest tak, że jeśli szukasz czegoś więcej niż ‚bycia w drodze’, znaczy, że ‚bycie w drodze’ przestało już cię kręcić, nadszedł czas na zmianę.
Międzyczasie spędziłem dwa dni w pięknym, suchym, sosnowym lesie tuż za wioską Diesiatinkowo i kolejne dwa dni w mniej udanym miejscu, w lesie niedaleko wioski Starodoroninskoje. Spędziłem ten czas w hamaku, obłożony książkami, kreśląc notatki, dokształcając się w kolejnej ‚wielkiej wiedzy’. Ponademną przeszły w tym czasie dwa fronty atmosferyczne. Z ponad trzydziestostopniowego upału, wiatr wpędził mnie w bezustanne deszcze i temperatury nie wykraczające ponad stopni piętnaście. A potem znowu szczelne, kobaltowe zasłony rozstąpiły się, wyjrzało słońce i jakby z rozgrzanych, stepowych otchłani dmuchnęło ciepłym wiatrem. W godzinę temperatura podskoczyła o kilka stopni. Jutro pewnie wrócą upały, a z nimi natrętne owady. Na Syberii jak w górach, pogoda zmienną jest, każdego dnia można oczekiwać innej jej humorzastej twarzy.
Oba te leśne noclegi oddziela ponad 450 kilometrów drogi. Trasa Ulan Ude – Czita jest na okrągło remontowana. W ciągu trzech lat, odcinki zniszczone przez przeładowane do granic absurdu TIRy, zastępuje się nowym asfaltem i pełną infrastrukturą poboczy, oznakowania pionowego, zjazdów bezkolizyjnych i tym podobnych głupot. Rosja celuje w dokonywaniu bezcelowych, w tej rzeczywistości pustki syberyjskiej, prac. Ludzie potrafią kosić trawę wzdłuż drogi ręcznymi, spalinowymi kosiarkami, na długości wieluset kilometrów, a wokół same bagna, albo tajga. Buduje się wyasfaltowane, ślepe zjazdy w te bagna lub tajgę, a ludzie i tak zjeżdżają na skuśkę, tam gdzie zawsze to robili. Znaków stawia się całymi setkami. Chyba tylko po to, aby policjanci mieli za co wyłudzać łapówki. Trzeba znać przestrzeń Syberii. To nie Europa. Tutaj z miasta wojewódzkiego do miasta wojewódzkiego jedzie się ponad 600 kilometrów, a po drodze jedynie sioła, zabudowane drewnianymi chałupami i krytymi eternitem lub blachą falistą. W większości te wioski są malownicze i przykuwają uwagę kolorowymi zdobieniami okiennic i płotów. Starzy mieszkańcy odchodzą, często młodzi nie znajdują sensu w bytowaniu na końcu świata, pośrodku bezmiernej pustki stepów, bagien, albo tajgi. Jeśli potrafią, uciekają, jeśli nie, zapijają bezsens, byle szybciej się skończył. Ale dzieriewnie trwają mimo upadku dawnej myśli planowania odgórnego kołchozów. Żółci tubylcy lepiej znoszą tą rzeczywistość, bo jest ich od tysiącleci. Potrafią znaleźć sens życia w takich miejscach. Czasami można natrafić na białe jednostki, dobrze czujące się na takich wyspach cywilizacji. Wyspach, które turystów z przeludnionej, przeindustrializowanej Europy, za każdym razem zmuszają do zadawania sobie tego samego pytania – z czego i po co oni tu żyją. A ‚oni’ jednak tu żyją, jakby pęd do ucieczki z wyspy na stały ląd cywilizacji dużych miast, był im niezrozumiały.
Gdzieś za przełęczą, bo tu na południowym zabajkalu ciągną góry… za przełęczą na którą w deszczu i błocie, koparki wciągają TIRy na stalowych linach. Wciągają zamiast kopać rowy melioracyjne wzdłuż asfaltu. Bo on został zerwany, z powodu zniszczenia przez te ciężarówki i już za miesięcy parę, położy się tutaj nowiutki asfalt, równy i gładki, pięknie umalowany w pasy… na chwilę… trzy, może pięć lat, zanim znowu ciężarówki go zniszczą. A więc za tą błotnistą przełęczą zajechałem na chwilę do drewnianej wioski. Deszcz bębnił w eternit i mój domek na kółkach. Zajechałem w brunatne błoto przed osidingowany domek w bieli, z napisem ‚magazin’. Brakowało mi dziś czegoś mocniejszego na wieczór. W sklepie pani ekspedientka, o wyglądzie emerytowanej przedwcześnie nauczycielki, na półkach niewiele towaru, bo sklep zbyt biedny aby topić mizerne fundusze w towarze, a na ladzie wytarte ręką od używania, stare, drewniane liczydło, obok kalkulator chiński, oklejony przeźroczystą taśmą biurową, bo pewnie bateryjki z niego wylatają, jak zamek z pawlakowej dubeltówki. Obok stoi niebieska waga z wielką, białą skalą i szklaną płytką, na którą kładzie się ważony towar. W kącie dwie lodówki sieciowe z piwopodobnymi napojami i cukrem w płynie prosto z Ameryki. W ten zimny dzień lodówki przezornie wyłączone, by nie produkowały chłodu w środku, kiedy dość go na zewnątrz. Nie zliczyłbym sklepów temu podobnych, jakie widziałem przez te dwanaście lat w Rosji. Ale mimo to ciągle zachwycają. W tych biednych wioskach – wyspach skupisk ludzi po środku oceanu zieleni, sklepiki rzadko się zdarzają, a jeśli już, to biednie w nich z asortymentem. W bogatszych rejonach, napakowane są towarem, że aż się wylewa na zewnątrz, a i klientów jest sporo.
Drogą do Czity pędzi sporo osobowych wozów. Po rejestracjach widać, że niektóre odbyły długą drogę, a to z Chabarowska, Jakucka, Magadanu, Nowosybirska, Omska. Nie wyglądają na pędzących na wakacje, raczej w interesach. Nie są to terenowe limuzyny z przyciemnianymi szybami. Teraz w Rosji takich już coraz mniej, a liczne fotoradary oduczyły ich fantazyjnej, brawurowej jazdy. Razem ze mną weszli do sklepu zwykli ludzie, jadący chyba do domu, bo rejestracja z Czity. Może odwiedzali rodzinę nad Bajkałem. Zawsze się dziwię, czemu nie wolą pojechać pociągiem. Przecież tak szybciej, taniej, bezpieczniej, bo drogi tu kiepskie. Widać mają swoje powody.
Ja wziąłem Zieloną Markę i do poprawy smaku wiśniową pepsi, bo innej nie było. A przyjezdni z Czity wzięli chipsy i butelkę wody. Podróżują z dzieckiem, pewnie mu się nudzi. Trasa z Ulan Ude do Czity to cały, długi dzień. Na szczęście mało tu policji. Mało wiosek, nikomu nie chce się czaić w krzakach. Co najwyżej przejadą się po barach dla ciężarówek, zważą kilka, sprawdzą tachografy i już mają spory utarg dzienny. Łapówki nie są wysokie, więc każdemu się taki układ opłaca. Nikt nie przestrzega tacho, ani wagi, nawet polscy TIRowcy co wiozą świnie lub jabłka do Mongolii. Ten kto przestrzega nie zarabia na życie. Taki układ.
Tak z hurgotem wielkich kół ciężarówek na dziurawym asfalcie i wizgiem szybkich, małych kółek samochodów osobowych, przepływa arterią krew cywilizacji przez te maleńkie, zapomniane, nikomu niepotrzebne wioski. W lesie gdzie nocuję, poszedłem na spacer i znalazłem pośród, na oko pięćdziesięcioletnich drzew, blaszany postumencik upamiętniający śmierć jakiegoś Aleksjeja Łatnikowa 10-tego kwietnia 1989 roku. Coś jakby niewyraźna droga była tu kiedyś, ale krzaki ją zarosły. Ta arteria z TIRami jadącymi głównie do Chin wyrosła tu całkiem niedawno. Kiedyś jeździło się pociągami, a jak ktoś musiał to szutrówką, która biegła wzdłuż torów transsibu, dużo dalej na północ. Mała kapliczka stoi w lesie, bo kiedyś pobliskie wioski z linią kolejową łączyły leśne dukty, teraz zarosłe na amen, bo przecież jest szeroki asfalt. Może dziurawy, ale mają go remontować. Czekają tylko na to aż będzie bardziej dziurawy. Hurgot kół na drodze międzystanowej jeszcze kilka lat temu tu nie istniał, a za czasów kiedy te drzewa same się posadziły, bo w Rosji nikt drzew nie sadzi, Breżniew cieszył się dobrym zdrowiem, a w pobliskiej wiosce może był jeden traktor w kołchozie. Kiedy ta epoka się kończyła, Aleksjej padł był tu w lesie, przy błotnistej drodze. Ciekawe czy oprócz blaszanego pudła w kształcie krzyża, ktoś go jeszcze pamięta. Przynajmniej ominął go okres trudnych przemian gospodarczych.
Skoro świt wyruszyłem w dalszą drogę. Do Czity miałem jakieś 150km. Nie spotkałem policjantów ani korków na ruchu wahadłowym, na remontowanych mostach. Cała ta droga z Ulan Ude do Czity, to długi na prawie 700km teren budowy. Objazdów się tutaj nie robi, bo alternatywnych dróg nie ma. Całe szczęście, nikt tu nie przestrzega przesadnych, europejskich norm BHP. To widać na każdym kroku. Ot chociażby na przejściu dla pieszych. Matka prowadzi dziecko za rękę i usiłuje przejść na drugą stronę jezdni. W Rosji już się zauważa pieszych i ich się przepuszcza. Ale ruch w Czita jest ciasny i czasami na 30 centymetrów obok ciebie przeleci jakiś szybszy wóz. Europejska matka schowała by lękliwie potomstwo pod kwocze skrzydła i pomstowała na piratów drogowych. Nasze normy bezpieczeństwa przesunięto daleko w przód, ku iluzji pod tytułem ‚nic mi nie grozi, bo prawo nade mną czuwa’. Tutaj jeszcze jest jak za dawnych czasów. Śmiga się pełną parą obok robotników drogowych, omija pieszych na przejściu dla nich, robi różne manewry nie do ogarnięcia umysłem Europejczyka, puszcza dzieci same w drogę do szkoły, wymaga od pieszego takiej samej wyobraźni jak od kierowcy, mimo że samochodów na ulicach tu tyle samo co w Europie. Nawet taki archaiczny przepis, rodem z komuny – sprzedaż alkoholu po 12-stej. W sklepach lady chłodnicze z piwem zasłonięte, osobne stoiska z wódką zamknięte. Kurde jak mi się to podoba! Znaczy niepodoba… ale poczułem się jak w północnej Australii.
Siedzę codziennie nad zdjęciami z naszej podróży po Australii. Próbuję je selekcjonować i składać w całość prezentacji. Jak tak się skupię na kilka godzin i przeniosę w tamten czas, to samotny koń, jaki dziś do mnie przywędrował na zielonych połoninach, niedaleko wioski Naryn Talacza, wydał mi się bliższy mitycznemu jednorożcowi niż realnej kobyle. Świat zewnętrzny skurczył się do małego, zaświadczenia, w zapomnianym kąciku umysłu, mówiącego, że jestem na Syberii. Zawsze wolałem wspominać, niż tworzyć wspomnienia.
Ale wracajmy do Czity. Do końca komuny to całkiem spore miasto (prawie 400tys. mieszkańców) było obłożone zakazem wstępu. Jest stolicą rosyjskich terenów kopalni srebra. Poza tym jest najważniejszym miastem handlowym z Chinami. Biegnie tędy główna droga dla TIRów i dla pociągów, którą wędrują towary z kraju środka i z kopalni Syberii. Droga transsyberyjska za Czitą traci na oko 75% ruchu ciężarowego, bo większość TIRów skręciło do Chin. Czita była też ważnym ośrodkiem wojskowym. Do dziś widać puste silosy wyrzutni rakiet balistycznych, tuż przy nowej drodze biegnącej przez poligon wojskowy, na zachód od Czity. To są zmiany! Wojsko pozwoliło puścić przez swój teren obwodnicę Czity.
Zwiedziłem centrum miasta. Nie powiem aby mnie zachwyciło. Może dla piszących przewodniki, tych którzy jadą pociągiem transsyberyjskim i zatrzymują się na dwa-trzy dni w kolejnych miastach wojewódzkich, Czita wydała się godna poznania. Mnie się taką nie wydała. Zamknięty dla ruchu plac defilad, z nędznym Leninkiem, z czerwonego granitu, o wyrazie twarzy bardziej przypominającym zdecydowanie Stalina, srogim czołem i podpórką wyrastającą z dupy. Dziurawy chodnik wokół pomnika. Dziurawy asfalt placu defilad. Kolonialne w stylu, słabo odrestaurowane gmaszyska, z neonami zaprojektowanymi chyba w guście nowobogackich ich właścicieli. Boczne uliczki zapadnięte w zacofaniu i nędzy. Słaba infrastruktura sklepów. Zmęczone życiem trajtki. Jakoś to nie współgra z wizerunkiem stolicy rosyjskiego srebra. Byle miasteczko kopalniane jest lepiej zadbane i ma się czym poszczycić. No ale w podobno ciekawym muzeum etnograficznym nie byłem, zostawiam to sobie na powrót. Za to zobaczyłem kilka zabytkowych, drewnianych domów. Takie w każdej wiosce stoją. A jakie stoją w Archangielsku… lepiej nie mówić. Czita w centrum nie wyszła jeszcze z tej przejściowej, rosyjskiej fazy budowania kapitalizmu. Na razie miasto jest jeszcze ośrodkiem zaopatrzenia w dobra luksusowe dla nowobogackich i dobra jak najtańsze dla biedoty. Później przyjdzie faza budowania wizerunku, odnajdywania tożsamości w historii kolonialnej, a na koniec projektowanie zieleni miejskiej, zatrudnienie architektów do przebudowy nowobogackiego wizerunku, zmiana starych trajtków na nowe, chińskie, zastanowienie się nad usprawnieniem ruchu ulicznego, no i przyciągnięcie turystów, znaczy promocja miasta. Jak wiele jeszcze przed Czitą. Takie Ulan Ude jest już w połowie drogi, a Krsnojarsk przy jej końcu. Na razie stawiają wielkie bilbordy mówiące – 1000km odremontowanych dróg międzystanowych, na… jakąś tam… rocznicę. Nie doczytałem na jaką. Tchnie ‚planem pięcioletnim’ i budowaniem domów na rekord.
Na wyjeździe szukałem dużego sklepu spożywczego, sklepu z olejami do silników i taniej stacji paliw. Olej musiałem kupić na stacji paliw i to nie taniej. A sklep wskazali mi palcem, bo sam go nie zauważyłem. Panuje tu jeszcze komunistyczna zasada ukrywania. Może awtorynok, znaczy budy z dobrem wszelakim dla samochodów, gdzieś tu jest, ale pewnie trzeba znać lokalny kod dostępu, bo przyjezdny nie jest w stanie tego znaleźć. Supermarkety też jakieś takie poukrywane, jak bunkry wojskowe. Wielki dyskont, znaczy ma być taniej, ale wyglądać jak w magazynie na tyłach rzeczywistego sklepu, opisany jest tak, że stojąc pod nim nadal zastanawiałem się czy to skład celny, czy biurowiec, czy może klinika dentystyczna. Musieli mi wskazać wejście, bo też nie było go można rozpoznać na tle wielkiej fasady. Może sukces nadal jest tutaj wstydliwy. No ale asortyment godny podlejszego sklepu w Ulan Batar, albo byle jakiego sklepiku na wsi Rosji europejskiej. Wózki z zacinającymi się kółkami, dziury w posadzce, niezrozumiałe zasady płacenia w kilku kasach na terenie całego sklepu samoobsługowego. Nie mogę tego zrozumieć. Do Bajkału nowocześnie, a dalej po staremu.
Na wschód od Czity trzeba wspiąć się nową, długą drogą na stromą przełęcz. W pionie jest do zrobienia ponad 400 metrów. To zła wiadomość dla turystów rowerowych i takich co podróżują starymi trupami. Dalej lasy, lasy, lasy. Nawet ładne, nie tajga, ale sosny. Ja na noc zjechałem w rozległe połoniny trawiaste, pod kępę brzóz i sosen, aby przytulić się do jakiegoś akcentu krajobrazu. Taka dzicz, a nowy asfalt i zasięg internetu jest! Droga nadal jest ciągnącą się w dal Wschodu i dzikości budową drogi. Na starej mapie droga ma mi się skończyć za jakieś 100km, dalej tylko leśne dukty. Ale nowa mapa mówi – spokojnie, zrobilim coś na kształt drogi… całkiem prosta, może wyboista trochu, ale nawet po niej da się jechać. Ano pożyjom uwidim.
Następnego dnia okazało się, że moje przewidywania co dalszej drogi były mylne i potraktowałem rosyjskich drogowców wysoce niesprawiedliwie. Kolejne ponad pięćset kilometrów asfaltu zaskoczyły mnie dobrą jakością. Był miejscami nieco pofalowany, ale dysponując dobrym zawieszeniem nie trzeba było z tego powodu zwalniać, a nawet można było się przyjemnie poczuć jak na statku przecinającym fale. Stan wiecznej budowy także szybko się skończył. Dalej tylko parę razy natrafiłem na akcję ‚remont mosta’. Wartością dodaną tego dnia były krajobrazy dzikiej Syberii, które za miasteczkiem Czernyszewsk znacząco się poprawiły, tak iż czasami zatrzymywały mój wzrok i przywodziły na pamięć pejzaże porośniętej lasem deszczowym, pagórkowatej przestrzeni Sri Lanki. Skończyły się trawiaste połoniny, z rzadka naznaczone kępami brzeziny, a wjechałem w bardziej płaski teren, za to usiany skalistymi wzniesieniami, malowniczo, stromo wystrzelającymi z soczystej zieleni podmokłych łąk, przecinanych krystalicznymi ruczajami.
Cywilizacja zupełnie się wycofała, przepadły gdzieś nawet te drewniane sioła kryte eternitem. Droga za Nierczińskiem była nową konstrukcją, nie jakąś wyremontowaną starą szutrówką, ale zupełnie nowym tworem, nowożytnych czasów po rozpadzie ZSRR. Tak to opisują chłopaki z klubu Penetrator, którzy w 2000 roku musieli tędy jechać pociągiem, bo drogi nie było – „(…) pierwszy człowiek, który przekazał nam konkretne informacje na ten temat. Okazuje się, że zimą nie ma żadnych problemów – on pokonał ten odcinek Toyotą Corollą w dwie doby. Trasa wiedzie zimnikiem, czyli odcinkami zamarzniętej rzeki Szyłki i leśnymi przecinkami. Śniegu jest na tyle mało, że nie trzeba przecierać drogi ciężkim sprzętem. Zimniki są ‚czynne’ od początku stycznia do pierwszych dni kwietnia. Temperatura oscyluje wokół minus czterdziestu stopni. Latem jest dużo trudniej. Jedyna droga, którą można próbować przejechać prowadzi wzdłuż torów Kolei Transsyberyjskiej. Są trzy ciężkie sześćdziesięciokilometrowe odcinki, prowadzące przez pofałdowany teren, pełen błot, rzek i stromych podjazdów. (…)”. Dopiero w 1998 roku nakazano budowę brakującego odcinka drogi łączącej Daleki Wschód z resztą Rosji. Łączący w sposób cywilizowany. Moskwa przeznaczyła na ten cel 25% wpływów do budżetu państwa i tak przez trzy kolejne lata. Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju dołożył kilkaset milionów dolarów. Całkowity koszt inwestycji przekroczył dwa miliardy dolarów. Nieoficjalnie nazwano tą drogę Syberstrada. Dwa tysiące kilometrów odległości między Czitą a Chabarowskiem budowano trzy lata, 24 godziny na dobę. Średnio wyszło, że budowlańcy tworzyli kilometr drogi na dzień. Ale takie drogi buduje się na kilkunastu odcinkach jednocześnie, na dodatek w obu kierunkach. Materiał i sprzęt dowozi się koleją. Na koniec, te kilkanaście odcinków połączy się w jedną drogę. W tym wypadku była to droga szutrowa. W 2004 Putin oficjalnie otworzył drogę do użytku, ale dopiero w 2010 skończono ją asfaltować. I tak powstała kolejna nić ludzkiej cywilizacji, przecinająca Syberię na wskroś. Zanim zbudowano kolej, szybciej można było się dostać do Władywostoku płynąc z Europy do Ameryki, potem jadąc koleją na jej zachodni kraniec i płynąc statkiem do Azji. Można powiedzieć, że pomysłodawcą cywilizowania Syberii był jej dawny gubernator kraju Amurskiego – hrabia Nikołaj Murawjow Amurski. Był znany z wielu kontrowersyjnych dziś pomysłów zasiedlania syberyjskiej pustki więźniami, ale pomysł budowy kolei transsyberyjskiej uznaje się za ten trafiony. Długo przekonywał cara, ale w końcu prace ruszyły w 1890, osiem lat po śmierci hrabiego. Licząc od Moskwy do Władywostoku, linia kolejowa ma 9288 kilometrów i pociągiem pasażerskim przejeżdża się to w około dziesięć dni.
Asfaltowa droga ‚Syberstrada’, szerokim łukiem omijała ośrodki górnicze Czern, Aksenowo Zilowskoje, Dawenda Kljuczewskij, czy największe miasteczko na tej trasie – Mogoczę. Ruch ciężarówek jakby zgasł. Mijały mnie nieliczne TIRy pędzące z Chabarowska, Władywostoku, czy te długie lawety z używanymi, japońskimi samochodami, zmierzające do Mongolii, albo Kirgizji. Pamiętam sprzed kilku lat karawany niemiłosiernie ubłoconych na mokrych szutrach, japońskich wozów, jakie widywałem w środkowej Syberii. Kierowcy najczęściej spinali sztywnym holem dwa samochody, tak aby jeden człowiek mógł prowadzić dwa pojazdy. Lawet nie używali z powodu nędznych szutrów jakie łączyły Chabarowsk z Czitą. A dzisiaj tych karawan japońskiej myśli awtomobilnej już nie ma. Kursują TIRy lawety, ale i tak ich mało. Może rynek się nasycił, może Rosjanie są bogatsi i kupują nowe na raty, z kierownicą po właściwej stronie? Zaskakuje też coraz mniejsza liczba busików Gazela. Kiedyś Syberia woziła wszystko, wliczając w to ruch pasażerski, właśnie takimi busikami. A teraz widzę nowe Fiaty Ducato i Sprintery, najnowsze, z klimatyzacją na dachu przestrzeni pasażerskiej, pędzą dużo większą szybkością niż stare Gazele. Fabryka Gazel wystarała się o nowy model, próbuje nawiązać walkę z motoryzacją z Zachodu, ale nie wiadomo czy jej to wyjdzie lepiej niż naszemu Polonezowi. Składa także starsze modele Sprintera na licencji. Zastanawiam się, czemu Toyota nie inwestuje w marketing w Rosji i nie promuje swoich najnowszych Hiace. Ducato i Sprintery docierają prawie pod granice Japonii. Może to nie ma związku z podróżą, ale ma silny związek z rozwojem Syberii, jest symptomem cywilizacji, mówi o życiu ludzi Syberii. Wystarczy sobie przypomnieć czasy, kiedy w Polsce przesiadaliśmy się ze starych, niemieckich samochodów, na nowe, kupowane na raty, brane w leasing, najnowsze modele, może pośledniejszych marek, ale jednak nowe. To wiele mówiło przyjezdnym o zmianach w naszych portfelach, czyli w poziomie naszej konsumpcji, uświadomieniu sobie przez społeczeństwo ich potrzeb. Dziś, kiedy wzdłuż jedynej, asfaltowej drogi wiodącej przez wschodnią Syberię, ustawiono maszty z telefonią komórkową, nawet w dzieriewniach z drewnianych bali krytych eternitem, ludzie mogą sprawdzić w internecie jak się żyje… chociażby w Polsce, jak wielkie koncerny kreują ich potrzeby konsumpcji, co się liczy, a co jest passe. Nawet w dzikiej Australii tego nie mają. Tak! Zasięg telefonii komórkowej, a tym samym internetu, czyli komunikacji dzikiego z cywilizowanym, jest dużo bardziej ograniczony niż na Syberii. Dziś siedzę na nieczynnym kamieniołomie, w zielonym piekle, które jeszcze kilkanaście lat temu było trudne do pokonania dla zmotoryzowanych podróżników. Na zachód mam około 670km pojedynczej nitki asfaltu i pojedyncze wymierające wioski, oraz ledwie parę, bazujących na kopalniach, miasteczek wielkości Wąchocka. Na wschód kolejne 350km do Skoworodino, niewiele większej miejscowości od Koziej Wólki, dalej natomiast około 1000km do Błagowieszczeńska, stolicy Amurskiego obwodu. Na południe najdziksze rejony Chin ciągnące się setkami kilometrów, a na północ… to jest dopiero przepastna pustka przyrody, a w jej sercu rodzynek – Jakuck i kilka pomniejszych miasteczek nanizanych na szutrówki, dalej… ocean Arktyczny. To są tysiące kilometrów przestrzeni, nie do wyobrażenia dla europejskich mieszczuchów. Tutaj jest kilkaset razy więcej drzew na kilometr kwadratowy niż ludzi. A jednak mam tu w kamieniołomie, w mojej Toyocie internet. W Australii wystarczyło odjechać 100km od ostatniego miasteczka i już łączność ze światem urywała się całkowicie, nawet telefonia komórkowa.
Wrócę jeszcze do drogi. Oczywiście nie wiem dziś, jak ona w całości wygląda do końca, do Władywostoku. Chociaż jeśli spodziewać się końca asfaltu to tylko na przestrzeni następnych 1000km, to mniej niż przejechałem od Ulan Ude. Jednakowoż zbudowanie tej drogi, wyasfaltowanie jej, oczywiście też oznakowanie… do przesady, po rosyjsku, to był niezły wysiłek tutejszych drogowców XXI wieku. Należy pamiętać, że od centrum zarządzania, czyli Moskwy, dzieli nas ponad 7000km i w Rosji są ważniejsze rzeczy, bardziej potrzebujące dziury do załatania, aniżeli pokrycie asfaltem szutrówki, która do tej pory jakoś funkcjonowała. Jednak w XX wieku, ta droga tak mało jawiła się istotna dla moskiewskich decydentów, że nigdy jej nie wyznaczono. Poszczególne wioski i kopalniane miasteczka łączyły dukty leśne… i to wszystko. No a gdyby tak wyasfaltować i oczywiście porządnie oznakować Canning Stock? To byłby niezły skrót dla ciężarówek w Western Australia. Firmy przewozowe czekają na to. Tam nie można zastąpić transportu drogowego kolejowym, jak tutaj, wzdłuż drogi M58, popularnie zwanej Amur, bo biegnie wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej, która to jest ustawiona historycznie na rzece Amur. To chyba jest trochę tak jak w Polsce z hipermarketami. Na Zachodzie te świątynie plebejskiej konsumpcji są przestarzałe, czasami nienowoczesne i zniszczone, a u nas w Polsce, najnowocześniejsze, wyposażone w największe kina na świecie i inne ‚naj’ bajery. Bo u nas trzeba było kraj unowocześnić, zbudować wiele rzeczy od nowa, a na Zachodzie już tylko się remontuje. To samo może jest z M58 i niedoinwestowanymi drogami w Australii, jak Tanami Road na przykład.
Z innej beczki. Siedzę w Toyocie. Jest moim domem w podróży, czyli w tej ważniejszej części mojego życia. Mam tu wszystko co jest dla mnie ważne. Siedzę w Toyocie i nawet nie chce mi się z niej wychodzić. Miałem iść na spacer po kamieniołomie, a nie poszedłem. Posłuchałem muzyki i poczytałem książkę, teraz siadłem do pisania książki. Czuję się zawiedziony, moi odwieczni wrogowie, syberyjskie owady, zawiedli tego roku. Jest trochę mało natrętnych much i to wszystko. Co do diabła?! Powietrze powinno być ciężkie od bzyczenia i krwiożerczej żądzy kąsania. Gdzie te czerwone diabły są? Jakiś pomór, a może Ruskie latają helikopterami i rozsiewają antyowadzie nanotechnologie nad M58, aby te latające wampiry nie gryzły szanownych podróżnych w miętkie? Toż to sam pik sezona, teraz powinno ich być najwięcej, czuję się zawiedziony i przyjemnie zaskoczony. Nie wiem jak te dwie emocje można połączyć, ale jednak się udaje. Stoczyłem tyle bitew z rosyjskimi owadami, nawet w najbardziej intymnych sytuacjach, podczas których nawet islamski terrorysta nie dźgnąłby mnie bagnetem pod ziobro, a owady dźgały. Czasami czułem, że przegrywam, a przez ostatnie dni przeciwnik, wróg, konkurent, partner, przyjaciel nie stanął do boju. Świat schodzi na psy… tak już od Wielkiego Wybuchu.
Rano wziąłem się za wymianę oleju w silniku, a potem wyruszyłem w dalszą drogę. Jakieś sto kilometrów przed Skoworodino, pejzaż przestał przykuwać moją uwagę. Podmokła tajga porosła wszystko dookoła krzakami i małymi drzewkami, teren nieco się obniżył i wypłaszczył, znikły gdzieś fantazyjne pagórki i podmokłe łąki. Wszystko zalała jednolita, krzaczasta roślinność. Nigdy nie darzyłem tajgi szczególną sympatią. Kojarzy mi się z nadmiarem owadów gryzących, nieprzebytym gąszczem zarośli i nędznych drzewek, podmokłym lasem, brakiem oddechu, przestrzeni, możliwości dalszego spojrzenia, szerszej perspektywy. Tajga mnie dusi zalewem nijakości, monokultury, zacieśnia moje postrzeganie jedynie do wstęgi drogi, uniemożliwia zjazd gdziekolwiek, chociażby w poszukiwaniu noclegu.
Rzadko mi się zdarza abym podejmował wielokrotne, daremne próby znalezienia dobrego miejsca na nocleg. Najtrudniejszym terenem do poszukiwań dzikiego noclegu jest przestrzeń rolnicza z rzadko rozsianymi gospodarstwami, albo… właśnie tajga. Tajga nie jest drzewostanem godnym wycinki i jego sprzedaży, nie robi się dróg dojazdowych dla sprzętu leśnego. Bagna to raczej mizerny teren dla wędkarzy, więc nie ma dróg przez nich wyjeżdżonych. To samo tyczy się wiosek. Nawet jeśli znajdzie się jakaś rzeka, do której ktoś wyjeździł dojazd, to jest ona rynną błota na końcu której trudno zawrócić, a bez kaloszy trudno wyjść z samochodu. Dodatkowo owady na pewno umilą nam wieczór. Dlatego dziś wieczór Toyota stanęła na noc ubłocona, tak jak moje crocsy.
Dziś znajdywałem jedynie pozostałości po wyrobiskach, gdzie wydobywano żwir do budowy drogi. Wyrobiska były zalane, a to znane lokalnie miejsca do wędkowania i kąpieli. Nie mogłem tam nocować w samotności, a kompania mogłaby się okazać uciążliwa lub niebezpieczna. W zależności od stopnia upojenia alkoholem. Dopiero za siódmym razem trafiłem na brzydki, nieczynny kamieniołom, bez zapadliska wypełnionego wodą. Odnalazłem tu spokój i samotność, chociaż nie ciszę, blisko była droga, a Skoworodino za jakieś kilkanaście kilometrów, więc zwiększył się ruch samochodów osobowych. Bliżej miasteczek można znaleźć więcej wiosek.
Ale spotkała mnie dziś także inna, ciekawsza przygoda. Zatrzymałem się na parkingu obok jakiegoś postumenciku upamiętniającego motocyklistę. Każdy przejeżdżający mimo biker poczuwa się w obowiązku zatrzymać i nakleić swoją naklejkę podróżniczą. Jest tam wiata, a ja postanowiłem zrobić tu śniadanie.
Szczęście zawarte w nieszczęściu, że pod wiatą odpoczywał autostopowicz, a że to Rosjanin i w dodatku zawodowy kierowca ciężarówki, więc taktem nie grzeszył i bezceremonialnie wprosił się do mojego wozu jako pasażer. Pomyślałem, że brak mi zdecydowania w odmawianiu. Moja asertywność jest biegunowa. Albo jej nie ma, albo jest jej zbyt wiele, nie ma równowagi. Na szczęście autostopowicza, nie zdenerwował mnie na tyle, aby moja stanowczość przeskoczyła do trybu ‚maximum’ i zgodziłem się go podrzucić do najbliższej restauracji/stacji paliw. Lubię jeździć sam, a obcy w moim samochodzie to jak żołnierz wehrmachtu w ruskim czołgu. Ale przecież będzie można pogadać o Rosji, no i w niebie mi policzą to jako kredyt autostopowy. Kto wie, może kiedyś skorzystam i jak będzie trzeba to sam pojadę na stopa, z kredytem jak z biletem, przecież mi wolno.
Niestety Siergiej nie był zbyt rozmowny, to ja musiałem więcej gadać. Ale mimo to dowiedziałem się, że w Rosji wprowadzono całkiem sensowny i cywilizowany przepis. Po kupnie używanego samochodu nie trzeba zmieniać tablic rejestracyjnych. Stąd można znaleźć wozy z innych województw, normalnie użytkowane z dala od oryginalnego urzędu komunikacji. Siergiej jedzie stopem z Tomska do Chabarowska, do pracy, na dwa miesiące. Pociągiem nie jest drogo, ale stopem ciekawiej. Siedział na tym zielonym wygwizdowie z małą torbą podróżną, w szoferskich klapkach, szortach i koszuli. Ale pewność siebie wystarczała mu za całą ochronę przed zimnem, deszczem i owadami. Cechował go typowy dla obywateli wielkich imperiów i ludzi z mniej cywilizowanych rejonów świata, brak zainteresowania światem zewnętrznym. Zadał ledwie parę pytań grzecznościowych o Europę, ale nie słuchał uważnie. Szkoda, że sam nie jest z tego terenu i nie znał ciekawostek rejonu, przez który podróżowaliśmy. Przeciwnie do mnie, nie okazał zadowolenia z krótkotrwałej przejażdżki z parkingu na stację paliw, ledwie 27 kilometrów. Zdobyłem się na szczerość i przeprosiny za niegościnność. Zakomunikowałem, że ja lubię jeździć samotnie.
Dziś znowu pada deszcz. Jak tak dalej pójdzie to droga do Jakucka zniknie w błocie, a ja nigdzie nie pojadę. Widziałem w internecie zdjęcia sprzed lat, samochodów poutykanych w żółtym błocie jak świeczki na urodzinowym torcie. Nawet wielkie spychacze nie dawały rady przedrzeć się do przodu. Jutro zajadę do Skoworodino i zasięgnę języka o drodze. Wolałbym aby do Jakucka już zrobili asfalt. Na jeżdżeniu po bezdrożach od dawna mi nie zależy. Zgodnie z tym co mówi Woody Allen – jak mam wybierać między papieżem a klimatyzacją, wybieram klimatyzację.
Skoworodino… w tym miasteczku rozchodzą się drogi na Władywostok i Jakuck. Tutaj odchodzi także od kolei transsyberyjskiej nitka do Bajkalsko Amurskiej Magistrali i idzie dalej na północ do Jakucka. Skoworodino od dwunastu lat istniało w mojej głowie jako cel pośredni w drodze na koniec Syberii. Jak mityczny Styks, było jakąś granicą kresu mego postrzegania Syberii, za którą rozciągał się inny, nieznany, czekający na odkrycie świat. Będąc dzieckiem rozjeżdżałem całą, lesistą okolicę wokół domu, wrysowując potem wszystko co odkryłem na własnego pomysłu mapie. Zawsze ustanawiałem sobie granice poznania, które potem, przy jakiejś okazji ‚wielkiej wyprawy’, szeroko zakrojonej w przygotowaniach, aprowizacji, pompowaniu kół od roweru i smarowaniu łańcucha, przekraczałem, zdobywałem i przesuwałem swoje granice dziecinnego świata do dalszych, wysuniętych przyczółków poznania. Co innego robię dziś jak nie badanie swoich granic? Ten sam dziecinny świat, tylko zabawki inne. Zabawa w dorosłych nadal mnie nie interesuje. Jutro zajadę do Skoworodino, do mitycznej granicy mego poznania i… pojadę dalej, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Skoworodino okazało się dziurą jakich mało w Rosji. Jak podróżnik trafi do pakistańskiego Taftanu, albo afgańskiego Ishkashim to widzi zapadłą wiochę, takie przepikowanie na kołdrze cywilizacji okrywającej te dzikie krainy. Wszystko tam jest skrojone do najważniejszych potrzeb mieszkańców. Nie można się spodziewać efekciarstwa jak w Moskwie, nie znajdziesz ludzi chcących się wyróżnić ubiorem, gadżetem, zachowaniem. Jeśli jakiś terrorysta stworzony z dziennikarskiego poszukiwania sensacji, akurat nie chce nas porwać, albo zjeść na śniadanie, to już jest dobrze. Każda rzecz w takich miejscach ma swoje zadanie do wykonania. Budynki służą za schronienie, błotnista droga dla komunikacji, kramy na jej skraju do zarabiania pieniędzy i zaopatrywania wieśniaków, poobijane Toyoty służą za transport. Forma w żadnym szczególe nie wyprzedza funkcji. A w takim Skoworodino jest inaczej.
Zbudowano tu kiedyś przyczółek cywilizacji sowieckiej Rosji. Wyasfaltowano ulice, zrobiono chodniki, postawiono bloki mieszkalne. Dziś, nadal Skoworodino podnosi się z okresu przemian gospodarczych. Mimo bliskości przejścia granicznego do Chin, nie znalazło drogi ku świetlanej przyszłości. Ulice się podziurawiły, chodniki zarosła zieleń i podmyła woda z rynien bloków mieszkalnych, które wyglądają tak, jak czują się ich mieszkańcy na odległych rubieżach imperium, zapomniani, bezużyteczni, niepasujący. Taki Gusinooziersk, w drodze z Mongolii nad Bajkał, mimo wielu opuszczonych bloków, szutru na ulicach, miał w sobie życie, motywację do istnienia. Atmosfera miasta mówiła – chcemy tu zostać i budować naszą przyszłość. W Skoworodiono duch miasta mówi – raz dziennie zjeść coś ciepłego i byle na piwo starczyło. Wiem, że ci przemykający się chyłkiem ludzie, mają ład i porządek w domach, zupełnie nie korespondujący z degeneracją terenu publicznego. Każdy pozamykał się w swoim zamku, w mieszkaniu w bloku, albo w małym, drewnianym domku na błotnistych przedmieściach. Jak za sowietów, każdy żyje w swoim świecie, a na zewnątrz niech się dzieje co chce – to nie moja sprawa. Porządkiem pokazuje się jedynie węzeł kolejowy, wszak z niego Skoworodino słynie, po to tu jest. Ale już most nad torami wygląda jak skarpetki kawalera.
Sklepiki jak w Czita… poukrywane. Wymagają dochodzenia śledczego i spostrzegawczości, aby je odkryć. Obcy wtedy bieży ku nim, jak ku oazie na pustyni, w nadziei znalezienia… tego, czego się spodziewa. A tam nyndza. Wszystko z importu, znaczy z Irkutska, najbliższej, wielkiej cywilizacji. Drogie jak diabli. Mogłem zrobić większe zakupy w Ulan Ude i teraz otworzyć kram na ulicy w Skoworodino. Zarobiłbym tyle, że by starczyło na paliwo abarot do Ulan Ude. Najciekawsze, że brak podstawowych produktów, bez których Rosjanin nie może być Rosjaninem. Coś do czaju, na wieczór. Znalazłem herbatniki w jednym sklepie, ale ten sam pakiet, który kupowałem w Czita za 45RUB, tutaj kosztował 160RUB. A wódka jaka droga. Pewnie miestni alkoholicy pędzą sami w piwnicy, jak Norwegowie. Natrafiłem na kolejkę do jakiegoś stoiska, w żałosnym, z blachy zrobionym, sklepiku. Za czym ludzie mogą stać w kolejce, w XXI wieku? Oczywiście za świeżym chlebem. Jak by im truciznę sprzedawać, to by społecznym, pospolitym ruszeniem sklep zrównali z ziemią, ale chleb… toż to wyznacznik ludzi biedy, przeżycia, jadła bez którego obyć się nie można. Potem, jak już wystoją po upragniony ekwiwalent szczęścia, usatysfakcjonowane, ruskie baby odchodzą kołysząc wielkimi dupskami. Kolana napuchnięte, kostki wykrzywione, platfus, barki obwiśnięte, głowy schylone, w rękach plastykowe siaty pełne trucizny. W przeciwnym kierunku, szelmowskim krokiem, zmierzają ich synowie i mężowie. Sklep z piwem jest naprzeciw, a park, kilka drzewek i ławka, w przeciwnym kierunku niż bloki mieszkalne. Kwitną zaprawieni fantazją już od wyjścia z magazinu alkoholowego. Choćby mieli umrzeć na wymalowanym, na dziurawym asfalcie przejściu dla pieszych, nie będą krzyczeć w panice – o kurwa – jak pilot co walił w brzozę pod Smoleńskiem. Co najwyżej zaintonują – umarł pijak… ale pan. Odwieczny yin i yang Rosji… te ich baby z wielkimi dupskami i zapijaczone chłopy. Każda strona usilnie próbuje zbudować swoje królestwo. Jedna na pragmatycznych fundamentach, druga na fantazji, ale nikomu się nie udaje. Taka była granica mego poznania.
Jeszcze nie! Jeszcze nie wyjeżdżam ze Skoworodino. Internet przestał mi działać. Poszedłem do przedstawiciela MTS, który powiedział mi to co wiedziałem. Limit przesyłu danych się skończył. A miał być bez limitu! W Indiach biadolą, że czekoladki sprzedawane na lotnisku, dla turystów i biznesmenów, mają w opakowaniach karaluchy. A w Rosji nie ma słowa, którego by nie można złamać. Co tam pani w siedzibie MTS powiedziała w Omsku, ma w Skoworodino takie znaczenie jak światowa pozycja Polski Ludowej w eksporcie żyta, w 1978. Mają tu jednak takie zielone automaty, jak do kupowania gorącej czekolady, albo prezerwatyw we francuskich dyskotekach. Wystukuje się tam swój numer internetowy i wkłada papierowe ruble w odpowiednią, czarną dziurę. Potem wylata kwitancja i można znowu internetować do następnej granicy limitu. Parafrazując tekst z filmu Woodiego Allena, można powiedzieć, że ten zielony automat też wie co to jest czarna dziura, zarabia nią na życie.
Ale jeszcze nie wyjeżdżam ze Skoworodino. Widziałem jak jakiś pijaczyna kupował dwulitrowe piwo. Potem gość odziany w nigdy nie prany kombinezon maskujący, jakby polował na czujne borsuki, zaiwaniał ku wylotowi miasta. Jakiś czas potem dogoniłem go Toyotą. Pomyślałem, że wali na przedmieścia, do jakiegoś drewnianego domku, gdzie matka, żona, czy kochanka, utrzymuje tego darmozjada, bo każda płeć przeciwna, musi mieć w Rosji jakiegoś grzyba na utrzymaniu. Bez tego czułaby się osamotniona, bez celu w życiu, bez oporu. A jak życie biegnie bez oporu, to wiadomo… różne, głupie myśli mogą przyjść do łba.
Ale mój myśliwy doszedł dalej, poza obręb osady drewnianych domków. Stałem na poboczu ciesząc się nowonabytym dostępem do internetu, kiedy mnie zagadnął czkając po opróżnionej, plastykowej butli piwa. Chciał wiedzieć, czy w kierunku na Czita jest jakaś wioska do której mógłby dziś dojść. Ucieszyłem się, że jadę w przeciwnym kierunku. Nie będę musiał śmierdzącego gluta podwozić. Odpowiedziałem, że główna M58 omija wioski, ale one tam są, tylko trzeba do nich zboczyć z trasy. Podziękował i poszedł. A nogi miał jak pielgrzym, obute w sandały, a stopy brudne i oklejone białą taśmą izolacyjną. Pewnie sandały go ocierały, a za punkt honoru powziął sobie przemierzyć ten piękny kraj na piechotę… taki ruski turysta. Ale kto go tam wie. Może to car w przebraniu, albo jaki odkupiciel grzechów naszych, chuj takiego śmierdziela znajet.
Pojechałem niewiele dalej. Na skrzyżowaniu głównych dróg na Chabarowsk i Jakuck, jest skrzyżowanie bezkolizyjne z wielkimi tablicami, pokazującymi obcym jak skręcać, aby trafić. Na tym pokazującym drogę na Jakuck, zauważyłem pełno naklejek podróżników. Zatrzymałem gablotę aby i swoją naklejkę przyfastrygować. Potem pojechałem nową drogą na północ. Jakieś 30 kilometrów dalej zauważyłem, że stara droga szutrowa odbija na szczyt przełęczy i w tajgę. Tam zjechałem i znalazłem dość dobre miejsce na dziki kamping.
I tak sobie koczuję na tej starej drodze do Jakucka już drugi dzień. Nie nudzę się. Mam kupę roboty z filmem z Australii, a prócz tego masę zaległych książek do przeczytania. Wieczorami chodzę na spacery. Zabieram ze sobą komary… nie wybieram… jak podleci, to go biorę na przechadzkę. Dwanaście lat temu, pewna kramarka z targowiska w Ust Kut zarzuciła nam, że jeździmy w tajgę komary karmić. Wiadomo, biały z Europy każdemu z dzikiego landu chce przychylić nieba, nie ważne czy to beżowy, czy komar. Przecież wszystkie, żywe istoty mają duszyckę. Teraz chodzę z komarami na spacery. One latają za mną jak oswojone collie… takie psy, chociaż komarom bliżej do bakterii. Widać darzą mnie sympatią, a ja odwzajemniam ich przyjaźń mówiąc – chodźcie chłopaki, przejdziemy się na spacer, pozwiedzamy trochę okolicę, na pewno tam jeszcze nie byliście. Za prawdę powiadam wam ludziska z Europy… nawet nie wiecie ile przyjaciół można znaleźć w dzikiej tajdze! Nawet jeśli to komarzyce, żony tych komarów, to tym lepiej. Randka i spacer w jednym.
Tak sobie powoli dziczeję w tej tajdze. Czytam to co napisałem i spostrzegam, że dopiero od Skoworodino jakoś mi idzie, wcześniej była straszna drętwota. Znajomi via internet obawiają się o mój dobrostan psychiczny, a mi jest dobrze w samotności. Rozmawiać z komarami, słuchać rzeki, dotykać drzew i oglądać walkę chmur na syberyjskim niebie. Jak tylko pomyślę, że w końcu będę musiał wrócić do europejskiej rzeczywistości, to ogarnia mnie poważny strach. Znowu walczyć o pieniądze, robić te wszystkie rzeczy, które robić trzeba pośród ludzi, żyć w hałasie i ścisku. Teraz mam wszystkich na dystans internetu. Włączam i wyłączam kiedy chcę, jak światło w kiblu. Oszczędnie dysponując szmalem, powinienem wytrwać do września, a potem… twarde przyziemienie w Polsce.
Nowy asfalt szybko się skończył i na około 150 kilometrów jakie miałem do Tyndy, ponad połowa była nędzą szutrówką. Tak dziurawą, że często jechałem na dwójce i nigdy nie włączyłem czwórki. Średnio udawało mi się rozwinąć 42km/h. Ale oczywiście Sybiracy, a przede wszystkim kierowcy zwykłych, osobowych Toyot, grzali ponad 70km/h. Szybciej to już tylko terenowe limuzyny. Co ciekawe, dopiero teraz do mnie dotarło, że w Mongolii ludzie kupują najnowsze Land Cruisery w wersji heavy duty, taki model na dzikie kraje, ze wzmocnionym zawieszeniem, dwoma zbiornikami paliwa, kołem zapasowym na tylnych drzwiach, snorklem, wyciągarką, tapicerką z dermy, aby było łatwiej ją utrzymać w czystości, w takich warunkach terenowych. Natomiast w Rosji, tam gdzie nie ma dróg, a właściwie są, ale dużo bardziej dziurawe niż w Mongolii, ludzie kupują Land Cruisery w wersji Lexus, z obniżonym zawieszeniem, oponami niskoprofilowymi i wyposażeniem godnym salonki szejka z półwyspu Arabskiego. Czy dożyję czasów kiedy Rosjanie wpadną na to, że nawet najlepiej stworzona iluzja pozorów, nie ukryje słomy wystającej z butów. Nowobogacki szyk jest obowiązkiem w kraju gdzie każdy wie co ile kosztuje i do czego to się nadaje, bo sam stara się wyglądać lepiej niż jego własny wyciąg z konta bankowego. Trochę jak w tym drugim imperium, w USA, gdzie aby być tym kim jesteś, musisz mieszkać w odpowiedniej dzielnicy, jeździć odpowiednim pojazdem, posiadać żonę z odpowiedniej rodziny i nosić koszule od odpowiedniego krawca. Dlatego wolę Australię, gdzie czarny pijak może być sąsiadem białego bankiera, przynajmniej w Western Australia. Nie żebym był za równouprawnieniem, czy zrównaniem klas, po prostu lubię wyluzowanych gości, którzy mają wszystko tam gdzie ja mam… Takie niedomówieni, jak Kobuszewski-majster uczył Gołasa-Jasia.
Ale teraz wpadłem na pomysł, że noworuscy nie kupują tych Lexusów aby nimi błyszczeć, ale używają ich jak stary trener, który w swej pakamerze przy sali gimnastycznej, ustawia sobie proporczyki, jakie zdobył będąc młodym sportowcem. Znaczy kupują sobie Lexusa kiedy osiągną ten status społeczny, który pozwala im go kupić, a ten Lexus staje się narzędziem ikoną ich osiągnięcia, nagrodą którą sami sobie wręczają, jak proporczyk z dawno zapomnianej olimpiady, ma kłóć w oczy dzieciaków przychodzących do starego trenera ze zwolnieniem z WFu. Wtedy to ma sens! Nie kupują narzędzia do przemieszczania się po bezdrożach, jak Mongolczycy z Ulan Batar, ale reprezentację, symbol swoich osiągnięć. On nie ma być narzędziem, ale symbolem i musi być błyszczący jak Lexus, czy Rolex, cokolwiek co jest reprezentacją sukcesu, w mentalności noworuska.
Przy tej okazji można powiedzieć o stosunku Rosjan do swoich samochodów. My jesteśmy przyzwyczajeni do nadmiernego trzęsienia dupy o samochody jakie sobie kupimy, zwłaszcza te które są nowe. Sam to mam, a nawet gorzej. Z wiekiem stałem się jak kwoka, gdacząca ze strachu, kiedy jej kurcze wdepnie w kałużę błota. Samochód dla mnie stał się takim wychuchanym dzieckiem, a ja nadopiekuńczym ojcem. Rosjanie nie cackają się ze swoimi wozami. Nawet nowe, drogie traktują na równi ze starymi rupieciami i wykorzystują w pełni ich możliwości, a nawet wyciskają z nich więcej niż fabryka dała. Mają inne podejście do posiadanych rzeczy, nawet jeśli są dla nich, silniejszym niż dla nas, emblematem statusu społecznego.
Dojechałem w końcu do Tyndy. W porównaniu do Skoworodino to metropolia. Białe blokhauzy strzelają w zachmurzone niebo jak drapacze chmur w New Yorku. Może mają problem z ilością miejsca na stawianie niskiej zabudowy. Centrum to kilkanaście takich wieżowców z wielkiej płyty. Wznoszą na kilkanaście pięter i nie są to bynajmniej biurowce, ale domy mieszkalne. Tak się jakoś złożyło, że centrum miasta stanowi osiedle mieszkaniowe, a uliczki blokowe są ulicami miasta. Trudno się tu odnaleźć, trudno stąd wyjechać, dużo jest jednokierunkowych, bo wąskich. Pośród tych bloków zbudowano kilkanaście brzydkich sklepów z blachy falistej. Każdy z nich ma ten sam mizerny asortyment. Ale jak się je wszystkie obejdzie to w końcu znajdzie się to czego się szuka.
Główna droga przecina centrum prawie na pół. Miasteczko leży na pagórkowatym terenie, więc główna do Jakucka wspina się na północ, stromo pod górę. Można jeszcze znaleźć parę ryneczków z kramami pełnymi drogich warzyw i owoców. Najwięcej jest sklepów z obuwiem, na drugim miejscu plasują się sklepy odzieżowe, potem okna i drzwi, następnie meble i na końcu części samochodowe. Wszystko zamaskowane i poukrywane przed oczami obcego. Na przykład centrum handlowe Pionier, zlokalizowano na pierwszym piętrze zwykłego wieżowca mieszkaniowego. Każde mieszkanie to jeden sklep odzieżowy i obuwniczy, a na korytarzu wystawiono przykładowe szmaty, bo inaczej tego bezguścia nazwać nie sposób. Drepcesz sobie po linoleum, a ono ugina się wraz z deskami jakby były przegnite, mijasz manekiny z paryskiego, czy warszawskiego demobilu, a na nich… chiński hit sezonu.
Na szczęście, inaczej niż w Skoworodino, nie kaleczy uszu ruskie disco. Może Tynda osiągnęła wyższy poziom rozwoju i nie zmusza przechodniów, oraz klientów sklepów do słuchania tego gówna. Życzę Skoworodino aby jak najszybciej osiągnęło stopień rozwoju mentalnego Krasnojarska i puszczało na ulicach muzykę poważną, albo chociaż jazz. Tylko czy obywatele to wytrzymają. Przykład Wrocławia i Chopina puszczanego w środkach masowej komunikacji… daje do myślenia. Czy aby większość obywateli miast, nawet polskich, osiągnęło poziom rozwoju pozwalający znieść przez nieco dłuższy czas muzykę inną niż tą najprostszego rymu. Takie czasy, żyjemy w nowożytnej demokracji i elity muszą jakoś znieść gusta plebsu. Przykład z rosyjskiego rynku – stylistyka terenowych limuzyn, tak kreowana aby noworuscy z przyjemnością je kupowali. Stare limuzyny Land Cruisera, sprzedawane głównie w USA i pośród co lepszych Arabusów, miały kształty godne dzieł Tycjana. W latach ’90-tych wszystko poszło w inną stronę, od modelu J8.
Ale Tynda przytrzymała mnie też w inny sposób, aniżeli tylko zakupy i podziwianie wdzięku osiedla mieszkaniowego. O dziwo w tym klimacie, wielkiej płyty ciągle się nie ociepla, tak jak to u nas zrobiono chyba już wszędzie.
Siedząc na łóżku w Toyocie sprawdzałem internet, kiedy zaczęto do mnie pielgrzymować. Czterech pielgrzymów to już znaczący trend. Najpierw nieśmiało podszedł z synem na ręku inżynier pracujący na BAMie. Przyjechał tutaj z rodzicami w 1984 i został. Pracuje, produkuje następne pokolenie Sybiraków, jeździ na wakacje do Tajlandii, w Jakucku, a tym bardziej w Magadanie, nigdy nie był i nie zamierza. No może jak postroją asfaltową drogę to pojedzie zobaczyć dlaczego tam wszyscy turyści z Europy jeżdżą. Przez te kilkadziesiąt lat, mieszka sobie na tej wyspie pośród gór i tajgi. Ale widuje turystów z Zachodu, dziwi się dlaczego tylko latem. Dziwi się też, że może ze mną pogadać po rosyjsku, skoro z innymi dogadać się nie mógł. Coś tam myśli i rachuje, i w końcu powiada – skoro masz 44 lata, to w szkole uczyłeś się naszego jazyka! Taki mieliście obowiązek?! Patrzy i patrzy na wnętrze Toyoty i mówi – tam masz prysznic, tak? A gorącą wodę też masz? Wot maładiec, umnyj i na Toyotach się zna. A pokaż polskiemu Toyociarzowi mój wehikuł i niech zgadnie czy ja mam tu prysznic. Widać niejednego turystę Eduard, bo tak mu było na imię, widział.
Następny pielgrzym przyszedł sam. Od razu poznać, że z tych co chwycili ster kapitalizmu w ruki i nie puszczą dopóki zawał nie zmiecie go z powierzchni Ziemi. Jak ja mu zazdroszczę. Jednego i drugiego, szmalu i tego zawału. Przecież to jest życie, a potem chwila, moment, zakłuje w piersi i już wszystko z bani. Zagląda wnutri, znaczy do Toyoty i pyta – a prysznic masz? Kurde zmówili się czy co! Chodzi i ogląda – sam zdiełał? – ano sam – dawaj w gości, ja sklep już dziś zamykam, popijom, pogawarim, podróżymsa! – balszoje spasiba, ale mnie nużna na siewier ujeżdżać – a ty alkohol pijosz? – kanieszno, ja Słowianin, my wsie pijom, taka żyżń – czekaj… masz tu szampańskoje…
No i tak miałem na ten wieczór wyżebranego, ruskiego szampana. Czuję przez skórę, że kolega Tomisław, śmieje się teraz i myśli – wot szczęściarz, na krzywy ryj nawet szampańskoje dostał. Może Martini to nie jest, ale zawsze. Sprawdziłem, w sklepie Sierioży, tak mu było na imię, kosztował 239RUB. Na pewno bym sobie nie kupił, za drogi, toż to 16.20zł. Przejechałem jeszcze ponad 150 kilometrów, zanim zaległem w jakimś nieczynnym kamieniołomie. Otwieram ci ja tego szampańskoje, a on waniajet jak łosoś wędzony. No i po co mi ten francuski zwyczaj wąchania wina przed konsumpcją. Ale w tym wypadku nawet bez wąchania gwinta wyczułbym łososia. Zalewam go do kubka i co przytknę do ust to widzę oczyma wyobraźni sjungę… ach jaka by to była zagrycha do tego słodkiego szmpańskoje… taką świeżą, niesoloną sjungę wrąbać! Już nie w tym życiu…
Ale jeszcze nie wyjeżdżajmy z Tyndy. Przyszedł przecież trzeci, a tuż po nim czwarty pielgrzym. Wyjechałem już z centrum i znalazłem mojkę, więc poszedłem zatankować wodę do prysznica. Wolno mi to szło, bo goście co myli swoje terenowe limuzyny na mojce, z nudów, albo z ciekawości, zarzucali mnie pytaniami, jak bym był ekspertem w komisji sejmowej. Gatka szła standardowo, już bez oglądania Toyoty od strony nutri. Na początek – skąd, dokąd, po co, jak długo – potem trudniejsze pytania – po co lejesz wodę w maszynę, a gorący prysznic też masz. Skurczybyki tyndzkie znają się na prysznicach jak fachowcy z najlepszych biur projektowych kamperów z Niemiec.
Zatankowałem 30 litrów świeżutkiej wody i dalej na północ. Asfalt jeszcze trwał ponad 85 kilometrów zanim zaczęła się wrednie dziurawa szutrówka. Sporo czasu do rozmyślań. Ach ci Rosjanie, jacy to sympatyczni ludzie! A jacy gościnni! Tak, tylko czemu to ja muszę mieć wyrzuty sumienia, kiedy nie zabieram autostopowiczów, skoro przede mną jechało tędy kilku lokalnych. Czemu pani co mi wody użyczyła z kranu, zabiła mnie wzrokiem, albo ta w sklepie, każdym sklepie, traktuje klienta jak zło konieczne. Czemu taksówkarz patrzył z nadzieją kiedy podchodziłem, aby zapytać o drogę, ale kiedy byłem bliżej i zobaczył moje crocsy, wygniecioną koszulę, poplamione spodnie, to już poczuł wyższość, dystans godny obrazu – cinkciarz contra ciułacz. Dlaczego ci przechodnie mają takie zacięte mordy, czemu się do siebie nie uśmiechają, boją się wyluzowania, konkurują ze sobą, pamiętają dawne, komunistyczne czasy, jak to, przecież są za młodzi. Dlaczego serca otwierają i zapraszają na grila kiedy zauważą żeś obcy, z Europy? Tak to są wspaniali ludzie, lubię ich słuchać, te ich życiorysy można od razu do Warner Bros. bez korekty sprzedawać, ale niech mi nie pieprzą mało wrażliwi na niuanse podróżnicy, że to ludzie przyjaźni, gościnni, bezinteresownie zaangażowani, otwarci, do rany przyłóż. Dla kogo? Dla przyjezdnego z dalekiego świata, co to jest jak diament rzucon w gówno? A dla żółtego Ewenka, co ma wioskę niedaleko, albo Buriata co jedzie na spotkanie szamańskie do Jakutów? Albo dla turysty, białego Rosjanina, co białą taśmą klejącą owinął sobie stopy, bo sandały go obcierają, nie ma szmalu, ale ma fantazję. Ja tam Sybirakom nie ufam, za długo ich znam. Ale jeśli dają szampańskoje o smaku łososia, to biorę, w pas się kłaniam i odwzajemniam, jeśli mam czym. Bezinteresowni to oni nie są, doskonale to wiem, bo sam taki jestem.
Wróćmy na główną M56 do Jakucka. Góry ciągną się bez końca. Kolejny hrebet, znaczy łańcuch, tym razem Stanowy. Szczyty tu ponad 2000m n.p.m. A coście myśleli, że tu bagna, tajga, nizina jak w Wielkopolsce? Ta trasa dla rowerzystów jest jak znalazł za karę. Ja tu walczę aby podjechać po dziurawej szutrówce na kolejną przełęcz, a potem spuszczam się na trójce, lub dwójce, aby chyżości zbytniej nie nabrać. Tak cały dzień. Za żadne skarby rowerem w tą kurzawę i smród z rur Kamazów bym się rowerem nie wybrał. Krajobrazy… no cóż brak krajobrazów. Tajga to nie jest, ale ładny las świerkowy, czy jodłowy. Niemniej widoków nie ma, zresztą kierowca skupia się na omijaniu dziur, a to pochłania 90% uważności. Za bardzo kocham swoją Toyotę aby walić nią po dziurach jak białym, busem z floty.
Ale dlaczego znowu stary kamieniołom na wieczór? Ci co mnie znają to wiedzą, że w Syberii potrafię srać na środku drogi, bo tam mniej komarów w dupę gryzie. Jak tylko ziemia jest naga, jak w kamieniołomie, gdzie nie ma drzew, krzaków, trawy, to owadów jest o połowę mniej. Może nie jest urokliwie, ale przyjemniej niż w dzikiej tajdze.
Rano wyjechałem z niejakim trudem z tego kamieniołomu. Po wyczerpaniu zasobów żwirowni, zasypują wjazd, albo jeszcze dodatkowo przeorują w poprzek głęboką bruzdę. Może po to aby miestni nie wywozili tutaj śmieci, albo nie zaprószyli ognia. Nie wiem. Ledwie jednak rozpędziłem się na dziurawej szutrówce do swoich 45km/h, to dojechałem do skraju asfaltu. Ten odcinek cywilizacji nie ciągnął się zbyt długo, ale za jakiś czas wjechałem na stary asfalt, mocno powyginany, jakby poskręcał go reumatyzm od tego klimatu. Podskakując i omijając co większe załamania asfaltu, dojechałem w rejon Njerjungri. Jest tu kilka kopalń węgla rozsianych po okolicy i w związku z tym mieszkańców jest ponad 60 tysięcy. Drugie co do wielkości miasto w Jakucji, a założone 42 lata temu. Teraz jechałem pośród licznych samochodów osobowych. Ludzie dojeżdżają z okolicznych wiosek, do pracy. Po drodze widziałem parę baz pracowniczych. Obok niektórych składowano rury do budowy rurociągu. Nowoczesne hale, dziesiątki, a czasami nawet setki nowych, niebieskich baraków ustawionych w rzędach, były domem dla robotników. Mieszkają w nich ci co budują nową drogę i ci co kładą rurociąg, ale także tacy co stawiają kolejne wiertnie, montują gigantyczny sprzęt dla kopalni odkrywkowych. Praca wre siedem dni w tygodniu, przez okrągły rok. Wszak zimą łatwiej dojechać do miejsc trudnodostępnych, na bagnach, łatwiej stawiać podstacje dla linii elektrycznych, czy kłaść rurociągi. Dziś niedziela, ale spokoju tu nie ma.
Za Njerjungri Asfalt rwał się co chwilę, czasami szutrówka była tak dziurawa, że trzeba było zwalniać do 15km/h. Ale w sumie na dystansie prawie 500 kilometrów, pomiędzy Tyndą a Ałdanem, około połowa to asfalt, czasami zupełnie nowy. Niestety tylko połowa. Gdyby to ode mnie zależało wyasfaltowałbym wszystkie drogi w Rosji, strasznie nie lubię jeździć po tych ich szutrach, szerokich jak pas startowy dla Boeninga, a dziurawych jak pole bitwy po ataku katiuszy.
Gdzieś przed Ałdanem dogoniłem trzech motocyklistów. Codziennie kilku widzę. Ci jednak mieli jakieś dziwne, nieznanej mi marki sprzęty, a jeszcze dziwniejsze rejestracje. Niby pisane łacińskim liternictwem, ale jakieś takie małe, białe. Stawiałbym na Tajów, albo Chińczyków. Chociaż ci drudzy mają tablice niebieskie, tak jak ten kamper zrobiony na Sprinterze, co go widziałem miesiąc temu w Nowosybirsku. A może to byli Japończycy. Na wjazd do Rosji z pewnością potrzebują nowych tablic, pisanych naszym liternictwem. Chociaż Chińczycy nie potrzebują. Widywałem ich w Tajlandii, centralnej Azji, Indiach i zawsze mieli swoje tablice pisane ideogramami. A irańskie TIRy, aby wyjechać z Iranu muszą mieć inne, tranzytowe tablice.
cdn…
Mariusz Reweda

Więcej na stronie organizatora www.kilometr.com